piątek, 31 sierpnia 2012

Hatestory w Melodiach Mgieł Nocnych

W historii siedmiu lat naszych spotkań zapraszanych przeze mnie gości może nie było przesadnie wielu, ale za to zawsze starałem się, by byli to nie tylko rozpoznawalni już wykonawcy, lecz przede wszystkim ci mało znani, zwyczajnie anonimowi dla szerszego odbiorcy, a zarazem niezwykle interesujący. Wbrew pozorom takich zespołów wtedy nie brakowało. Nie brakuje także i teraz. Trzeba tylko uważnie się rozejrzeć i dać im szansę pokazania tego, co potrafią najlepiej. A że potrafią niemało, wspólnie będziemy mieli sposobność przekonać się raz jeszcze. W najbliższy poniedziałek moimi gośćmi będą muzycy warszawskiego Hatestory, którzy swego czasu działali pod szyldem Eva, wielkiej nieodżałowanej nadziei rodzimej zimnej fali.

Fot. Arch. zespołu
Tematem rozmowy będzie nie tylko fakt ukazania się "Lovestory", długo wyczekiwanej debiutanckiej płyty zespołu. Nie zabraknie również pytań o zawiłą przeszłość i ciekawie zapowiadającą się przyszłość grupy. Zaintrygowanych zachęcam do włączenia radia o stałej porze. Do usłyszenia.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Wygraj płytę Asgaard

Gdy niespełna trzy miesiące temu moim gościem był Wojtek Kostrzewa, klawiszowiec Asgaard, dzięki jego uprzejmości miałem przyjemność wręczyć kilkorgu z Was egzemplarze nowej płyty zespołu. Prócz albumu "Staris to Nowhere" otrzymałem od niego również  wydany w 2004 r. krążek "EyeMDX-tasy", który teraz powędruje do jednej z osób, czytającej te słowa. Warunek jest jeden, odpowiedź poniższe pytanie.

Fot. Materiały promocyjne
Jaka wytwórnia wydała debiutancką płytę Asgaard?

Odpowiedzi kierujcie na adres melodie@radiokampus.waw.pl. Termin nadsyłania listów upływa w przyszły poniedziałek o północy. Każdy z uczestników konkursu zostanie poinformowany o wyniku losowania. Niżej znajdziecie jedno z nagrań, które znajduje się na płycie "EyeMDX-tasy".

Prawidłowa odpowiedź brzmi Mystic Production. Był to album "When The Twilight Set in Again", który ukazał się w 1998 r.

Płytę wylosowała Zofia z Sulechowa.

sobota, 25 sierpnia 2012

Koncert, na który warto się wybrać

Pamiętam, że gdy dwa lata temu dowiedziałem się o pierwszym w Polsce koncercie The Eden House, uznałem to za bardzo dobrą wiadomość, gdyż to jeden z najciekawszych ostatnimi czasy szeroko rozumianych przedstawicieli rocka gotyckiego. I to z pewnością dobry nie bez przyczyny, skoro w jego skład wchodzą m.in. basista Tony Pettit, współzałożyciel Fields of The Nephilim, oraz gitarzysta Andy Jackson, producent nagrań Pink Floyd. Z drugiej strony jednak na długo przed ogłoszonym terminem występu wiedziałem, że nie pojadę do Bolkowa, by zobaczyć Brytyjczyków, którzy wtedy zagrali w ramach przypadającej wówczas edycji Castle Party. Na szczęście, teraz ponownie nadarzy się okazja, by posłuchać ich nie tylko z płyty. The Eden House zagra Łodzi w ramach Soundedit, międzynarodowego festiwalu producentów muzycznych.

Fot. Arch. zespołu
Będzie to czwarte już spotkanie mistrzów realizacji dźwięku i sympatyków zmagań za konsoletą. Festiwal odbędzie się w dniach 26-28 października. Miejscami seminariów, warsztatów i koncertów będą siedziba Toya Studios, miejsce znane m.in. z udźwiękowiania rodzimych produkcji filmowych, oraz klub Wytwórnia, gdzie The Eden House zagra pierwszego dnia festiwalu. Co więcej, tego samego wieczoru na scenie pojawi się również David J., basista legendarnego Bauhaus. Dzięki uprzejmości organizatora już teraz mogę Was zapewnić, że będę miał przyjemność rozdać Wam zaproszenia na to wydarzenie. Pełny program festiwalu znajdziecie pod tym adresem. Warto tam zajrzeć, gdyż wśród zaproszonych gości znajduje się m.in. Alan Wilder, były muzyk Depeche Mode.

