niedziela, 29 grudnia 2013

Zmarł Wojciech Kilar

Napisał muzykę do ponad 130 filmów, choć szerszemu odbiorcy najbardziej pozostanie w pamięci jako kompozytor ścieżki dźwiękowej do "Drakuli" Francisa Forda Coppoli i "Dziewiątych wrót" Romana Polańskiego. Trochę mniej pamięta się, że to również on jest autorem muzyki do klasyków rodzimego kina, takich jak m.in. "Rejs", "Ziemia obiecana" i "Sami swoi". Miał 81 lat.

Wojciech Kilar  /  Fot. Wikipedia
Muzykę z "Dziewiątych wrót" prezentowałem Wam wielokrotnie przy okazji opowieści o książkach samych w sobie. Film oparty na motywach powieści Arturo Pérez-Reverta "Klub Dumas" to niezwykły przykład mocy, jaką potrafi nieść ze sobą słowo pisane w twardej oprawie i zarazem hołd dla medium jakim jest książka sama w sobie. W 1999 r. do adaptacji tychże perypetii pewnego antykwariusza powstała ścieżka dźwiękowa. Mało kto potrafił łączyć muzykę współczesną i klasyczną w taki sposób.


czwartek, 26 grudnia 2013

Płyta, której jeszcze nie ma

Oficjalnie ogłoszona na początku tego roku informacja o reaktywacji Sirrah była przyjemną dla ucha niespodzianką wywołującą uśmiech na twarzach wszystkich, którzy wciąż wspominali jedną z najważniejszych rodzimych grup lat 90. Doczekaliśmy się dwuutworowego singla, niebawem przyjdzie także czas na większe wydawnictwo. W składzie zabrakło jednak Macieja Pasińskiego, gitarzysty obdarzonego pamiętnym głębokim growlem, który po rozpadzie zespołu w 1998 r. wraz z wokalistą Tomaszem Żyżykiem i klawiszowcem Krzysztofem Passowiczem założył trochę niedoceniony projekt The Man Called Tea. Jak się teraz okazuje, po latach ciszy rzeczony muzyk powrócił z własnymi pomysłami pod nazwą Qip, kończąc obecnie prace nad debiutancką płytą. 

Maciej Pasiński  /  Fot. facebook.com/qipmusic
Ten jednoosobowy projekt to przede wszystkim energia, którą aż kipi niemal każdy utwór. Wynika to z połączenia industrialu, ciężkich, niemal deathmetalowych riffów i szeroko rozumianej elektroniki. Samo w sobie to nic nowego, ale te pomysły znacznie zyskują dzięki pozostaniu muzyka przy wokalach, do których przyzwyczaił nas w Sirrah. Growle nadają im charakter, a gdy dźwięki zwalniają i stają się melodyjniejsze, słuchacz natychmiast wraca pamięcią do czasów "Acme" i "Did Tomorrom Come...". Muzyczni sentymentaliści nie powinni jednak oczekiwać zbyt wiele. Qip to w pierwszej kolejności siła i ściana dźwięku, czasem w dobrym, a miejscami w nieco mniej pochlebnym znaczeniu, a dopiero w drugiej przestrzeń i melodia. Nie jest łatwo wyważyć proporcje między takimi elementami, ale mimo wszystko opublikowane do tej pory utwory potrafią się obronić. 


Ta płyta może okazać się miłą niespodzianką. Z jednej strony oferuje coś przemyślanego i przede wszystkim nowego, a z drugiej momentami przyjemnie dla ucha romansuje z przeszłością Sirrah, która dla wielu z nas pozostała wyznacznikiem najlepszego okresu klimatycznego grania lat 90. Obecnie nie wiadomo, kto i kiedy miałby ją wydać. Trwają prace nad ostatnimi partiami wokalnymi, po których przyjdzie czas na miks. Na debiut Qip trafi dziesięć kompozycji. Zaintrygowani więcej muzyki znajdą tutaj.

sobota, 21 grudnia 2013

Muzyka opuszczonych miejsc

Kilka razy w tygodniu przechodzę obok kamienicy pamiętającej jeszcze początki XX w. Kiedyś musiał to być budynek tętniący życiem, dziś natomiast pozostaje zapomnianym, martwym, zimnym i pustym miejscem niemal w samym centrum Warszawy. Takie mury mają swoją specyfikę i wciąż intrygują. Pozostają namacalną przeszłością, wspomnieniem o zamieszkujących je niegdyś ludziach i ich historiach. Kiedyś nawet słyszałem o polskim chórze, którzy śpiewa wyłącznie w takich miejscach, dziś natomiast echa przeszłości, m.in. tej właśnie kamienicy, wywołała w mojej głowie nowa płyta francuskiego Day Before Us, do której idealną wręcz ilustracją pozostaje wspomniany budynek.

