niedziela, 26 listopada 2017

Teraz na Ciebie zagłada

Do pewnych rzeczy trzeba mięć po prostu sentyment. Bez niego, szczególnie w towarzystwie uporu i serca, nie stworzy się niczego sensownego, co z założenia stoi w opozycji niemal do wszystkiego. Bo jak inaczej wytłumaczyć odkurzanie muzyki, która w Polsce i tak nigdy zyskała szerokiego grona zwolenników? W końcu nad Wisłą doom zawsze stał w głębokim cieniu rodzeństwa - death czy black metalu. Niczym umowny daleki, ubogi krewny, na którego reszta rodziny nie ma w zwyczaju się oglądać. Nie oznacza to jednak, że pięść muzycznej zagłady nie zwykła uderzać w stół, wymuszając na nożycach niemalże wigilijne wydanie z siebie dźwięku. Zwykła. Rzadko, ale zwykła. Zupełnie tak jak teraz za sprawą pięciu upartych warszawiaków.

Painthing, Fot. / facebook.com/painthingband
Painthing to nowa nazwa, ale w żyłach jej muzyków nie znajdziecie ani kropli świeżej krwi. To dobrze znane twarze na scenie stolicy, w linii prostej kojarzone m.in. z Eternal Tear i Oktor. A jeśli padają te dwie nazwy, wszystko jest jasne - doom metal. Ale żaden tam obecnie modny, choć przecież dobry, zaprzyjaźniony ze stonerem, tylko ten ciężki, duszny, aż po szyję zanurzony w latach 90. Wtórne, powiecie. Bez sensu, dodacie. Dajcie spokój, zamkniecie dyskusję, machając ręką. Owszem, wtórne, ale nie bez sensu. Nic nie jest bez sensu, jeśli gra się to szczerze. Nawet jeśli mowa o czymś bez świetlanej przyszłości i uprawianym na przekór wszelkim modom. Painthing to muzyka fanów dla fanów. Fanów przede wszystkim Nieświętej Trójcy za jej najlepszych lat - Anathemy, My Dying Bride i Paradise Lost. Stara Katatonia też się znajdzie. Ma być ciężko, pogrzebowo i z klimatem. Ma być i jest.



To początek. Trwa produkcja kolejnych nagrań, które najpewniej w przyszłym roku przełożą się na, oby nie tylko cyfrowe, debiutanckie wydawnictwo. Wszystko wskazuje jednak, że w praktyce Painthing pozostanie reinkarnacją Eternal Tear. W każdym razie tak obecnie brzmi. W końcu z gitarą i przy mikrofonie stoi Kuba Grobelny, za klawisze odpowiada Darek Ojdana, a i na drugich sześciu strunach jest jeszcze Michał Świdnicki. Z kolei bracia Krzywiccy z Oktor chwycili na sekcję rytmiczną, co też jest ciekawostką. W końcu obaj zazwyczaj grają na gitarach.


Painthing, Fot. / facebook.com/painthingband

Nie ma co dalej pisać. Panowie zwyczajnie uderzyli w nutę moich sentymentów i życzę im powodzenia. Tak po ludzku. Trochę ze względu na inspiracje. Trochę za sprawą pamiętania ich koncertów z dawnych lat. Trochę za upór i porwanie się na coś całkowicie karkołomnego. Wszystkiego po trochu. A na ile starczy im sił w tej walce z wiatrakami, najpewniej przekonamy się dopiero za kilka miesięcy. Rękawica została rzucona.

środa, 1 listopada 2017

Zaproszenia na warszawski koncert Ulver

Norweski Wilk może teraz nagrać i wydać wszystko. Nie ma znaczenia, czy byłby to obskurny black metal, czy umowna dyskoteka. Owszem, panowie nigdy nie zadowolą każdego fana, ale w końcu Ulver to Ulver. Warto poszperać w ich mocno zróżnicowanej dyskografii, bo ta kryje wiele skarbów. Podobnie jest z koncertami. To prawda, że bywają one nierówne, niemniej choć raz należy zobaczyć Norwegów na własne oczy. Na przykład teraz.   

Ulver / Fot. Ingrid Aas / facebook.com/ulverofficial
Sytuacja bez precedensu. Raz, że jak dotąd Ulver zagrał w Polsce zaledwie dwukrotnie, dwa, że tej jesieni panowie odwiedzą aż trzy nasze miasta. Zaś dzięki uprzejmości włodarzy warszawskiego klubu Progresja mam dla Was dwa pojedyncze zaproszenia na stołeczny występ Skandynawów. 

By zdobyć któreś z nich, wystarczy wysłać kartkę pocztową, na adres:

Akademickie Radio Kampus (Melodie Mgieł Nocnych)
ul. Bednarska 2/4
00-310 Warszawa

W miejscu na treść podajcie imię i nazwisko, numer telefonu oraz jednozdaniową odpowiedź na pytanie:

Dlaczego chcę wybrać się na warszawski koncert Ulver?

Rozwiązanie konkursu w nocy z 20 na 21 listopada w Melodiach.


Nadchodzące koncerty Ulver w Polsce:


Gdańsk, B90, 26.11.2017
Warszawa, Progresja Music Zone, 27.11.2017
Wrocław, A2, 28.11.2017

niedziela, 24 września 2017

Po drugiej stronie Odry

Berlin Wschodni, sobota, krótko przed godz. 11. Słońce wychodzi zza chmur, przyjemnie podnosząc temperaturę. Siedzę przy małym stoliku wystawionym przed kioskiem. Ruch na ulicy niewielki. Wszyscy odsypiają jeszcze piątkowe balety. Spoglądam na sąsiednie, zamknięte na cztery spusty metalowe osłony witryny i drzwi. Błyskawicznie czuję się jak alkoholik na głodzie czekający na upragnione otwarcie wyjątkowo niecałodobowego sklepu. Ręce się trzęsą, co chwila się wiercę. I w sumie nic dziwnego, bo faktycznie jestem na głodzie. Głodzie płyt. Za stalową osłoną znajduje się słynny Warschauer Music Store, jeden z najlepiej zaopatrzonych antykwariatów płytowych nie tylko przy lub w okolicy równie słynnej Warshauer Strasse, ale i w całej wschodnioberlińskiej dzielnicy Friedrichshain.

Wejście do Warschauer Music Store  /  Fot. Kamil Mrozkowiak
Mija kwadrans. W pobliżu wciąż zamkniętego wejścia pojawia się jeszcze kilka zniecierpliwionych osób. W końcu do kraty podchodzi typowy przechodzień z reklamówką. Ma ok. 50 lat. Turek albo Niemiec tureckiego pochodzenia. Wyjmuje klucze, przekręca zamki i podnosi metalowe osłony. W końcu płytowe zombie mogą wtoczyć się do środka. A co w środku? Widok przypominający złote czasy lat 90., gdy w każdym dużym polskim mieście znajdowało się miejsce pielgrzymek fanów muzyki. W Warszawie były to olbrzymie Planet Music i Digital, relatywnie duża Wielka Płyta oraz mniejsza, bardziej nastawiona na podziemie, Dziupla. Z kolei w przypadku Poznania czy Wrocławia nie sposób nie wspomnieć Okrąglaka czy Melissy. Płyty, wszędzie płyty. Na półkach, na ścianach i niemalże na suficie. Po przekroczeniu progu Warschauer Music Store trzeba było jednak szybko podnieść szczękę i mądrze wykorzystać niewiele wydzielonego czasu. W tym momencie przypomniał mi się stary dowcip o dwóch kotach idących pustynią i słowa jednego z nich, mówiącego, że "nie ogarnia tej kuwety". By uważnie przejrzeć cały asortyment sklepu, trzeba by poświęcić kilka godzin, a najlepiej cały dzień. Choć o tym drugim przypadku nie dałbym gwarancji pokroju "będzie pan zadowolony".

Przejście do pomieszczenia z winylami. Fot. Kamil Mrozkowiak
Warschauer Music Store to w sumie kilka pomieszczeń wypełnionych po brzegi kompaktami i winylami. Jest ich tyle, że nawet samym właścicielom nie udaje się utrzymać porządku. Owszem, starają się, jak mogą, ale danego krążka warto poszukać nie tylko w przegródce oznaczoną daną literą, ale i jej alfabetycznymi sąsiadkami. Wiele rzadkich kompaktów poupychano na mniej dostępnych miejscach. Kurzą się, czekając na miejsce lepszej ekspozycji. Słowem, szeroko otwarte oczy to podstawa. Tym bardziej, że wbrew pozorom obsługa najlepiej orientuje się jedynie w dyskografiach najbardziej rozpoznawalnych grup. Gdy zapytałem o amerykańskie Lycia, popatrzyli na mnie jak na idiotę. A ceny? Kompakt to ok. 10 euro. Podwójne wydanie potrafi dochodzić do 16. Z kolei regularne albumy na winylach to zazwyczaj wydatek od 18 euro do umownej nieskończoności. Czasem trafi się coś tańszego, jak na przykład "Helicopters" naszego Porter Bandu za 10 euro, ale to jeden z nielicznych wyjątków. Za tyle zwykle co najwyżej możemy pomyśleć o singlu.     


