niedziela, 28 grudnia 2014

Zaduch spod nagrobnej płyty

Gdzie przebiega granica, po przekroczeniu której muzyka staje tak bardzo w opozycji do kompozytorskich schematów, a muzycy do otaczającej ich rzeczywistości? Kiedy dźwięki nazywane muzyką stają się antymuzyką? To pytania, które powracają zawsze, gdy przypomnę sobie chociażby wrocławski koncert Merzbow lub włożę do odtwarzacza płytę ze starszymi dokonania brytyjskiego Moss. Zresztą przykładów można by podać znacznie więcej. Kluczowe jest jednak to, że do grona tego typu wydawnictw, przynajmniej w jakiejś mierze, trzeba będzie zaliczyć kolejne, i to polskie. 

Sigihl  /  Fot. facebook.com/Sigihl
Śląskie Sigihl powstało dwa lata temu bez większego rozgłosu, jak i pośpiechu samych muzyków, którzy najwyraźniej przez ten czas nadawali pomysłowi formę i realizowali obrane założenia. Oczywiście nie była to też żadna tajemnica. Ktoś o nich słyszał, ktoś coś wiedział, ale dopiero teraz zespół dał o sobie znać w bardziej jednoznaczny sposób, czyli za sprawą debiutanckiej płyty "Trauermärsche (and a tango upon the world's grave)". Ciekawe, kto miał tu więcej odwagi? Muzycy będący w pełni świadomi, że z takim albumem dotrą do garstki osób, a może wydawca, który sięgnął do kieszeni?


To płyta pełna diabolicznego opętania, zgnilizny i zatęchłego powietrza wydostającego się spod ciężkiej nagrobnej płyty. Ma w sobie coś przerażającego i zarazem odpychającego. Mało kto będzie w stanie wysłuchać jej w całości. Większość śmiałków poczuje ból i niechęć, które w linii prostej wywołują przesterowany bas, pogrzebowe tempa, wysokie rejestry wszechobecnego saksofonu i obłąkanych partii wokalnych Rafała Kwaśnego, owszem, muzyka pamiętanego z Psychotropic Transdenccetal, a obecnie kojarzonego głównie z Moanaą. A gdzie w tym wszystkim gitary? Otóż nie ma ich. Rzeczony bas poczynił takie spustoszenie, że najwyraźniej okazały się niepotrzebne. Choć nie zdziwiłbym się, gdyby w tej szalonej inicjatywie od początku nie było dla nich miejsca. A na co było? Na drone, doom, post metal, jazz i kubeł czarnej jak noc smoły.



Jeśli cenicie sobie przekraczanie granic, jeśli chcielibyście zbliżyć się do umownej ściany, bądź zamierzacie zrobić komuś na złość, wyraźnie przekręcając potencjometr, to jest to płyta dla Was. Pozostają jeszcze sympatycy autodestrukcji, masochiści i w końcu wszyscy ci, do których sam się zaliczam, będący po porostu pod wrażeniem nie tyle samego pomysłu muzyków, co raczej jego bardzo udanej realizacji. Jeśli Sigihl przetrwa próbę czasu i okaże się czymś więcej niż jednorazowym projektem, to aż strach pomyśleć, co miałoby trafić na drugą płytę. A może po prostu panowie zaczną wyburzać ścianę, do której tak bardzo się zbliżyli?

wtorek, 23 grudnia 2014

Nie ma już diabła, nie ma i zaufania

Tajemniczy łódzki producent o pseudonimie K. intryguje coraz bardziej. Po genialnym dekadenckim, pełnym stylistyki noir "There's The Devil Waiting Outside Your Door", zaśmiał się wszystkim w twarz i sam rzucił sobie wyzwanie w postaci ambientowego "Lord Said Go to The Devil". Ten swoisty drugi debiut wzbudził może mniej zachwytów niż poprzednik, ale z pewnością spotkał się z uznaniem za bezkompromisową zmianę stylistyki. A co stało się teraz? Diametralnej zmiany już nie ma, tytularnego diabła również. Jest za to swoisty manifest zamknięty w słowach "No Longer Trust These Eyes of Mine". 