środa, 22 sierpnia 2012

Zwykła rocznica niezwykłej płyty

Niespełna dwa lata temu, bo w październku 2010 r., wybrałem się do warszawskiego klubu Proxima nie tylko po to, by raz jeszcze zobaczyć koncert Anathemy, ale i również z powodu występu Anneke van Giersbergen, która miała zagrać bezpośrednio przed Brytyjczykami. Był to jej pierwszy koncert w naszym kraju od czerwca 2003 r., gdy będąc jeszcze w The Gathering promowała płytę "Souvernirs". Niestety, dość szybko po tym jak wyszła na scenę z gitarą akustyczną, okazało się, że jej występ był przygotowany naprędce, pełen błędów i potknięć. Moje rozczarowanie było tak duże, że straciłem wręcz zainteresowanie jej głosem na wiele miesięcy. Chcąc później niejako wymazać nieprzyjemne wspomnienie, zacząłem wracać do płyt The Gathering i przypominać sobie to, co widziałem na koncertach Holendrów, a także to co tak naprawdę zauroczyło mnie w głosie Anneke, gdy usłyszałem go po raz pierwszy. To zaś stało się, gdy w szkole średniej w moje ręce trafiła przegrywana kaseta z kserowaną czarno-białą okładką zatytułowana "Mandylion". Ten album ukazał się dokładnie 17 lat temu, 22 sierpnia 1995 r. 

The Gathering w 1995 r. / Fot. Arch. zespołu
Ten album był prawdziwym kamieniem milowym w historii zespołu. Po pierwsze, za sprawą diametralnej zmiany muzyki, która wyszła Holendrom na dobre. Choć oczywiście ich pierwsze dwie płyty i poprzedzające je taśmy demo, ze szczególnym uwzględnieniem debiutu, mają swoje miejsce w historii europejskiego doom metalu. Po drugie zaś, zmiana muzyki silnie wiązała się ze zmianą osoby dzierżącej mikrofon. W 1994 r. Nielsa Duffhuesa, który swoimi nieudolnymi partiami wokalnymi zmarnował wręcz potencjał drzemiący w płycie "Almost A Dance", zastąpiła Anneke van Giersbergen. Niemalże anonimowa Holenderka okazała się niebywałym objawieniem. Jej głos zmienił wszystko.

"Mandylion", pierwsze wydanie z 1995 r.
"Mandylion" był wielkim sukcesem artystycznym i komercyjnym. W Europie sprzedano ponad 130 tys. egzemplarzy tej płyty, nie licząc jej wznowienia z 2005 r. Trudno dziś jednoznacznie powiedzieć, czy gdyby nie głos Anneke, to album cieszyłby się tak wielkim zainteresowaniem i czy przez wielu wciąż byłby uważany za największe osiągniecie The Gathering. Z drugiej strony trzeba jednak przyznać, że ta płyta to nie tylko wokale, ale i niezwykła muzyka. Niezwykłość pomysłów braci Rutten polega na osiągniętym efekcie. Udało mi im się stworzyć coś oryginalnego, przyjemnego dla ucha, bardzo nastrojowego, bardzo estetycznego, by nie powiedzieć wręcz pięknego, a jednocześnie pełnego ekspresji i ciężkiego w swoim brzmieniu, miejscami noszącego wyraźne znamiona przeszłości The Gathering. To również zasługa Waldemara Sorychty, producenta wielu kultowych już wydawnictw m.in. Moonspell, Tiamat, czy Samael. To, jak 17 lat temu pokierował muzykami, wciąż pozostawia daleko w tyle niezliczone podobne współczesne wydawnictwa, które wszystkie zwyczajnie brzmią tak samo, po prostu plastikowo i pusto. "Mandylion" wytyczył nowy kierunek w nastrojowej odmianie cięższej gitarowej muzyki pisanej z myślą o kobiecym wokalu. Do dziś powstało niewiele lepszych płyt w tym gatunku i chyba już niewiele więcej powstanie.