Zapomniana warszawska kamienica  /  Fot. Kamil Mrozkowiak
"Misty Shroud of Regrets" to muzyka pożółkłych fotografii, zapomnianych zimnych murów, obraz przeszłości, który odszedł na zawsze, a wraz z nim ludzie, po których co najwyżej pozostały zniszczone przedmioty codziennego użytku i martwa cisza. Odpowiedzialny za te dźwięki Philip Blache raz jeszcze posłużył się minimalnymi środkami wyrazu, by przekazać jak najwięcej treści i udało mu się to. Obie te proporcje wyważył w sposób szalenie intrygujący, choć i niezwykle przygnębiający. To płyta pełna zadumy i refleksji ze szczególnym wskazaniem na niemożność cofnięcia czasu i związany z tym smutek. Instrumentalne dźwięki fortepianu, padający deszcz, sporadycznie uzupełniony narracją, klawisze i poszczególne odgłosy nagrane w terenie zwracają naszą uwagę na coś, na co zazwyczaj nie mamy czasu spojrzeć lub po prostu nie chcemy tego zrobić, gdyż o pewnych sprawach wolimy nie myśleć, przynajmniej jeszcze nie teraz. To album na granicy depresji, ale nie takiej klinicznej, lecz życiowej, dopadającej nas za każdym razem, gdy wspomnimy bliskich i związane z nimi miejsca, których po prostu już nie ma.


Podobnych wydawnictw powstało już dużo, jednak w przeciwieństwie do większości z nich nowa płyta Day Before Us nie nuży. Tu nie ma przespanych i sztucznie wydłużonych fragmentów muzyki. Choć z drugiej strony trzeba otwarcie przyznać, że są to dźwięki wymagające skupienia i nieprzeznaczone dla każdego. To album przede wszystkim dla odważnych, którzy nie obawiają się konfrontacji z upływających czasem.

wtorek, 17 grudnia 2013

Światło i cień

Bruno to ważne imię w historii rodzimego zimnego grania. Jeśli ktoś po nie sięga, zwłaszcza w przypadku takiej muzyki, budzi natychmiastowe skojarzenia z dokonaniami protoplasty Fading Colours, a te zaś przecież mogą uczynić tyleż dobrego, co i złego. Jak się jednak okazało, wejherowski Bruno Światłocień sprostał zadaniu, starszemu bratu Brunowi Wątpliwemu, udanie debiutując tegoroczną płytą "Czerń i cień" i tym samym podtrzymując tlący się jeszcze w Polsce kaganek zimnej fali. 

Bruno Światłocień, jeszcze w starym składzie  /  Fot. Arch. zespołu
To jeden z tych zespołów powstałych i działających z dala od wielkiego rozgłosu, sceny oficjalnej oraz tego wszystkiego, co widzimy w sklepach z płytami, w sieci, prasie, radiu i telewizji. A jednak jego muzycy grają swoje na tyle dobrze, że skutecznie przyciągają uwagę nowofalowymi pomysłami. Ta muzyka jest charakterystyczna i przede wszystkim szczera, a to w brew pozorom dziś nie tak często idzie ze sobą w parze. Znajdziemy w niej przyjemną dla ucha nieszablonowość powstałą na bazie czerpania z wspomnianego zimnego grania, także industrialu, dark wave, post rocka, a nawet subtelnego romansu z neofolkiem i ambientem. Rozbudowane kompozycje nie są łatwe w odbiorze, ale zarazem ciekawią, gdyż trudno przewidzieć, co stanie się za chwilę. Słuchacz może spodziewać się zarówno psychodeli, jak i noise'u.



Odpowiadający za muzykę i teksty Bronisław Ehrlich to faktycznie artysta, choć raczej lepszy z niego muzyk i malarz niż wokalista. Gdyby było inaczej, w studiu nie nałożono by na jego głos całej gamy efektów, ale z drugiej strony można na to przymknąć oko, a w zasadzie ucho, gdyż zrobiono to z pomysłem i tak, by teksty zaśpiewane w ojczystym języku komponowały się z chłodem uderzającym z głośników. 

Okładka płyty "Czerń i cień"
Takie wydawnictwa cieszą. Brzmią inaczej, słucha się ich inaczej i przede wszystkim z większą przyjemnością, gdyż to rodzima płyta mało znanego wykonawcy, a i dotarcie do niej nie jest takie oczywiste, wszak najpierw trzeba się o niej dowiedzieć, a raczej nikt tego za nas nie zrobi. Zaintrygowanych "Czernią i cieniem" odsyłam tutaj. To jeden z bardziej interesujących tegorocznych debiutów oraz nie pierwszy już dowód na to, że warto monitorować rodzimą sieć i śledzić katalogi małych, niezależnych wydawców. 
   

czwartek, 12 grudnia 2013

Archiwa Agonii Chrystusa

Upór to ciekawa cecha charakteru człowieka. Dzięki niemu ten jest w stanie zrobić coś, co jeszcze przed chwilą wydawało się mało realne. Bo któż by spodziewał się, że tegoroczna jesień przyniesie wznowienie pierwszych dwóch taśm demo Christ Agony? A tak pomysłodawcy inicjatywy sprawili, że krążące po globalnej sieci cyfrowe kopie wysłużonych kaset można zamienić na przyzwoicie wydaną płytę kompaktową.