Instrumentarium K.  /  Fot. facebook.com/untitled777
Trzecia płyta K. to rozwinięcie pomysłów z drugiego albumu. Ponownie w nasze ręce muzyk oddał pełen ciemności ambient, ale tym razem w tej muzyce dzieje się znacznie więcej. Jest o wiele bogatsza i bardziej dopracowana. Zupełnie jakby po ukazaniu się "Lord Said Go to The Devil" samemu zainteresowanemu brakowało spełnienia i poczucia, że teraz może rozpocząć coś zupełnie nowego, gdyż każde kolejne podobne wydawnictwa byłyby jedynie ubogimi krewnymi dopiero co nagranych utworów. Swoją drogą, być może tak właśnie było po ukazaniu się "There's The Devil Waiting Outside Your Door", czego efektem stała się wspominana wcześniej diametralna zmiana stylistyki. Być może.


"No Longer Trust These Eyes of Mine" zyskuje najbardziej, gdy ambientowe tło prowadzi jeden dźwiękowy szczegół. Spośród wszystkich wykorzystanych zabiegów najlepiej wypada trąbka, jakże diaboliczna za czasów pierwszej płyty. Tutaj ten instrument, a w zasadzie jego echo, dochodzi jakby z głębi tunelu lub bardzo długiego korytarza, co budzi przyjemne konotacje z obrazową muzyką, napisaną np. z myślą o filmie. Aż chciałoby się, by w tej dźwiękowej otchłani było jej znacznie więcej. Na szczęście są też inne pomysły, luźno powiązane m.in. z trip hopem i industrialem. Autor zadbał o urozmaicenie, operując w ramach typowo monotonnego gatunku.



Tu nic nie jest podane na tacy. Mimo że tym razem K. nie wymaga od słuchaczy aż tak wiele skupienia jak w przypadku "wysyłania nas do diabła", to jednak każdy sam musi wyłuskać z tej muzyki to, czego poszukuje i znaleźć sposób interpretacji tego, co słyszy. Owszem, obecnie te dźwięki są o wiele przystępniejsze, ale i tak wciąż dość wymagające. Co więcej,  ze względu na tytuł "No Longer Trust These Eyes of Mine" wydaje się kolejnym etapem gry, którą prowadzi z nami rzeczony łodzianin. Tajemniczy producent dobrze wie, że to on dyktuje warunki, a my możemy jedynie uważnie nadstawiać ucha. Mamy jednak prawo wymagać i oceniać, co zaledwie trzy tygodnie po premierze budzi pytania o to, czym K. zaskoczy nas w przyszłości. Oby nie trzecią ambientową płytą. To byłoby zbyt proste i zbyt oczywiste na tak ciekawego muzyka.

sobota, 20 grudnia 2014

Rigor Mortiss w Melodiach Mgieł Nocnych

To nieco dziwne uczucie poznawać po latach muzyków, których teledyski jako nastolatek oglądałem w nieodżałowanym "Clipolu" bądź "Luzie". Dlaczego dziwne? Otóż wówczas nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że kiedykolwiek do tego dojdzie, a już z pewnością nie w radiowym studiu. Los bywa jednak przewrotny i niekiedy zapewnia nam podróże w czasie. Tak było wielokrotnie podczas naszych spotkań. Tak też będzie w najbliższy poniedziałek. Waszymi i moimi gośćmi będą muzycy reaktywowanego po dwóch dekadach płockiego Rigor Mortiss.

Rigor Mortiss 2014  / Fot. Cantaramusic.pl
Nie zabraknie oczywiście tematu powrotu samego w sobie, także kwestii kompaktowej reedycji jednego albumu grupy, ale niech to pozostanie zaledwie punktem wyjścia do powiedzenia czegoś więcej, zarówno w formie pytań, jak i, mam nadzieję, także odpowiedzi. W końcu jest o czym opowiadać. I to tym bardziej, że dla wielu to już niestety zapomniany zespół. Do usłyszenia.

wtorek, 16 grudnia 2014

Wpatrzeni w słońce

Pamiętając pierwsze lata pogrzebowej działalności wodzisławskiego Gallileous, obserwując reaktywację grupy, następnie nieco zmodyfikowany powrót do korzeni i w końcu stonerową metamorfozę, zawsze ciekawiło mnie, co będzie dalej. Zastanawiałem się, w jaki dokładnie sposób panowie wyjmą słupy graniczne i w którym kierunku, bynajmniej nie cichaczem po nocy, przesuną je, by w dniu premiery podstawić nas przed faktem dokonanym. Teraz jeszcze bardziej pewne jest to, że kierunek pozostaje jeden. Muzyczna wyprawa na południe trwa w najlepsze, a stylistycznie wodzisławianie mają coraz dłuższe brody, w ich żyłach płynie coraz więcej psychodelików, zaś z ich butów wysypuje się odpowiednio więcej piasku.