Największe pomieszczenie sklepu, wszędzie kompakty

Ponaglany przesuwającymi się wskazówkami zegara, ostatecznie wyszperałem "Snakekiller" Love Like Blood (8 euro) i stare wydanie "Bleach" Nirvany (9 euro). Owszem, można było lepiej, można było ciekawiej, choć na pewno nie taniej. W Warschauer Music Store oprócz gotówki równie cenny jest czas. Trzeba jednak mieć go naprawdę dużo. Szczególnie, jeśli do tego sklepu zagląda się po raz pierwszy i chce się wrócić do domu z czymś naprawdę dobrym. Chyba że położycie na ladę 100 euro.Wówczas bez dyskusji będziecie mogli przebierać tylko w największych rarytasach. Powodzenia. 

niedziela, 10 września 2017

Polska zimna fala okiem Słoweńca

Jesteśmy na tyle zakompleksionym narodem, że wychwycimy nawet najmniejszą zagraniczną wzmiankę na nasz temat. To kwestia historii, a związana z nią potencjalna dyskusja przy gazowanych i niegazowanych napojach trwałaby znacznie dłużej niż do białego rana. A że nie mamy tyle czasu, przyjmijmy, że tak już jest i kropka. Idąc jednak tym tropem, trudno nie zwrócić uwagi na pewnego Słoweńca, który wsiadł w samochód, przyjechał do Polski i nakręcił dokument o dorobku naszej zimnej fali, zarówno tej legendarnej z lat 80., jak i współczesnej. Bez wielkiej filozofii spotkał się z muzykami przy piwie i włączał kamerę. Tak powstał ponad godzinny dokument "Polish Coldwave Journey ". 

A scene from the video clip to my song 'The Foreigner'

https://www.youtube.com/watch?v=1wcIM_I-TI4
Opublikowany przez André Savetier na 13 marca 2017

André Savetier, autor filmu

Nazywa się André Savetier. Jest blogerem, muzykiem, a przede wszystkim pasjonatem zimnego grania. To właśnie ono w znacznej mierze wypełnia jego życie. I to do tego stopnia, że potrafi podróżować po Europie, rozmawiając o muzyce z tymi, których płyty na co dzień wkłada do odtwarzacza. Tym sposobem rok temu przemierzył Włochy, a teraz za cel podróży obrał sobie Polskę. Zaglądał do klubów, sal prób, domowych studiów nagraniowych, stawiał kamerę na chodniku lub w mieszkaniu rozmówcy. No i jakoś szło.
    

Jakoś? Tak, jakoś. Nie oczekujcie dobrego montażu, jeszcze lepszych przebitek, profesjonalnych, pogłębionych rozmów czy wybitnie trafnych pytań i genialnych puent. Z niektórych dialogów wynika coś ciekawego, z innych, mówiąc delikatnie, zdecydowanie mniej. W praktyce więcej zależało od wygadania i dobrej woli przepytywanego muzyka niż strategii poruszania odpowiednich wątków. Dlatego spójrzcie na ten amatorski dokument przede wszystkim jako ciekawostkę. Nikomu nieznany nad Wisłą Słoweniec, ceniący sobie dorobek naszej zimnej fali, zasłużył na szacunek. Odwiedził Kraków, Łódź,Trójmiasto,Warszawę,Wrocław, ciągnąc za język takie legendy jak Made in Poland, Variété i 1984 oraz konwersując z młodszym pokoleniem wykonawców - Undertheskin, Deathcamp Project, This Cold, Dogs in Trees, Cabarey Grey, Nacht Und Nebel, Alles czy nieco bardziej medialnie wypromowane The Shipyard. Swoją drogą, w Melodiach paradoksalnie pojawiły się wszystkie te zespoły za wyjątkiem ostatniego. No może jeszcze nagrania Alles nie dotarły do studia przy ul. Bednarskiej 2/4, ale na swoją obronę dodam, że głos Pawła Strzelca było słychać w emitowanych nagraniach Już Nie Żyjesz. Wróćmy jednak do filmu.


Nice talk about music with Grzegorz Kaźmierczak from Variété in his studio in Warsaw 
Opublikowany przez André Savetier na 27 lipca 2017

André Savetier i Grzegorz Kaźmierczak, wokalista z  Variété

Słowem, jest dość skromnie i dokument wymaga od widza niemałych dobrych chęci, by obejrzał go do końca. Szkoda też, że sam autor nie pokusił się o jakiekolwiek zewnętrzne spojrzenie, choćby w warstwie narracji, na dorobek naszej zimnej fali. Wyszła mu więc dość hermetyczna "produkcja", mająca w sobie znacznie więcej z pogadanki przy kuflu niż prawdziwego dokumentu. My obejrzymy to z ciekawości, ale zagraniczny widz szybko się znudzi. Acha, włączcie napisy. Chociaż te angielskie. Niekiedy, zwłaszcza w jednym przypadku, trudno zrozumieć naszych rodaków mówiących w języku Szekspira. Niekiedy o wiele szybciej wychwycicie, co André Savetier mówi po polsku. A mówi całkiem poprawnie.

niedziela, 27 sierpnia 2017

Nagle i znikąd

Niedawno w skrzynce mailowej znalazłem wiadomość, której fragment brzmiał:

"Father Kong powstał w 2015 r. w Olsztynie jako projekt solowy. Dziś jest to już zespół, który przygotowuje się do pierwszych koncertów. Materiał na debiutancką płytę został nagrany latem 2015 r. To elektronika okraszona dźwiękami instrumentów dętych i perkusyjnych. Dominuje jazzowy, postrockowy klimat."

Zaintrygował mnie ten opis. Posłuchałem w sieci i spodobało mi się. Na tyle, że poprosiłem o fizyczny egzemplarz z myślą zabrania go do radia. Tak też się stało, o czym nie dawno mogliście przekonać się na własne uszy. Słowem, muzyka, która przyszła nagle, znikąd i została w głowie. A co cieszy jeszcze bardziej, polska muzyka.

Father Kong / Fot. facebook.com/fatherkongmusic

Nie ma sensu za każdym razem rozkładać na czynniki pierwsze czegoś, co po prostu nam się podoba. Inna sprawa, że niekiedy daną muzykę chłoniemy, zwyczajnie ją czując i nie zamierzając definiować za pomocą werbalnych szufladek. Po co, skoro słowa nie są potrzebne? I to jest właśnie jeden z tych takich momentów. Te dźwięki wpadają w ucho. Pozwalają słuchaczowi beztrosko dryfować między poszczególnymi wyspami wyobraźni. Przenoszą go do innego czasu i innej przestrzeni. Jakich? Każdy ma swoje.


"The Sunny, Dirty Days" to dwa odmienne oblicza. Mnie zdecydowanie bardziej uwiodło to transowe, w którym powolne i średnie tempa bitów uzupełniają leniwe i przestrzenne brzmienie instrumentów, m.in. trąbki i saksofonu. Dzięki nim można poczuć się gdzieś indziej. Gdzie? Na pewno z dala od rzeczywistości. Trochę w tym dźwiękowego narkotyku, trochę skojarzeń i siłą rzeczy niemało eskapizmu. Z drugiej jednak strony chwilami robi się wręcz klubowo, co uatrakcyjnia zawartość krążka, dając słuchaczowi wybór. Mnie jednak zdecydowanie bardziej przekonał ten nie tyle jazzowy, co raczej jazzawy, oniryczny nastrój.


No dobrze, ale czy faktycznie Father Kong przybył znikąd? I tak i nie. Mocno zaangażowanym w krajową muzykę nazwa olsztyńskiego przedsięwzięcia powinna już coś mówić. Muszą jednak mieć dobrą pamięć i faktycznie śledzić rozwój wypadków nie tylko w sieci, ale i na scenie, o której wzmianek próżno szukać na pierwszych stronach gazet. Jednak zdecydowana większość z nas dopiero teraz dowiaduje się o Father Kong. W końcu epka z 2015 r. nie przebiła się do szerszej publiczności, czego nie można powiedzieć o niedawno wydanym regularnym już albumie. Z kolei osób poznających "The Sunny, Dirty Days" przybywa. Może nie w zastraszającym tempie, ale mimo wszystko. To cieszy, bo ciekawych i mało znanych muzyków mamy więcej, niż mogłoby się wydawać. Trzeba tylko nieco uporu, by do nich dotrzeć. Niemniej warto, jak chociażby w przypadku Father Kong.

niedziela, 23 lipca 2017

Kazanie baptysty u ewangelika

Nie, nic z tych rzeczy. Zapomnijcie o religii. To wciąż strona poświęcona muzyce. Jednak w tym przypadku ciekawe zrządzenie losu, gra słów i 70 minut koncertu sprawiły, że pozwoliłem sobie na te pseudo szarady. Nieco ponad tydzień temu amerykańsko-niemiecki Frank The Baptist zagrał na małej scenie tegorocznej edycji Castle Party w byłym kościele ewangelickim. Zagrał i porwał publiczność. Był to jeden ze zdecydowanie najlepszych gitarowych koncertów, które niedawno odbyły się w Bolkowie. 