Początki Christ Agony  /  Fot. Arch. zespołu
O Cezarym Augustynowiczu mówi się dziś różnie, ale nic nie jest już stanie odebrać mu, jak i samemu Christ Agony, należnego miejsca w historii rodzimej sceny. Był to, i wciąż jest we współczesnym wydaniu, jeden z najważniejszych polskich przedstawicieli black metalu, w równym stopniu szanowany, co nienawidzony. A jak każdy zespół, miał swoje początki i w konsekwencji, ze względu na przypadające czasy, dema nagrywane na kasetach magnetofonowych. Debiutanckie "Sacronocturn" z 1990 r. i wydane dwa lata później "Epitaph of Christ" to klasyka będąca preludium do późniejszych, regularnych już wydawnictw Christ Agony. Oba, ze szczególnym wskazaniem na lepiej nagrane "Epitafium", przywołują wspomnienie najlepszych czasów rodzimego podziemia. Czasów, gdy niepohamowany głód muzyki zaspokajano słuchaniem radia, przegrywaniem kaset, giełdami płytowymi, kserowaniem fanzinów i kolejowymi podróżami na koncerty. Nie było tego wszystkiego, co jest teraz, dlatego tego typu wznowienia mają wręcz unikatowy charakter, stanowiąc zapis ułamka ówczesnej rzeczywistości.

Okładka wznowienia
Dziennikarski obowiązek nakazuje wspomnienie o czymś jeszcze. Obie taśmy demo ukazały się teraz na płycie zatytułowanej "Faithless". Co ciekawe,  te same nagrania zostały już raz wznowione i to pod tym samym tytułem. Stało się tak w 1995 r. za sprawą Baron Records. Piętnaście lat później nieżyjący już Szymon Czech poddał je ponownemu masteringowi, a muzycy sami wydali całość w niewielkim nakładzie na płycie CD-R. Obecna reedycja to w praktyce profesjonalne wydanie właśnie tej samodzielnej inicjatywy, choć w tym przypadku stoi za nią ktoś jeszcze, rodzime Seven Gates of Hell. Pomijając jednak wszystkie te zawirowania natury wydawniczo-organizacyjnej, trudno nie przyznać, że "Faithless" to bezcenne archiwalne wydawnictwo, i wcale niekoniecznie z tych przeznaczony jedynie do postawienia na półce. Poniżej znajdziecie nagranie pochodzące z pierwszego wydania "Epitah of Christ", drugiego demo Christ Agony. 

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Zapomniany kult

Co jakiś czas zdarza mi się zabierać do radia samodzielnie zdigitalizowane kasety, by m.in. wspominać łódzką scenę, która w latach 90. działała naprawdę prężnie. Jednak filmowa Ziemia Obiecana to nie tylko powszechnie znane Imperator, Tenebris, Sacriversum czy Pandemonium. To także kilka ważnych, niemal zupełnie zapomnianych grup, których muzycy nigdy nie doczekali się wydania własnej muzyki na kompakcie i dziś są wspominani co najwyżej przez starych fanów, którzy czasem wrzucą do sieci jakieś archiwalne nagranie. Jednym z takich zespołów jest Funeral Cult.   

Funeral Cult  /  Fot. Metal Archives
Łodzianie pozostawili po sobie demo, regularną płytę oraz album, który nigdy oficjalnie nie został wydany, ale szczęśliwie do najbliższych fanów trafiło nieco kaset, zatem nawet dziś w czeluściach internetu można dotrzeć do tego wydawnictwa. Działalność Funeral Cult przypadała na złote czasy klimatycznego dnia, zwłaszcza jego doommetalowej odmiany. Zespół powstał w 1993 r. i działał mniej więcej do przełomu wieków, gdy muzycy po cichu zakończyli wszelką wspólną aktywność. Nazwa, pod jaką grali, w pełni korespondowała z komponowaną muzyką. Ta zaś była wypadkową death i doom metalu, pełna pogrzebowej atmosfery budowanej przez klawisze, średnie tępa ciężkich gitar, krzyki, growl i deklamacje, miejscami także w ojczystym języku. Było to duszne, zatęchłe powietrze spod wieka trumny.  