Fot. Arch. zespołu 
Jeśli dorastaliście w latach 90., z pewnością doskonale znacie ten album i liczne koncerty The Gathering w naszym kraju. Jeśli zaś czas Waszej nastoletniości przypadł już na nowy wiek, koniecznie po nią sięgnijcie, a przekonacie się, jak pusto brzmi obecnie schemat gitarowej muzyki z atrakcyjną panią z mikrofonem, który usilnie wciąż chce nam wcisnąć kilka dużych wytwórni. To jedna z tych płyt, które można nagrać tylko raz  w karierze. Świadczy o tym chociażby fakt coraz większego oddalania się muzyków The Gathering od swoich najlepszych dokonań. A i Anneke, jeśli już zachwyca, to nieco inną, bardziej popową publiczność. Może właśnie dlatego, pomijając wspomnienia starych czasów, mam tak duży sentyment do "Mandylionu". I myślę, że już tak pozostanie. Na zawsze.

sobota, 18 sierpnia 2012

Nadzieje i oczekiwania

Przyjemnie jest być naocznym świadkiem nowego muzycznego zjawiska, które angażuje coraz więcej osób, i to nie tylko muzyków, ale i setki sympatyków ich twórczości. Ta przyjemność to nowe zespoły, a co za tym idzie, nowe wydawnictwa w naszych odtwarzaczach i kolejne koncerty w naszej pamięci. To także coś jeszcze. To poczucie, że muzyka nie stoi w miejscu, że wciąż się rozwija, a my możemy, przynajmniej na jakiś czas, zaspokoić permanentny głód nowości. Tak właśnie dzieje się z coraz ciekawszą w Polsce post rockową i post metalową sceną. Oczywiście, studząc nieco ten entuzjazm, można by zadać pytanie, ile lat musiało minąć, by ta muzyka zaistniała w naszym kraju w takim wymiarze. Niemniej, teraz najistotniejsze jest to, że coś się dzieje, że kolejni muzycy chwytają za instrumenty, zakładając nowe zespoły. O kilku z nich wspominałam już na łamach tej strony. Dziś chciałbym uczynić to raz jeszcze, tym razem kierując Waszą uwagę na wrocławskie Blank Faces.

Fot. Materiały promocyjne
To jeden z tych zespołów, którego debiutanckie wydawnictwo ma prawo budzić naprawdę niemałe  nadzieje i oczekiwania względem nadchodzącej przyszłości. Wszystko za sprawą płyty "Freefall", która ukazała się w czerwcu 2011 r. siłami samych muzyków. Ten krążek to niespełna 40 minut tego wszystkiego, co w instrumentalnym wydaniu można znaleźć gdzieś pomiędzy post rokiem a post metalem. Owszem, jest to tyleż precyzyjne, co nieostre stwierdzenie, ale taka po prostu, w tym dobrym znaczeniu, jest ta muzyka. Jest miejsce na ciężar i melodie, a także na szybsze i spokojniejsze, bardziej rozmarzone tempa. Dzięki różnym zabiegom te dźwięki zwyczajnie nie zanudzą słuchacza, który oczekuje, by w muzyce, jakiej to przecież poświęca czas, najzwyczajniej w świecie coś się działo. Słychać tu klasyków i nie tylko klasyków gatunku, których można by wymieniać. Tylko po co? Najważniejsze jest to, że w tych dźwiękach słychać wyraźne podążanie muzyków w kierunku własnego stylu, a to przecież rzecz bezcenna. Jest jednak coś, nad czym młodzi wrocławianie muszą popracować, gdyż w przeciwnym razie ich ciekawe pomysły bardzo na tym stracą. Tym mankamentem jest produkcja.

Fot. Arch. zespołu
W przypadku muzyki tak silnie opartej na gitarach, w której wyraźnie wyodrębniono miejsce również na dźwiękową przestrzeń, całość musi jednak zabrzmieć lepiej niż amatorskie czy półprofesjonalne nagranie. Co prawda, surowość ta ma swoje zalety, ale na dłuższą metę nie przyniesie to muzycznego rozwoju. A ten w przypadku Blank Faces wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Dużo zależy tu od samych muzyków, ale również i od człowieka, który pokieruje ich w studiu, a następnie uważnie pochyli się nad kwestią produkcji. Oby wrocławianie trafili na profesjonalistę. Szkoda byłoby ich pomysłów. Poniżej znajdziecie tytułowe i chyba najciekawsze nagranie z płyty "Freefall". Zaintrygowani mogą ją nabyć bezpośrednio od zespołu. Szczegółów szukajcie pod adresem facebook.com/blankfaces.    