Gwoli ścisłości. Po pierwsze, panowie grali już w Polsce. Po drugie, są doskonale znani krajowym znawcom gatunku. A po trzecie? Nie ma po trzecie. Niech wystarczy sama muzyka. Jest pełna energii, melodii i bardzo skutecznie wymyka się jednoznacznym klasyfikacjom. Można mówić, że to death rock, że dark rock, że  „alternatywne” granie. Tylko po co? Lepiej dać się porwać, bo potencjał tej muzyki jest naprawdę duży. Frank Vollmann ma znakomity głos, a muzycy głowę do chwytliwych zagrań. Chce się czy nie, na koncercie i tak tupie się nogą. I to w najgorszym razie tylko nogą.


Jak dotąd Baptyści nagrali cztery regularne płyty, z których, co ciekawe, trzy wydała austriacka Strobelight Records, kojarzona w Polsce m.in. z wypuszczenia genialnego debiutu naszego Miquel And The Living Dead. Choć mówiąc „muzycy”, trzeba mieć na myśli przede wszystkim Franka Vollmanna, który dobierał sobie pozostałych członków zespołu, zarówno za czasów działania w Stanach, jak i teraz w Berlinie, do którego przeniósł się 2006 r. A płyty? Debiutancka "Diffrent Degrees of Empty" (2003) oraz wydana rok później "Beggars Would Ride" to dość surowe, przeciętnie wyprodukowane, ale mimo wszystko ciekawe granie ze szpadlami pracowników zakładu pogrzebowego w tle. Natomiast dwa kolejne, „berlińskie” krążki „The New Colossus” (2007) i „As The Camp Burns (2015)” to nowe wcielenie Franka. Takie, jakie znamy teraz. Przebojowe, skoczne, ale wciąż bliskie korzeniom zespołu. Po prostu zdecydowanie lepiej brzmiące. To od nich warto zacząć lekturę kazań Franka Baptysty, o ile wcześniej nie mieliście tej okazji. Na długo zapadną Wam w pamięci.  
     

Na poparcie tego, co napisałem wyżej, dodam, że dzień po koncercie Frank The Baptist na polu namiotowym dostrzegłem rozerwaną podeszwę jednego ze swoich wojskowych butów. Nie byłem przesadnie zaskoczony. To, co działo się w byłym kościele, w pełni to uzasadniało. Przy okazji pozdrawiam życzliwe dusze, dziękując jednej za butapren, a drugiej za taśmę klejącą. Podziałało.

wtorek, 4 lipca 2017

Do usłyszenia wkrótce

Najwyższy czas spakować się i wyjechać jak najdalej. By odpocząć, przewietrzyć głowę i wrócić z kilkoma nieznanymi wcześniej płytami. Dlatego na pewno 10 i  najpewniej 17 lipca nie będzie mnie w studiu przy Bednarskiej. Nie oznacza to jednak, że zostawię Was bez Melodii. Audycje są już nagrane. Pozostaje zatem liczyć na precyzję dyżurującego akurat realizatora. W odpowiednim czasie programy trafią również do działu Odsłuch archiwalnych audycji. Po powrocie uzupełnię także brakujące playlisty minionych audycji. Z góry dziękuję za cierpliwość i do zobaczenia na dworcach, w pociągach, autobusach i na pewnym polu namiotowym. 

Fot. Kamil Mrozkowiak

niedziela, 25 czerwca 2017

Postmodernistyczny szamanizm

Przypomnijcie sobie warszawski stonerowy Satellite Beaver. Dobrze, a teraz powstałą na jego gruzach również spowitą w zielonych oparach Sunnatę. Oba te zespoły łączy m.in Robert Ruszczyk. Jednak od jakiegoś czasu perkusista zwraca na siebie uwagę w zupełnie inny sposób. Sposób absolutnie obcy większości dotychczasowych fanów jego bębnienia. W końcu muzyka rytualna nigdy nie cieszyła się większością, zarówno tą dosłowną, jak i przenośną. Zawsze była, ale bardzo, bardzo głęboko pod powierzchnią. Teraz jednak niewykluczone, że pod pływem Gnozy zacznie się wertowanie starych krążków rodzimych wydawnictw Beat of Prey, No Angels Production czy chociażby tych ostatnich Zoharum Records, na których widnienie logo Phurpa.      



https://www.facebook.com/pg/Silent.tales.photography/photos/?tab=a...
Opublikowany przez Gnoza na 22 maja 2017



"Gnoza to forma religijnej świadomości zakładającej poznanie i wiedzę jako jedyną drogę do zbawienia, przebudzenia ze snu. Muzyczna, rytualna droga do opuszczania platońskiej jaskini, okraszona mantrowymi, perkusyjnymi rytmami i elektronicznym hałasem"


Trzeba coś dodawać? Niespecjalnie. Co najwyżej wspomnieć, że Gnoza nie wzięła się znikąd i nie działa od wczoraj. Demo zamieszczone w sieci pochodzi jeszcze z 2015 r. Do tej pory muzycy nie nagrali żadnego oficjalnego wydawnictwa, bardziej skupiając się na dość wymagających "koncertach". Wymagających zarówno dla siebie, jak i tych, którzy na nie przychodzą. W końcu w przypadku takiej muzyki pojęcie muzycznego rytuału nabiera zupełnie innego znaczenia. Warto mieć ich na oku, ale pamiętając, że panowie bynajmniej nie byli pierwsi.


niedziela, 18 czerwca 2017

Zimno, głośno, syntetycznie

Na warszawskie imprezy i koncerty z cyklu Old Skull można chodzić w ciemno. Wiadomo, na jakich ludzi się trafi. Wiadomo też, że muzycznie na pewno będzie zimno. A że dźwiękowy chłód niejedno ma imię, pozostaje co prawda odrobina niepewności, ale za to tej w najlepszym możliwym wydaniu. Zupełnie jak przy beztroskim kupowaniu płyty bez uprzedniego odsłuchania. Dlatego znając jedynie termin, w miniony piątek zjawiłem się w klubie Pogłos. O mającym grać tam duecie nie wiedziałem nic. Dopiero na miejscu powiedziano mi, że panowie są z Belgii i nazywają się Le Prince Harry.  

Le Prince Harry  /  Fot. facebook.com/Le-Prince-Harry
Nie grali przesadnie długo, niespełna godzinę. To jednak wystarczyło, by jednoznacznie dali do zrozumienia, że nie oglądają się na nikogo. Ich absolutnie bezpretensjonalna mieszkanka punka, death rocka, syntezatorów i wszystkiego co szybkie i zimne błyskawicznie przemawia do słuchacza. Ten od razu wie, czego się spodziewać. Żadnych niedomówień, tylko konkret prosto w oczy. Tak zresztą było na wszystkich dotychczasowych wydawnictwach Belgów, i tak jest na wydanej w maju płycie "Synthetic Love". Na jedenaście utworów tylko dwa przekraczają cztery minuty i można pół żartem uznać, że był to zbieg okoliczności lub wypadek przy pracy. Mocne bity, zimna, bezduszna wręcz, elektronika, gitara, bas i psychodeliczne klawisze. Po prostu syntetyczna miłość.


Przy okazji warto wspomnieć, że Książę Harry był niegdyś tercetem z żywymi bębnami, co dobrze słychać na debiutanckim "It's Getting Worse" z 2012 r. Jednak na przekór tytułowi tej płyty ograniczenie składu do duetu wcale nie wyszło Belgom na złe. Jest po prostu inaczej. Na "Synthetic Love" mamy więcej przetworników, kabli, elektroniki i w efekcie także dźwiękowego chłodu. Punkowe zacięcie i wynikająca z niej wspomniana bezpretensjonalność pozostały jednak takie same. Taki sam pozostał także poziom decybeli. Belgowie nie oszczędzają swoich uszu. Tym bardziej tych należących do osób zgromadzonych na koncertach, o czym sam się przekonałem.

wtorek, 13 czerwca 2017

Wygraj karnet na Castle Party

To już jedna z niemalże tradycji naszych cotygodniowych spotkań. Raz jeszcze dzięki uprzejmości organizatorów festiwalu w Bolkowie otrzymałem możliwość wręczenia komuś z Was karnetu na Castle Party. Zasady jego pozyskania nie zmieniają się od lat. Są niezwykle proste, nieco staroświeckie i każdemu dają równe szanse.

Zamek w Bolkowie, fot. Kamil Mrozkowiak

Wystarczy wysłać kartkę pocztową na adres:

Akademickie Radio Kampus (Melodie Mgieł Nocnych)
ul. Bednarska 2/4
00-310 Warszawa

W miejscu na treść podajcie imię i nazwisko, numer telefonu oraz jednozdaniową odpowiedź na pytanie:

Dlaczego chcę pojechać na tegoroczną edycję Castle Party?