Cebul z Gallileous  / fot. facebook.com/gallileous 
Wydany na początku 2013 r. "Necrocosmos" otworzył nowy rozdział w historii zespołu. Płytę wypełniło stonerowe granie o wyraźnie zarysowanych doomowych korzeniach. Teraz zaś muzycy postawili kolejny krok w stronę słońca, bardzo klarownie zapowiedziany zresztą tegorocznym singlem "Yeti Scalp". "Voodoom Protonauts" to wyraźne odejście od doomowego stonera na rzecz pustynnego rocka przepełnionego psychodelą. Muzyka jest lżejsza, jeszcze bardziej kosmiczna i oddalająca słuchacza od domyślnego stanu świadomości. Nie oznacza to jednak, że wszystko pozostaje tu miłe, lekkie i przyjemne. Owszem, rock zawsze pozostanie rockiem, niemniej decyzja muzyków skutkuje jeszcze większą hermetycznością ich grania.


A kto miałby potencjalnie na tym stracić? Raczej ci, którzy dotychczas pozostali nieprzekonani. Jeszcze głębsza penetracja wodzisławskiej pustyni nie sprawi, że nagle pobiegną do sklepów. Co zaś z pozostałymi? Nawet jeśli komuś bardziej odpowiada nieco cięższa stylistyka "Necrocosmos", to raczej nie odrzuci "Voodoom Protonauts". Najpewniej spojrzy na nią z nieco innej perspektywy i pozostanie przynajmniej przy wybranych utworach. Największym skarbem tego wydawnictwa są organy Hammonda. Czasem słyszymy je z przodu, czasem z tyłu, ale to one budują psychodeliczny nastrój i mieszają w wyobraźni słuchacza. Najpewniej najlepsze partie samych gitar nie przyciągałyby uwagi tak bardzo, a nawet jeśli, to aż prosiłoby się, by spectrum całości poszerzyć o ten jeden instrument. I tu jesteśmy świadkami paradoksu. Niejaki organista Boogie nie jest stałym członkiem Gallileous.


"Voodoom Protonauts" to jedna z tych płyt, która przypada do gustu z czasem. Musi dojrzeć, zwłaszcza gdy na co dzień nie sięgamy po takie dźwięki. Można porównać ją do wybranego mocniejszego trunku. Pierwszy łyk rzadko kiedy dobrze smakuje, ale później zazwyczaj jest już przyjemniej. Im więcej transu w tej muzyce i szalonego wirowania wokół własnej osi, tym lepiej. Dzięki temu psychodela zaczyna ocierać się o kosmos, i to nie ten ponad błękitem nieba, lecz ten, który mamy w głowach. Wodzisławianie wciąż uparcie podnoszą wzrok i patrzą prosto w słońce. Owszem, są coraz bardziej opaleni, ale muzyka świadczy o tym, że żaden z nich jeszcze się nie poparzył.

niedziela, 14 grudnia 2014

Zaproszenia na Moonspell, Deicide i Morgoth

20 grudnia w warszawskiej Progresja Music Zone odbędzie się trzecia edycja Metalowej Wigilii. W tym roku w gronie kolędników zobaczymy Moonspell, Deicide, Morgoth oraz towarzyszące im holenderskie Hail of Bullets, francuski Svart Crown i włoskie Sawthis. Już jutro podczas naszego spotkania będę miał przyjemność rozdania Wam zaproszeń na to wydarzenie. Zainteresowanym zalecam uważne nadstawienie ucha i przypomnienie sobie co istotniejszych faktów z historii pierwszych trzech z wymienionych grup. Refleks również się przyda. Do usłyszenia punktualnie północy.   