wtorek, 14 sierpnia 2012

Zagłada z Zabrza

Doom metal na świecie zmienił się już dawno. Obecnie jeśli jacyś muzycy w latach 90. grali bardziej posępną i klimatyczną odmianę tej muzyki, teraz, chcąc najwyraźniej dotrzeć do szerszego grona odbiorców, coraz częściej odchodzą od przeszłości lub wyraźnie modyfikują wykorzystywane wcześniej pomysły. Zazwyczaj obieranymi kierunkami są szeroko rozumiany post metal oraz wszelkie odmiany stonerowego grania. Oczywiście ta reguła nie dotyczy wszystkich, niemniej jednak w mniejszym lub większym stopniu coraz częściej możemy ją zaobserwować. By nie szukać daleko, wystarczy wymienić chociażby nie tak dawno opublikowane nowe nagrania wodzisławskiego Gallileous. Teraz zaś należy wspomnieć również o zabrzanach z Nightly Gale, którzy po dłuższym okresie ciszy przypominają o sobie zapowiedzią czwartej płyty. 

Fot. Materiały promocyjne
To jeden z najbardziej zasłużonych, choć i szerzej niedocenionych, rodzimych przedstawicieli muzycznej zagłady, którego debiutanckie demo ukazało się w 1996 r., czyli najlepszym okresie dla szeroko rozumianego klimatycznego grania. Grupa brzmiała wówczas tak jak większość podobnych zespołów, czyli powolnie, melodyjnie i nastrojowo z wszechobecną aurą melancholii. Jednak na przestrzeni lat ten styl zespołu ulegał zmianie, o czym może świadczyć chociażby epizod z black metalem za czasów promocyjnej taśmy "Erotica" i wydanej po niej przez Pagan Recors pełnej płycie "...And Jesus Wept". Teraz najwyraźniej przyszedł czas na kolejny krok.

Fot. Materiały promocyjne
Mimo że czwarta płyta Nightly Gale jeszcze się nie ukazała, to wiemy, że jest już gotowa i nosi tytuł "Lust". Muzycy poszukują obecnie wydawcy, dlatego niemal cała zawartość albumu wciąż pozostaje tajemnicą. Wyjątkiem jest poniższe nagranie "Laura", do którego powstał teledysk promujący rzeczone wydawnictwo. To historia oparta na opowiadaniu Radosława Daszkiewicza o tym samym tytule. Pomimo charakterystycznego stylu Nightly Gale wyraźnie słychać nowe elementy, które zdecydowanie bardziej uwspółcześniają muzykę zabrzan. Czy takie też będzie nowe wydawnictwo? Wszystko wskazuje na to, że tak, ale o tym w pełni przekonamy się dopiero w dniu premiery płyty.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Zimny debiut w środku lata

Był taki czas, gdy odnosiłem smutne wrażenie, że polska zimna fala już umarła na dobre. Najciekawsi przedstawiciele gatunku nie istnieją lub ich działalność została zawieszona, a status pozostałych jest co najwyżej nieznany. Jednak gdy chciałem czegoś więcej niż słuchania dokonań rodzimych klasyków lat 80., postanowiłem wnikliwiej pośledzić rozwój wypadków na scenie niezależnej, licząc, że gdzieś tam są muzycy o podobnych sentymentach. I tak też natrafiałem na nagrania młodszych, już współczesnych zimnofalowych zespołów, które ku mojej uciesze udowodniły mi, że nie miałem racji. Jedną z takich grup była nieodżałowana warszawska Eva, której muzycy grają dziś pod szyldem Hatestory. I co niezwykle ważne, wreszcie doczekali się debiutanckiej płyty.

Muzycy Hatestory jeszcze za czasów Evy
Krążek "Lovestory" ukazał się siłami członków zespołu. Trafiło na niego siedem kompozycji, w tym autorskie opracowanie nagrania "Już blisko", pochodzącego z repertuaru Siekiery, które znajdziecie poniżej. Sposób, w jaki je przygotowano, potwierdza naprawdę duży potencjał drzemiący w doświadczonych już przecież muzykach, którzy w pełni zasłużyli, by jako Hatestory, czy chociażby wspomniana już Eva, zadebiutować znacznie wcześniej. Los jednak sprawił inaczej i album powstawał osiem lat, ale przecież lepiej późno niż wcale. 