Rozwiązanie konkursu w Melodiach w nocy z 3 na 4 lipca.

P.S. Karnet wygrała Helena. Gratuluję.


Program Castle Party 2017


Czwartek (13 lipca)


Kościół

17:35 - Stelarius
18:30 - Lahka Muza
19:25 - Dividing Lines
20:20 - Star Industry
21:35 - Sweet Ermengarde
22:50 - Frank The Baptist


Piątek (14 lipca)


Zamek

16:00 - Rigor Mortiss
17:00 - Batalion D'Amour
18:00 - .com/kill
19:10 - 7JK
20:20 - Diorama
21:45 - Arkona
23:30 - Diary Of Dreams

Kościół

15:35 - Postcards From Arkham
16:30 - In Twilight’s Embrace
17:25 - Shodan
18:30 - Ulcer
19:35 - Blaze Of Perdition
20:50 - Absu
22:15 - Beheaded


Sobota (15 lipca)


Zamek

16:00 - K-essnce
17:00 - Jesus Complex
18:00 - The Angina Pectoris
19:10 - A Split-Second
20:20 - Suicie Commando
21:45 - Neuobersliesien
23:30 - My Dying Bride

Kościół

14:35 - Hirsch
15:30 - Schloss Tegal
16:25 - Them Pulp Criminals
17:20 - Rapoon
18:30 - Sieben
19:40 - Rome


Niedziela (16 lipca)

Zamek

16:00 - Kasia Lipert
17:00 - Dance On Glass
18:00 - Controlled Collapse
19:30 - Mesh
21:05 - Vive La Fête
22:50 - Tiamat

Kościół

14:35 - Dark Side Eons
15:30 - Orbicide
16:25 - Black Tower
17:20 - Fredrik Croona
18:25 - H.Exe
19:30 - In Strict Confidence

sobota, 3 czerwca 2017

Prosto z głębi

Zawsze zazdrościłem muzykom wyobraźni, przede wszystkim tej twórczej. Słuchać muzyki, interpretować ją, znajdować rzeczy na pozór ukryte jest zdecydowanie łatwiej. Choć i tak wielu ma z tym problemy, zupełnie jak z wierszem na lekcji j. polskiego. Z kolei tworzenie od podstaw to już zupełnie coś innego. Coś zasługującego na o wiele wyższe uznanie. Dlatego gdy w moje ręce trafiają wydawnictwa pokroju nowego albumu Paranoia Inducta, budzi się we mnie zarówno szacunek, pewna zazdrość oraz satysfakcja. Skąd to ostatnie? Ponieważ to, co przed laty narodziło się w Skarżysku-Kamiennej, od równie dawna cieszy się dużym poważaniem pod wieloma szerokościami geograficznymi i wszystko wskazuje, że za sprawą "From the Depths" wciąż tak będzie.




To duszna i wymagająca muzyka, jak zawsze w przypadku tego, co tworzy Anthony Armageddon Destroyer. Przepełniają ją ciemność, brak nadziei, samotność i niemalże namacalna obecność śmierci. Najbardziej ponure wizje zrodzone w głowie kompozytora tworzą równie pesymistyczne obrazy w umyśle słuchacza. Równie, a nie takie same, bo każdy sięgający po muzykę Paranoia Inducta zareaguje na nią inaczej. Wiele zależy od jego, co przeżyliśmy, czego doświadczyły bliskie nam osoby, a czego byliśmy świadkami. Wiele zależy od tego, ile śmierci i ciemności pojawiło się w naszym życiu. I w końcu wiele zależy od tego, w co wierzymy, bo to definiuje sposób postrzegania końca. A "From the Depths" to jeden wielki koniec.

Szepty, krzyki, opętane, demoniczne wręcz, recytacje, pojedyncze dźwięki, a do tego ambient wymieszany z industrialem - taka jest nowa Paranoia Inducta. Taka też jest, zgodnie z tytułem, muzyka z głębi. Tym krążkiem Anthony Armageddon nie zaskoczy nikogo, kto zna jego wcześniejsze dokonania, ale to bez znaczenia. Znający temat sięgają po jego kolejne albumy, oczekując przekroczenia uprzednio wyznaczonych granic. Znajdą to tutaj? Tak, ale każdy w innym momencie. Z kolei ci dopiero poznający jego dokonania... No cóż. Tym można jedynie zazdrościć. W końcu żaden wypalony papieros nie będzie nam smakował tak dobrze, jak ten pierwszy. W razie potrzeby "From the Depths" znajdziecie w katalogu rodzimego Rage in Eden.

sobota, 27 maja 2017

Minimalizm w cieniu Ślęży

Nad Wisłą lubimy neofolk i jego pochodne. Chętnie sięgamy po płyty chociażby Rome, Death in June, Kratong, Ordo Rosarius Equilibrio, Neutral, Of Wand And The Moon, Death in Rome czy Spiritual Front. Dlaczego więc tak mało jest polskich przedstawicieli gatunku? Poznańskie Outofsight niestety już nie istnieje, a Wojciech Zięba z militarnego Krępulca ma teraz inne sprawy na głowie. Nie słychać również o zakorzenionej w dźwiękowych tradycjach Fonofobii. I może właśnie dlatego najbardziej zainteresowani tak szybko zwrócili uwagę na By The Spirits. Inna sprawa, że mieli ku temu dobrą okazję. Ten jednoosobowy projekt z Dolnego Śląska koncertował dokładnie tam, gdzie w danym momencie powinien.

Photo courtesy of aleksandra burska - photography & visual arts
Opublikowany przez By The Spirits na 14 października 2016


O muzyku stojącym za tym pomysłem nieprzesadnie niewiele wiadomo. Podpisuje się jako Michał K. i niech już tak zostanie. W końcu tutaj znacznie bardziej od personaliów i zawartości teczki interesuje nas muzyka. A ta aspiruje do poziomu kompozycji wymienionych wcześniej grup. Trudno jednak oczekiwać, by nagle jeden człowiek z gitarą i loopami wymyślił więcej niż największe tuzy gatunku, dlatego oryginalności By The The Spirits musiało poszukiwać przede wszystkim przy mikrofonie. I tak też zrobiło. Michał K. potrafi zaśpiewać i choć jeszcze daleko mu do ideału, to barwa jego głosu zapada w pamięci. W końcu to ona wszystko prowadzi. Gitara jest jedynie uzupełnieniem.


Demo, siedmiocalowa epka i split z warszawskimi Skalpami z Drzew - tak wygląda dotychczasowy dorobek By The Spirits. Wbrew pozorom to nie mało, skoro projekt istnieje od nieco ponad roku i dość intensywnie koncertuje. A co z ich zawartością? Wypełnia je przede wszystkim sześciostrunowy minimalizm inspirowany przyrodą, ze szczególnym wskazaniem na Ślężę wymienianą przez samego zainteresowanego. Nazwa również zobowiązuje, dlatego w parze z lasami Dolnego Śląska idzie niemała dawka duchowości. Dźwiękowe emocje, jak to w przypadku takiej odmiany folku, są jednak mocno stonowane. Sednem pozostają przede wszystkim w słowa. Warto więc szeroko otworzyć nie tylko oczy, ale i uszy. 



Rodzi nam się tutaj coś ciekawego, ale nikt, i chyba nawet sam Michał K., nie wie jeszcze, co z tego wyniknie. By The Spirits to wciąż poszukiwania, choć niewątpliwie z dość szybko obranym azymutem. Musimy po prostu zaczekać i wierzyć, że Ślązak wykorzysta dość dużą przychylność i niemały kredyt zaufania, jakimi go obdarzono. Nie zrobiono tego jednak, bo gra oryginalną muzykę. Bynajmniej. Zrobiono tak, bo słychać w nim potencjał do stworzenia takiej muzyki. Przede wszystkim jednak chodzi o zaspokojenie głodu rodzimych przedstawicieli gatunku. W końcu jeśli mamy do wyboru dwóch równorzędnych wykonawców, to mimo wszystko przyjemniej będzie słuchało się tego krajowego.

niedziela, 21 maja 2017

"Masz. Spodoba ci się."

Los bywa przewrotny. Z powodu zapchanej skrzynki mailowej nie dowiedziałem się o warszawskim koncercie nieznanego mi jeszcze wówczas kanadyjskiego Traitrs. Z drugiej jednak strony, gdy nieco później trafiłem do Hydrozagadki na wieczór z Times New Roman, mocno rozrywkowym wcieleniem m.in. z byłym wokalistą Blindead i Neolithic Patrykiem Zwolińskim, wpadłem na szefa warszawskiej wytwórni Alchera Visions, czyli Marcina Krupę. Wymieniliśmy uprzejmości, a po chwili w mojej ręce znalazła się niepozorna płyta z czarno-białą okładką. "Masz. Spodoba ci się." - usłyszałem. Jak się okazało, były to prorocze słowa.