Okładka i grzbiet wznowienia kasety "Korowody cieni"
Najciekawszym, choć to czysto subiektywne stwierdzenie, wydawnictwem łodzian była taśma "Korowody cieni", która co ciekawe pierwotnie okazała się w 1996 r. nakładem niewielkiej portugalskiej Lisitanian Productions, a dopiero dwa lata później była powszechnie dostępna w Polsce dzięki wznowieniu warszawskiej Millenium Records, choć niestety również jedynie na kasecie. Ten album był kwintesencją stylu Funeral Cult i wszystkiego, co cenią sobie sympatycy ponurych, melancholijnych i melodyjnych brzmień. Olbrzymią rolę odegrały w tym klawisze, które udanie wymykały się roli zwykłego wypełniacza przestrzeni, i to mimo że muzyka była oparta przede wszystkim na gitarach. Poniżej znajdziecie nagranie zamykające "Korowody cieni". Niezwykle nastrojowy "Ogień" udowadnia, że rodzimy język to często o wiele lepsze rozwiązanie niż ślepa pogoń za angielszczyzną. Nawet w sytuacji, gdy słowa mogą miejscami budzić na twarzy słuchacza charakterystyczny uśmiech.


Działalność Funeral Cult zamyka niewydana oficjalnie, poza wspominanymi kopiami rozdanymi niektórym fanom, płyta "Mystery of Possession" z 1998 r. Była to już muzyka zdecydowanie żywsza, energiczniejsza, choć wcale niepozbawiona nastroju. Szkoda, że  w przeciwieństwie do wcześniejszych wydawnictw Funeral Cult nie doczekała się choćby kasetowego wznowienia. Poniżej znajdziecie prowizoryczny teledysk do nagrania "Sculptor of Blackness" z rzeczonej płyty. Wideo zarejestrowano w studiu łódzkiej telewizji kablowej Toya. Teraz nikt tak już nie gra.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Polak w Kraju Tysiąca Jezior

W czasach, gdy w  zasadzie każdą płytę znajdziemy w sieci w wersji mniej lub bardziej legalnej, duże znaczenie ma sposób, w jaki jest wydana fizyczna kopia albumu. A ten to w znacznej mierze okładka, która niekiedy decyduje wręcz, czy przypadkowy słuchacz sięgnie po dany krążek, czy też nie. Wybory muzyków i wytwórni są bardziej lub mniej trafione, ale to tylko najlepsze na długo zapadają w pamięci, często stanowiąc później podstawę opisowego przedstawienia danego wydawnictwa, w przypadku gdy nie pamięta się jego tytułu. Co ciekawe, na tym polu za granicą kilka słów do powiedzenia mają również i polscy graficy. By nie szukać daleko, wystarczy wymienić chociażby Jacka Wiśniewskiego, najbardziej znanego z licznych okładek dla Vader, który współpracował także m.in. z brazylijskim Krysium, czy holenderskim Sinister. Jednak znacznie rzadziej w takich przypadkach wymienia się innego naszego rodaka, który również dał o sobie znać poza granicami Polski, przede wszystkim w Finlandii. 

Shape of Despair - Shades of... (2000)


Pierwsza płyta Shape of Despair. Jedno nowe nagranie oraz cztery ponownie nagrane kompozycje z niewydanego jeszcze wówczas dema "Alone in The Mist"

To Mariusz Krystew, który zwrócił na siebie uwagę głównie okładkami Shape of Despair. Stworzył również tę zdobiąca jedyne wydawnictwo The Mist And The Morning Dew, fińskiej supergrupy, w której składzie znaleźli się m.in. muzycy znani z Impaled Nazarane, Unholy, Nest, Thy Serpent, Fintroll, Korpiklaani i rzeczonego Shape of Despair. Wszystkie te okładki większość z Was zna doskonale, ale, co trzeba otwarcie przyznać, nie zawsze czytamy dokładnie to, co małą czcionką wydrukowano w książeczce. Jeśli zatem teraz otworzycie przedstawione tu wydawnictwa i zajrzycie do didaskaliów, znajdziecie w nich imię i nazwisko wspomnianego Polaka. Nadstawione uszy są ważne, ale szeroko otwarte oczy również.

Shape of Despair - Angels of Distress (2001)

Druga regularna płyta Finów


Shape of Despair -  Ilussion's Play (2004)


Trzeci album. Dla wielu najciekawsze wydawnictwo zespołu


Shape of Despair - Shape of Despair (2005)


Zestawienie rzadkich i niewydanych do tej pory nagrań, w tym dema "Alone in The Mist". Jedna premierowa kompozycja. 


Shape of Despair - Written in My Scars (2010)


Epka. Dwie premierowe kompozycje wydane wyłącznie na siedmiocalowym winylu. 


The Mist and the Morning Dew - The Mist and the Morning Dew EP(2005)


Pierwsze i ostatnie jak dotąd wydawnictwo fińskiego odpowiednika norweskiego Storm.