Okładka płyty "Lovestory"
W muzyce Hatestory jest wszystko, co najlepsze w zimnej fali. To zaledwie trzy elementy, ale jakże istotne. Chłód generowany przez gitarę, charakterystyczne, masywne i równie chłodne brzmienie sekcji rytmicznej, a także jednoznaczny, bardzo wyrazisty wokal. To filary, na których opiera się ta muzyka. Każdy z nich pozostaje równie silnym elementem zespołu. Co więcej, wszystkie teksty są zaśpiewane po polsku, dzięki czemu całości słucha się po prostu ciekawiej. Rodzimy język, przy bardzo charakterystycznej barwie głosu wokalistki Moniki, stanowi solidną alternatywę dla chyba coraz bardziej powszechnie przytłaczającej angielszczyzny. Takich płyt wciąż nie ma zbyt wiele. Oby ukazywało się ich więcej. Jeśli chcielibyście pozyskać egzemplarz "Lovestory", szczegóły znajdziecie na facebook.com/hatestory. Warto.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Dobro deficytowe

Jest kilka takich zespołów, których muzyków mam przyjemność znać osobiście już od dłuższego czasu, i to nie tylko z radia, koncertów i przypadkowych spotkań, ale także, często ku niemałemu zaskoczeniu, z kontaktów na płaszczyźnie czysto zawodowej. Wówczas przy każdej nadarzającej się okazji pod koniec rozmowy zazwyczaj poruszam taki czy inny wątek związany z danym zespołem, chcąc dowiedzieć się czegoś nowego nie tylko po to, by później Wam o tym opowiedzieć, ale i również z czystej ciekawości, jako sympatyk konkretnej grupy. Z pewnością nigdy nie dowiem się, co sami zainteresowani sądzą o mojej monotematyczności, zwłaszcza jeśli ta dotyczy potencjalnej nowej płyty lub reaktywacji, ale gdzieś tam pozwolę sobie myśleć, że tym nieustannym nagadywaniem i uporem przynajmniej w mikroskopijnym wymiarze wspieram ich na tyle, że później wchodzą do studia, a do nas wszystkich trafia długo wyczekiwane wydawnictwo. Czasem właśnie w sposób myślę o warszawskiej Licorei, jednym z pierwszych rodzimych przedstawicieli post metalu.

Koncert z grudnia 2011 r.  /  Fot. Arch. zespołu
To zespół o niezwykle zawiłej historii personalnej. W jego szeregach grali lub grają muzycy Inducti,  Rootwater, Carnal, Obscure Sphinx, Joanny Makabresku, Sands of Sedna, Nao i Thesis. Co ciekawe, zupełnie inaczej jest z dorobkiem wydawniczym grupy, na który składa się jedyne jak dotąd oficjalne demo wydane siłami samych muzyków, swego czasu udostępnione również w globalnej sieci. A że jest to stanowczo za mało jak na 10 lat szarpanej działalności, nikogo specjalnie przekonywać nie trzeba. Dlatego bym bardziej postanowiłem przypomnieć o tym zespole, prezentując fragmenty nowych nagrań, które, miejmy nadzieję, przełożą się na wyczekiwaną debiutancką płytę Licorei.



Po odejściu Roberta Gajewskiego i jego ostatnim koncercie w styczniu 2012 r. o zespole zrobiło się bardzo cicho. Był to o tyle niefortunny zbieg okoliczności, że prezentowane na żywo w tamtym okresie nowe kompozycje budziły ciekawość i ukazywały wyraźny progres w samym pomyśle muzyków na przyszłość zespołu. Miejsce byłego wokalisty Carnal zajął znany z Sands of  Sedna Matusz Jaworski, którego będzie można zobaczyć przy mikrofonie 6 września, gdy Licorea zagra w warszawskiej Progresji wraz z   Awakening Sun i Minervą.



Teraz wydaje się być najważniejsze to, by muzycy Licorei znaleźli przede wszystkim wiecznie brakujący czas, motywację i energię, z którymi, mówiąc oględnie, momentami bywało różnie. Zawsze szanowałem ich abnegację i podejście do grania, ale rzadko kiedy potrafiłem je zrozumieć. Moja cierpliwość powoli się kończy. Podejrzewam, że nie tylko moja. Jeszcze sześć czy siedem lat temu ciężko było w Polsce zapełnić klub koncertem z taką muzyką. Teraz jest to prostsze niż kiedykolwiek. Na co więc czekać?