Traitrs / Fot. facebook.com/traitrs

Jeszcze do niedawna mało kto nad Wisłą o nich słyszał. Teraz z pewnością to się zmieni. Nie tylko za sprawą rzeczonego koncertu w klubie Pogłos, ale przede wszystkim dzięki ukazaniu się płyty "Rites and Ritual". Latem 2016 r. album pierwotnie trafił jedynie na kasetę, w praktyce funkcjonując jako cyfrowe wydawnictwo. Alchera Visions zmieniła to, wydając na początku maja pełnowartościowy kompakt. Ukazało się jedynie 250 egzemplarzy, dlatego zaintrygowanym już teraz sugeruję pośpiech. Traitrs to kawałek solidnej, zimnej i w wielu momentach dość energetycznej muzyki. 


Skojarzenia i inspiracje są dość oczywiste, ale trudno by było inaczej, jeśli ktoś decyduje się dziś na takie granie. Pochodzący z Toronto Sean-Patrick Nolan i Shawn Tucker zafascynowali się zimnym, postpunkowym rozdziałem muzyki i postanowili chwycić za instrumenty. Mieli nieco szczęścia, trafiając na dobrze zorientowanego w klimacie lokalnego producenta. W ten sposób nagrali pół godziny pomysłów, które poznaliśmy jako "Rites and Ritual". Przypomina to nieco wyważone zderzenie The Cure (wokale) i A Place To Bury Strangers (muzyka), czyli szanowanej przeszłości z współczesnym podejściem do tematu. To oczywiście uproszczenie, np. na potrzeby rozmowy z kimś, kto nigdy nie słyszał o Kanadyjczykach, ale w jakiejś mierze oddaje to, co słyszymy na płycie. Jest głośno, melodyjnie, momentami nawet piosenkowo i oczywiście przyjemnie zimno.


Wbrew pozorom "Rites and Ritual" to nie wszystko. W tym roku kanadyjski duet wypuścił jeszcze dwie winylowe epki. Jeśli jednak zainteresujecie się o wiele łatwiej dostępnym rzeczonym kompaktem, wystarczy, że sięgniecie po "Speak In Tongues". Nagrania z "Heretic" znajdziecie na krążku w edycji Alchera Visions. Warto poznać, posłuchać i liczyć, że panowie jeszcze kiedyś nas odwiedzą. 

sobota, 13 maja 2017

Słuchając wampira

Michał Turowski to uparty facet. Uparty, z pasją i najwyraźniej budzący zaufanie. Do dziś nie wiem, jakim cudem, ale po 10 latach koncertowania muzycy łódzkich Wież Fabryk to właśnie jemu dali zgodę na wydanie ich debiutanckiej płyty "Dym". A przecież on miał wtedy zaledwie 19 lat! Ale udało się. Tak ruszyła doskonale znana w podziemiu Oficyna Biedota, a teraz z powodzeniem działa również B.D.T.A. - sublabel skupiający się już na elektronice i eksperymentach. Ale Turowski to nie tylko fonografia. To także muzyka. A konkretnie Gazawat, o którym ostatnio nie bez przyczyny zrobiło się dość głośno . 

Gazawat / Fot. Discogs.com
Tu kluczowy był pomysł oraz wyczucie czasu. W listopadzie 2016 r. na kinowe ekrany wchodził film "Jestem mordercą" Macieja Pieprzycy inspirowany historią Zdzisława Marchwickiego, domniemanego „wampira z Zagłębia”. Marchwickiego skazano na karę śmierci za zabójstwa 14 kobiet i usiłowanie zabójstwa kolejnych 7. Sprawa jednak przez lata budziła wiele pytań i wątpliwości. Pewnie już nigdy nie dowiemy się, jak było naprawdę, ale fakty są takie, że na początku roku Michał Turowski wypuścił płytę "Wampir". Album przyciągnął uwagę szalenie dusznym, peerelowskim nastrojem, potęgowanym przez wykorzystanie dialogów z wspomnianego "Jestem mordercą" oraz filmu "Anna i wampir" Janusza Kidawy z 1981 r. Padające tam słowa to czysta groza.



"Wampir" jest przede wszystkim słuchowiskiem. Nawet jeśli nie znamy szczegółów historii, niewiele na tym stracimy. Bardziej chodzi o to, co podpowie nam wyobraźnia i jak nasza głowa połączy ponure dźwięki z wymianą zdań między śledczymi, telefonem męża zaniepokojonego nieobecnością żony czy relacją dziennikarza z sali sądowej. Oczywiście pierwszy na myśl przyjdzie strach. Wyczuwa się go niemal w każdym padającym zdaniu. Rodzą się również pytania, jak ktoś mógł zrobić coś takiego aż tylu kobietom i tak długo pozostawać na wolności. A czy faktycznie seryjnym mordercą był Zdzisław Marchwicki, to już rozważania na zupełnie inną porę dnia lub nocy.


Gdyby nie wykorzystane dialogi, "Wampir" byłby relatywnie przystępną, ale mimo wszystko raczej ginącą w gąszczu podobnych produkcji ambientową płytą. A tak mamy w tym albumie coś, co naprawdę robi różnicę. I to na tyle dużą, że jego fragmenty wykorzystano w słuchowisku "Marchwicki" na antenie radiowej Trójki. Tym albumem Michał Turowski niewątpliwie przyciągnął uwagę zdecydowanie szerszego grona odbiorców. Zarówno na siebie, jak i prowadzoną wytwórnię. Czas pokaże, czy postanowi to wykorzystać, czy uzna, że większe niż zwykle zainteresowanie to ciekawy, ale mimo wszystko jedynie epizod w prowadzonej działalności i dalej bezie szedł własną drogą. Fizyczny egzemplarz "Wampira"znajdziecie katalogu B.D.T.A., zaś cyfrową wersję płyty autor w całości udostępnił za darmo. Szczegóły znajdziecie tutaj.

niedziela, 30 kwietnia 2017

Kwestia mordu i płyty

Ich zwolennicy powiedzą, że nagrali  zdecydowanie najciekawszy album w całej dyskografii. Złośliwy zaś orzekną, że być może to nawet prawda, ale efekt końcowy sprowadza się co najwyżej do dobrego wykonania pomysłów wyjętych z bieżących trendów. Komu przyznać rację? Nikomu. Każdy i tak będzie obstawiał przy swoim. Pewne natomiast jest, że nowy album Mord’A’Stigmata to faktycznie kawałek bardzo dobrze zagranej i wyprodukowanej muzyki. A ile zaś w tej stylistycznej zmianie koniunktury, a ile naturalnej ewolucji, to już wiedzą sami zainteresowani. My możemy jedynie domyślać się, choć niewątpliwie pogratulować trzeba. Płyta "Hope" faktycznie daje nadzieję i nam, i muzykom.


Mord'A'Stigmata, fot. facebook.com/pg/mordastigmata
Nieco przekornie można powiedzieć, że panowie z Bochni w końcu przestali hałasować i zaczęli grać. Nareszcie wyciągnęli na pierwszy plan to, co w ich muzyce było słychać od dawna, ale co zazwyczaj ginęło za bardziej standardowym, jak na obecne czasy, blackmetalowym graniem. Jest o wiele ciekawiej, przystępniej i bez gatunkowego betonu. Komercja? To wyjaśniliśmy sobie wcześniej. Idźmy dalej. Obecna Mord’A’Stigmata nie śpieszy się już, by uradować diabła. Dominują dość nastrojowe średnie tempa, w których ciężar dodaje muzyce majestatu. Ten ostatni podkreślają również mocno ekspresyjne wokale. Co ważne,  nie ma ich więcej niż powinno. Utwory są długie, od 8 do 12 minut, więc dobrze również móc posłuchać samej muzyki. A jest czego słuchać, i to nie tylko dobrych riffów. Bębny wcale nie pozostają dłużne gitarom.



Za sprawą "Hope" Mord’A’Stigmata raczej nie zamorduje słuchaczy, ale z pewnością przyciągnie uwagę o wielu więcej osób niż do tej pory. Ten album to olbrzymi skok jakościowy. To również muzyka o niemałym potencjalne koncertowym, co było doskonale widać po reakcjach publiczności na tegorocznej Metalmanii. Muzycy w pełni wykorzystali skromne możliwości oferowane przez małą scenę. A gdzie ta tytułowana nadzieja? W ich sprawnych rękach oraz przytomnych kompozytorskich głowach. Jest potencjał na jeszcze więcej. Nie tylko w skali samego zespołu, ale i całej sceny.

czwartek, 20 kwietnia 2017

Czas i wolna głowa

Na rodzimej scenie dzieje się dużo ciekawych rzeczy. I to na tyle dużo, że każdy mający nieco oleju w głowie i szeroko otwarte oczy może mieć wręcz problem z wybraniem się na wszystkie interesujące go koncerty i nabyciem każdej intrygującej go płyty. Dotyczy to w zasadzie wszystkich gatunków oraz szuflad. Dowód? Bardzo proszę, i to pierwszy z brzegu. Wystarczy wymienić chociażby poniższy split ARRM i Lonker See. Swoje znaczenie niech ma także dość późna w kontekście lutowej premiery data powstania tego tekstu. Po prostu wcześniej trzeba było poświęcić nieco uwagi innym ciekawym krajowym twórcom. To źle? Bynajmniej. Cieszmy się z tego.

Okładka splitu ARRM i Lonker See

Krakowskie Instant Classic raz jeszcze wykonało kawał dobrej roboty. Zestawienie trójmiejskich eksperymentatorów i sosnowieckich podróżników przemierzających kosmiczną pustynię to strzał w dziesiątkę. A co więcej, wydawca podszedł do tematu w sposób relatywnie rzadko spotykany w przypadku takich wydawnictw. Muzycy ARRM przygotowali aż 20-minutowe nagranie, zaś tworzący Lonker Sea zgotowali niemal równie długą dźwiękową psychodelę, więc wszystko zmieściłoby się na jedne płycie. Jest jednak inaczej. Możemy cieszyć oczy elegancko wydaną repliką podwójnego winylowego gatefoldu. Wydawca nie oszczędzał i za to należy mu się uchylenie kapelusza. 



No dobrze, ale co tak naprawdę zawiera to ładne wydanie? To, do czego już przyzwyczaiło nas ARRM i dźwięki, za sprawą których nie tak dawno dało się poznać Lonker Sea. Nie ma więc zaskoczenia, ale nie o to tutaj chodziło. Ten split to kawałek świetnej, nieskrępowanej czasowymi ograniczeniami muzyki, pełnej przy tym improwizacji i przestrzeni. Miejscami to wręcz mentalny bilet na drugą stronę. A że wykonawców jest dwóch, możemy wybierać. ARRM w swoim stylu proponuje przemierzenie spalonej słońcem pustyni, natomiast Lonker Sea to już trip w oparach wszelkich zabronionych przez polskie prawo substancji. Jednak niezależenie od dokonanego wyboru, na każdą z tych podróży trzeba przygotować się w ten sam sposób. Konieczna jest wolna głowa i czas. Bez tego słuchanie choćby fragmentu tej muzyki, nie mówiąc już o obu nagraniach, po prostu mija się z celem. Te de facto dwa krążki wiele oferują, ale i wiele wymagają.



Zapomnijcie o analizowaniu tej muzyki, o zastanawianiu się, co w niej wykorzystano i do jakich szuflad i dyskografii sięgnęli twórcy. Po prostu jej posłuchajcie i pozwólcie sobie odpłynąć. Tylko tyle i aż tyle. Nie będziecie żałować.

niedziela, 9 kwietnia 2017

Bilet na Metalmanię za pocztówkę

Dzięki uprzejmości organizatora powracającej do świata żywych Metalmanii mam dla Was podwójne zaproszenie na festiwal, który odbędzie się 22 kwietnia w katowickim Spodku. Konkurs przeprowadzimy jednak po staremu, przypominając sobie czasy, gdy trzeba było nieco bardziej się wysilić, niż chwycić za telefon, który dziś i tak już jest odpowiednikiem komputera, aparatu i diabeł jeszcze wie czego.


Wystarczy wysłać kartkę pocztową na adres:

Akademickie Radio Kampus (Melodie Mgieł Nocnych)
ul. Bednarska 2/4
00-310 Warszawa

W miejscu na treść podajcie imię i nazwisko, numer telefonu oraz jednozdaniową odpowiedź na pytanie:

Dlaczego chcę pojechać na tegoroczną Metalmanię?

Rozwiązanie konkursu w nocy z 17 na 18 kwietniach w Melodiach.

Program festiwalu:

Główna Scena

11.30 - Animations
12.30 - Tygers of Pan Tang
13.30 - Sinister
14.40 - Arcturus
15.50 - Entombed A.D.
17.00 - Vader
18.30 - Sodom
20.00 - Coroner
21.40 - Moonspell
23.25 - Samael
01.15 - Furia

Druga Scena

11.00 - Mentor
12.00 - Stillborn
13.00 - Thermit
14.10 - In Twilight's Embrace
15.20 - Mord'A'Stigmata
16.30 - Infernal War
17.50 - Thaw
19.20 - Obscure Sphinx
21.00 - Impaled Nazarene
22.40 - CETI
00.35 - Entropia

niedziela, 2 kwietnia 2017

Katowicki sen

Są wykonawcy, którzy większą uwagę przyciągają dopiero po latach. Ich nazwiska co prawda trafiły już do naszych kajetów, ale z różnych powodów nie poświęcaliśmy im przesadnie wiele czasu. Dlaczego? Albo nie do końca podobała nam się muzyka, czasem trafiała na zły okres w naszym życiu, a niekiedy zwyczajnie odkładaliśmy ją na wieczne "później", słuchając czegoś, co w danej chwili uznawaliśmy za ciekawsze. Jednym z takich twórców jest Maciej Szymczuk. Każda jego kolejna płyta brzmi bardziej interesująco i ma więcej do zaoferowania.

Maciej Szymczuk  /  Fot. mszymczuk.pl
"Light of the Dreams" to czwarty album katowiczanina wydany siłami trójmiejskiej Zoharum i zdecydowanie najlepszy. Jego przewaga nad pozostałymi krążkami tkwi w sile przyciągnięcia uwagi, dość skutecznie zachęcającej do poznania całego albumu za jednym przesłuchaniem. Nie oznacza to, że "Ways", "Clouds" i "Music for Cassandra" to złe albumy. Bynajmniej. Nie da się jednak ukryć, że momenty, w których intrygują najbardziej, trzeba chcieć wyłuskać. A że z płyty na płytę przybywa ich, siłą rzeczy, czyli naturalną drogą rozwoju Maćka Szymczuka, "Light of the Dreams" ma do zaoferowania najwięcej.



Paradoksalnie ta poświęcona snom płyta wcale nie należy do sennych i leniwych, choć oczywiście nie brakuje jej oniryzmu. Nie da się jednak ukryć, że im więcej dzieje się w danym nagraniu, tym brzmi ono ciekawiej. To stąd właśnie bierze się wspomniana gradacja wartości poszczególnych krążków Szymczuka. Tym razem katowiczanin mocno postawił na syntezatory, niejako przenosząc fabułę tytułowych snów do lat 80. To się sprawdziło. Album brzmi analogowo i bardzo przyjemnie dla ucha, budząc dobre skojarzenia z orientem i naturalnie przeszłością. W pewnym momencie przeszłość ta jest jednak o wiele bardziej zamierzchła, niż mogłoby się wydawać. W jednym nagraniu słychać słowa napisane przez Adama Asnyka.


Jeśli Maciek Szymczuk utrzyma obrane wydawnicze tempo i poziom rozwoju, niebawem w nasze ręce trafi kolejna płyta, mająca do zaoferowania jeszcze więcej od poprzedniczek. By jednak tak się stało, w każdym nagraniu musi coś się dziać. Najlepiej, by stricte ambientowe korzenie katowiczanina jeszcze bardziej wtopiły się w nieco żywszą elektronikę. Wówczas skorzystamy na tym wszyscy. A tymczasem kolorowych snów.

sobota, 25 marca 2017

Ja i ta płyta

Czekałem na ten album, patrząc, jak znakomicie przemyślaną ma promocję i jak wszystkie media w zasadzie jedzą Nergalowi z ręki. On dobrze wie, jak z nimi postępować. Od lat ma dobrą intuicję i jak na razie sporo na niej zyskuje. Świetnym, tyleż artystycznym, co marketingowym, posunięciem było wyciągniecie Johna Portera z jego niszy, przejawiającej się m.in. małymi występami w domach kultury. Powszechnie lubiany i szanowany polski Walijczyk był na uboczu od czasu twórczego zakończenia współpracy z Anitą Lipnicką. Teraz znów się o nim mówi. I dobrze. Zatem jak sami widzicie, nastrój wytworzony wokół Me And That Man był i jest dość dobry. A co z muzyką? I ile w niej tak naprawdę Johna Portera? Czy cała ta solidnie zaplanowana promocyjna ofensywa podsunęła nam płytę godną uwagi? Pytań jest dużo. Ale album "Songs of Love and Death" jest już powszechnie dostępny, zatem są i odpowiedzi.


Nie znajdziemy tu gatunkowej oryginalności, bo nie takie było założenie. Chodziło o nagranie albumu jawnie inspirowanego dokonaniami m.in. Johny'ego Casha, Marka Lanegana czy Nicka Cave'a. I to się udało. Ta wypadkowa bluesa i country z miejsca budzi skojarzenia z zadymionymi lokalami, klimatem noir i życiowymi historiami. A co do tego ostatniego. Sporo tu doświadczeń, pod którymi mógłby podpisać się niejeden facet. A że Darski i Porter sporo w życiu przeszli, nie wahają się pisać o tym piosenek. O tym, czyli o kobietach, alkoholu, diable, po prostu życiu. Tak, piosenek, bo jest tutaj prosto i na temat. Niektóre nie mają nawet trzech minut, a najdłuższa ledwo co przekracza pięć. A jak wiadomo, krótka forma ma zdecydowanie większy potencjał komercyjny i w parze z melodią wpadająca w ucho może zwojować więcej. To sprawia, że utwory nie meczą słuchacza i ten jednorazowo dłużej będzie chciał nadstawiać ucha.



Od dość dawna zadawałem sobie pytanie, na ile, bardzo brutalnie rzecz ujmując, John Porter będzie dodatkiem do artystycznej i medialnej kreacji Nergala. Ostatecznie Walijczyk pojawił się w Me And That Man na relatywnie równych prawach. Podstawowa wersja płyty, o czym szczegółowo i z żalem za moment, liczy 13 utworów. Pięć z nich to w pełni kompozycje Portera, który napisał do nich muzykę i teksty. Darski w ten sposób przygotował sześć nagrań, a panowie uzupełnili się w dwóch, gdzie Nergal odpowiadał za melodię, a John Porter za słowa. To sprawiło, że odetchnąłem z ulgą, choć stopniowo publikowane nagrania zapowiadające płytę sugerowały coś zdecydowanie innego. Przy okazji warto zwrócić uwagę, że John Porter potrafi zaśpiewać, natomiast Nergal musiał się tego, mimo wcześniejszego przeciera szlaków, nauczyć. Musiał i wciąż jeszcze musi w tym zakresie wiele zrobić, niemniej wyszło mu to całkiem sprawnie. Artystycznie na pewno się rozwinął.

Na koniec gorzkie żale, czyli jak rynek dzieli nas, płacących za wszystko fanów, na lepszych i gorszych. Szkoda, bo polskim sympatykom zespołu przydałoby się coś więcej niż dodatek w postaci znanego już nagrania, tyle że z polskim tekstem. Ale po kolei. Podstawowa edycja liczy wspominane już 13 nagrań. Czternastym na polskim wydaniu jest "Cyrulik Jack", czyli muzyka z "My Church is Black" ze słowami Olafa Deriglasoffa. Nie znajdziemy go na edycji "deluxe" sygnowanej przez brytyjskie Cooking Vinyl, ale jego posiadacze raczej nie będą stratni. W ich ręce trafiły za to dwie dodatkowe kompozycje - "Submission" i "Lies", w których śpiewa John Porter. Niby tylko nieco ponad 6 minut dodatkowej muzyki, ale jednak. Co więcej, sprzedawcy, którzy je sprowadzili, krzyczą sobie za nie ponad dwukrotność rynkowej ceny krajowego wydania. Naprawdę smutne. Inna sprawa, że najwyraźniej nie ma wersji "Songs of Love and Death", na której znalazłyby się wszystkie opublikowane kompozycje. Nie ma, ale pewnie kiedyś ktoś jeszcze będzie chciał na nas zarobić. Kwestia czasu. A przy okazji. Warto przypomnieć, że nieco wcześniej, bo jeszcze w ubiegłym roku, ukazała się inna polska płyta utrzymana w podobnej stylistyce. Jeśli nie znacie krakowskiego Them Pulp Criminals, zajrzyjcie tutaj.

sobota, 18 marca 2017

Wychodząc z szuflady

Miło patrzeć, jak rośnie i rozwija się nasza młodzież. To zawsze krzepi, szczególnie gdy poczynania danego zespołu śledzi się od pierwszego wydawnictwa i kojarzy jeszcze z czasów chociażby bardzo pożytecznych trzech kompilacji wydanych siłami internetowej społeczności Post-rock.PL. Niektóre pamiętane z nich grupy przepadły na dobre, ale jest i kilka, których muzycy z uporem działają dalej i z wydawnictwa na wydawnictwo proponują nam coś nowego. To tego grona zalicza się m.in. gdańsko-elbląski Sounds Like The End Of The World.

SLTEOTW  /  Fot. facebook.com/SoundsLikeTheEndOfTheWorld
Wydane na początku marca "Stories" to wyraźny krok na przód i chyba nawet coś więcej niż próba wychylenia głowy z postrockowej szuflady. W każdym razie panowie są na dobrej drodze do domniemanego celu. Druga płyta przynosi przede wszystkim świeżość. Owszem, nie brakowało jej na debiutanckim "Stages of Delusion", ale tam nie było mowy o przekraczaniu gatunkowych granic. Co najwyżej tych kompozytorskich. Był post rock, była energia i tyle. Tyle i aż tyle, bo zespół na koncertach radził sobie bardzo dobrze. A teraz? Panowie zaczęli kombinować.


Najbardziej w uszy rzuca się elektronika, którą doskonale znamy np. z poczynań amerykańskiego Maserati. Bity dodatkowo napędzają sekcję rytmiczną, pompując w nagrania kolejne pokłady życia i energii. Wręcz chciałoby się, by było ich więcej. Kolejną zaletą jest odnoszenie wrażenia, że poszczególne fragmenty nagrań powstały na drodze improwizacji. Najczytelniej słychać to w pełniącym rolę intra "No trespassing", ale swoje do powiedzenia ma także "Breaking the waves", w którym miejscami robi się wręcz bluesowo. To jeden z tych momentów, gdzie panowie udanie uciekają od gatunkowych korzeni, dzięki czemu zyskują wszyscy - oni sami, płyta i w konsekwencji my.


Nie wiem, czy muzykom SLTEOTW zależy na stopowej bądź całkowitej ucieczce od post rocka, ale z pewnością przed wejściem do studia zależało na nagraniu czegoś innego, co też się udało. Ich drugi album brzmi bardzo dobrze i otwiera przed nimi nowe kompozytorskie horyzonty. Oczywiście daleka jeszcze droga do powszechnego bicia przed nimi pokłonów, ale na szacunek z pewnością zasłużyli. A będzie on jeszcze większy, jeśli panowie zostawią ten post rock na dobre i dadzą się ponieść nowym pomysłom.

sobota, 11 marca 2017

Nieoczekiwany powrót po latach

Za każdym razem, gdy spotykałem Mariusza Kumalę, zadawałem mu dwa proste i niezmiennie te same pytania: "Co z Psychotropic Transcendental?" i "Co z Brain Story?". Poruszając te kwestie byłem tym bardziej uparty, bo dobrze wiedziałem, że wiele gotowych do wydania pomysłów leży odłogiem. I o ile drugi, w pełni ukończony, album Psychotropic kolejny rok będzie pokrywał się mentalnym kurzem na czyimś dysku, o tyle nagle doczekaliśmy się informacji o powrocie Brain Story. Następca debiutanckiego "Colours in my head" ukaże się dokładnie za miesiąc.

Brain Story  /  Fot. facebook.com/brainstoryband
Ten poboczy projekt byłego gitarzysty m.in. Closterkeller to podręcznikowy wręcz przykład przepadnięcia znakomitej muzyki bez odpowiedniej promocji. Mimo że od ukazania się jego pierwszej płyty minie w tym roku 12 lat, będziecie musieli naprawdę mocno się napocić, by na rodzimej scenie znaleźć coś podobnego. Te 70 minut strumienia świadomości wciąż potrafi przenieść słuchacza do zupełnie innego świata. Psychodela? Rock Progresywny? Post Rock? Wszystko wymieszane razem z muzyczną chemią, a nawet pewnie i czymś jeszcze. Dlatego trudno nie szczerzyć zębów aż po same ósemki, gdy słucha się zapowiedzi kontynuacji tego, co przed laty Mariusz nagrał z Gnatem, perkusistą Psychotropic, oraz Gosią, kojarzoną przede wszystkim z Diachronią.


O samym albumie nie wiadomo jeszcze zbyt wiele. Ale przy takiej zapowiedzi nie ma to większego znaczenia. Na razie wystarczy tytuł - "Madeinside" - oraz data premiery, czyli 11 kwietnia. Dopiero z biegiem czasu dowiemy się, czy za tą muzyką stoi ktoś jeszcze i w jaki sposób będzie można ją pozyskać. Fizyczny nośnik byłby tu bardzo mile widziany. Szkoda tych pomysłów jedynie na zwykłe, bezimienne cyfrowe pliki. A przy okazji. Kompaktowe wydanie debiutu Brain Story jest już nieosiągalne, ale muzycy udostępnili je w całości. Zajrzyjcie do archiwów działu MP3 warte posłuchania. Warto.

niedziela, 5 marca 2017

Gdy Polka spotyka Australijkę

Odchodząc już praktycznie od stoiska z płytami pod koncercie Pink Turns Blue oraz naszych Aviaries i Hände, kątem oka zauważyłem płytę winylową. Gdy wziąłem ją do ręki, okazało się, że to coś więcej niż ładnie wydane i znane mi już demo ostatniej z tych grup. Był to split, na którego drugą stronę trafiło pięć nagrań niejakiego Fallow Ground. Jak dowiedziałem się jeszcze w klubie, za tą nic niemówiącą mi wówczas nazwą stoją dwie damy - Polka i Australijka. Dziewczyny najwyraźniej stwierdziły, że będą grały cold wave, ale nieco inaczej niż wiele podobnych zespołów. Chciały to zrobić po swojemu i udało im się to.

Fallow Ground  /  Fot. facebook.com/Fallow-Ground
"Demo 2015" to w sumie niespełna 21 minut dość zróżnicowanego podejścia do zimnego grania. Raz słyszymy wiolonczelę i oniryczny nastrój, tak bardzo kojarzący się z również wyłącznie damskim składem Amber Asylum, by po chwili trafić w samo oko cyklonu dźwiękowego obłędu i psychodeli. Jest wolno, jest szybko, jest bardzo chłodno. To właśnie największa zaleta tych pięciu utworów - zróżnicowanie. Co więcej, ta muzyka, choć dość prosta w formule, brzmi naprawdę szczerze i naturalnie. Tu nikt się nie silił, dzięki czemu mamy prawdziwe emocje, do których słuchacz wróci zdecydowanie chętniej niż do dopieszczonej w każdym detalu plastikowej produkcji.  


Muzyka to jednak nie wszystko. Zoś oraz Eli, jak podpisują się dziewczyny, zadedykowały nagrania ofiarom przemocy seksualnej, wyrażając również sprzeciw wobec społecznego uprzywilejowania mężczyzn. Słowem, te pięć nagrań to feministyczne podejście do życia z mocno zarysowaną współczesną interpretacją pojęcia punk. Można się nie zgadzać, można nie lubić, ale trzeba przyznać, że dziewczyny znalazły swoją niszę i z powodzeniem ją wypełniły. Inna sprawa, że nie wzięły się też znikąd. Jeśli kojarzycie dość jednoznaczne w przekazie Edelweiss Piraten, to, przynajmniej w przypadku Zosi, wszystko jest jasne.


Szkoda, że od jakiegoś czasu Fallow Ground nie daje znaku życia. Aż chciałoby się posłuchać więcej tej zimnej muzyki. Tym bardziej, że obecnie polski cold wave to jednak podziemie, w którym nie można przebierać bez końca. Wbrew pozorom zespołów nie ma zbyt wiele i w zasadzie każde nowe odkrycie cieszy. Nieważne czy bieżące, czy nieco spóźnione. Jeśli muzyka jest dobra lub przynajmniej szczera, obroni się zawsze. Tak jak w tym przypadku. Na koniec zajrzyjcie jeszcze do działu MP3 warte posłuchania. Znajdziecie w nim m.in. w całości udostępniony debiut Fallow Ground.

poniedziałek, 13 lutego 2017

Do odwołania

Ta strona zawsze żyła swoim życiem, co jakiś czas nawiązując do naszych nocnych spotkań w eterze. I żyć będzie nadal, tyle że przez jakiś czas bez aktualizacji. Może potrwa to tydzień, może miesiąc. Trudno powiedzieć. Sprawy osobiste i zawodowe wzięły górę. Niemniej po każdej audycji w dziale "Playlisty" zawsze znajdziecie wszystkich zaprezentowanych wykonawców. Pisanie czegokolwiek więcej muszę niestety wstrzymać do odwołania. Oby nie trwało to zbyt długo. Oby.

Fot. Kamil Mrozkowiak

niedziela, 5 lutego 2017

Tworząc na zgliszczach

Rozpad Agalloch po 20 latach działalności był przykrą wiadomością. Szkoda wielka, gdyż wewnętrzne spory i odmienne wizje przyszłości zespołu postawiły po przeciwnych stronach barykady lidera Johna Haughma i pozostałych muzyków - Jasona Williama Waltona, Aesopa Dekkera i Dona Andersona. W efekcie pierwszy powołał do życia Pillorian, a pozostali skrzyknęli się pod nazwą Khôrada. Haughm ma tę przewagę, że niedawno zamieścił w sieci singiel zapowiadający debiutancki "A Stygian Pyre", dlatego to jemu poświęcimy teraz nieco miejsca.

Pillorian, John Haughm pierwszy z prawej  /  Fot. facebook.com/Pillorian
Były wokalista i gitarzysta Agalloch nie szukał daleko. Zaprosił do współpracy dobrych znajomych z ojczystego Oregonu - Stephena Parkera z Maestus i Trevora Matthewsa z Uada. Obaj panowie chętnie parali się dość standardową wypadkową death, black i doom metalu, dlatego efekt jest taki, że w nasze ręce nie oddano niczego przesadnie zaskakującego. Co więcej, każdy, kto oczekiwał kontynuacji Agalloch, srogo się rozczaruje. Przede wszystkim ma być szybko, wściekle i diabelsko. Iskierką nadziei dla niepocieszonych jest jednak druga część utworu - miejscami spokojniejsza, bardziej melodyjna i zagrana z większym polotem. Inna sprawa, że Haughm mógł mieć też ochotę zwyczajnego odreagowania, powrotu do czarnych korzeni i poszukania natchnienia, przypominając sobie młodzieńczą potrzebę buntu.


Ocenianie płyty jedynie po singlu to błąd. A ocenianie w ten sposób wydawnictwa, którego jeszcze nie ma, to już zbrodnia. Dlatego trzeba uzbroić się w cierpliwość i poczekać do 10 marca. Wówczas przyjdzie czas na premierę "A Stygian Pyre" i wydanie wyroku. Co ciekawe, będziemy mogli również skonfrontować zawartość krążka ze scenicznymi wersjami utworów. W ramach europejskiej trasy Amerykanie zagrają w poznańskim klubie U Bazyla. Koncert odbędzie się 9 kwietnia.

niedziela, 29 stycznia 2017

Puszczając dymka

Taki z nas naród, że lubimy się mądrzyć. Każdy zna się na kinie, literaturze, fotografii, sporcie i oczywiście muzyce. Zawsze jest przyjemnie wytknąć komuś błąd i w ten sposób zrekompensować sobie chwilę, dzień, albo i nawet dłuższy czas życiowych niepowodzeń i frustracji. Przychodzi jednak moment, gdy nawet najbardziej trafna trollowa pisanina nie ma szans przełożenia się na jakąkolwiek sensowną i konstruktywną krytykę. Dlaczego? Bo to, co trafia w nasze ręce, jest po prostu dobre. Zatem gdybym bardzo chciał sięgnąć do swojej natury malkontenta, i pomarudzić na temat nowej płyty Dopelord, od razu wyczulibyście, że robię to na siłę. Ten zespół wciąż trzyma poziom, a najlepsze jest to, że zaproponował nam coś nowego.
Fot. Dopelord  /  Fot. Facebook.com/Dopelord666
Pierwszy wniosek po przesłuchaniu "Children of the Haze" nasuwa się sam - panowie dojrzeli, i to bardzo. Inna sprawa, o czym warto przypomnieć, że założyciele Dopelord wcale nie zaliczali się do debiutantów. Teraz to wszystko procentuje. Nawet jeszcze bardziej niż w przypadku debiutanckiego "Magick Rites" i bardzo udanego "Black Arts, Riff Worship & Weed Cult". No dobrze, ale gdzie ta wspomniana nowość? A może powinienem był napisać odmienność? Zespół odrobinę wyhamował, bardziej skupiając się na detalach. W końcu nie muszą już nikomu niczego udowadniać, bo tylko szaleniec kwestionowałby ich pozycję na naszej scenie. Zatem najpewniej to sprawiło, że muzycy rozejrzeli się za innym brzmieniem, wybierając studyjną współpracę z doświadczonym Piotrem Gruenpeterem (Thaw, Mentor). Co więcej, na "Children of the Haze" słyszymy teraz dwóch wokalistów. Oprócz wyciągającego riffy Pawła Mioduchowskiego do mikrofonu zaczął podchodzić także basista Piotr Zin. A to w połączeniu z rzeczonym doświadczeniem i nowymi kompozytorskimi pomysłami musiało dać efekt. I dało. 


Owszem, z przekory mógłbym również napisać, że muzycy dorośli i odstawili nieco na bok bongosy, które na pierwszej i drugiej płycie wręcz płonęły, by teraz móc bardziej skupić się i stworzyć najdojrzalszy i najlepszy do tej pory album. A to z kolei, w naturalny sposób, odsunęłoby na znacznie dalszy plan spontaniczność i młodzieńcze szaleństwa, tak bardzo stanowiące o sile szczególnie debiutanckiego "Magick Rites". Miałbym rację? Prawda z pewnością leży gdzieś po środku, ale w żadnej mierze nie jest to ujmą dla zespołu, ani tym bardziej dla "Children of the Haze", którego tytuł nomen omen, w zależności od tłumaczenia, pozostaje w ścisłym związku z poprzednimi albumami. Zatem nowości nowościami, ale Dopelord to wciąż Dopelord. Chociaż teraz może odrobinę bardziej Lord niż Dope, ale mimo wszystko to wciąż kawałek znakomitej muzyki z dymkiem.