Moonspell w warszawskiej Progresji 18.11.2012  /  Fot. Wojtek Dobrogojski 

środa, 10 grudnia 2014

Praca przyniosła efekty

Los chciał, że nie dojechałem na żaden z koncertów Blindead promujących "Absence". Szkoda, gdyż wówczas gdańszczanie mile wszystkich zaskoczyli odejściem od postmetalowej stylistyki. Ta muzyczna metamorfoza wzniosła dużo ożywienia, tym samym przysparzając zespołowi wielu nowych fanów i z pewnością w jakimś wymiarze zachęciła co poniektórych, by wreszcie z uwagą zaczęli śledzić nie tylko to, czym chcą karmić nas landy zza Odry i Wielkiej Wody, ale i do poświęcenia nieco uwagi zjawiskom, do których dosłownie dochodzi tuż pod ich nosami.  Tak było z rzeczonym "Absence", tak też jest w przypadku "Live at Radio Gdańsk", dopiero co wydanej pierwszej koncertowej płyty Blidnead. 

Blindnead  /  Fot  Oskar Szramka
Wybierając się 30 listopada do warszawskiej Progresji, nie znałem jeszcze zawartości nowego albumu. Zatem przyszło mi najpierw zobaczyć koncert, a dopiero następnego dnia posłuchać zapisu tego, co 29 czerwca tego roku wydarzyło się w studiu Radia Gdańsk. Może i stało się lepiej, gdyż przyjemniej jest, gdy o dobrym występie z naszym uczestnictwem przypomina solidna płyta koncertowa, a nie odwrotnie. To o tyle istotne, że obecne sceniczne dokonania gdańszczan w znacznej mierze pokrywają się z zwartością "Live at Radio Gdańsk". Nie jest to bynajmniej wada. W przypadku tak udanej metamorfozy i muzycznego rozwoju tym przyjemniej słucha się nowego albumu. Wszak to kolejny krok w stosunku do "Abscence". Wykonane utwory zostały przearanżowane, a saksofon, skądinąd znany już ze studia, klarnet oraz gitary akustyczne dodały ich pierwowzorom olbrzymiej dawki nastroju. Z drugiej strony na szczęście muzycy Blindead umiejętnie wyważyli proporcje i nie odcięli się od korzeni. W przeciwnym razie stracilibyśmy na tym wszyscy. Ta synteza daje muzykom o wiele większe możliwości niż popadanie z jednej skrajności w drugą. Niech świadczy o tym chociażby zamykające płytę "So It Feels Like Misunderstanding When..." z czasów "Affliction XXIX II MXMVI".


Można zaryzykować stwierdzenie, że "Live at Radio Gdańsk" to wyznacznik kolejnego etapu rozwoju Blindead i jakaś wskazówka w kontekście potencjalnej nowej studyjnej płyty. Na naszych oczach wysiłek włożony w zmianę stylistyki przynosi wymierne artystyczne korzyści. Czas pokazał, że "Absence" nie było przypadkiem. Przypadkiem nie jest również zapis tego, co w jeden z tegorocznych czerwcowych wieczorów wydarzyło się w Gdańsku. Trudno o tym wydawnictwie napisać coś krytycznego. I niech już tak pozostanie, także w perspektywie przyszłości Blindead.

czwartek, 4 grudnia 2014

Tytus de Ville w Melodiach Mgieł Nocnych

Niemal trzy lata temu na niniejszej stronie pojawiło się pośmiertne wspomnienie nieco zapomnianej już łódzkiej Pornografii. Z kolei rok temu Requiem Records ogłosiło rozpoczęcie prac nad specjalnym boksem poświęconym tej rodzimej legendzie zimnego i gotyckiego grania. Żeby tego było mało, tej jesieni zespół oficjalnie ogłosił reaktywację, grając też pierwsze koncerty. Dlatego w związku z tym wszystkim w najbliższy poniedziałek będę miał przyjemność w Waszej obecności porozmawiać z Tytusem de Ville, gitarzystą i wokalistą rzeczonej grupy.  

Pornografia, Tytus de Ville  / For. Arch. zespołu
Ta rozmowna byłaby zbyt przewidująca i zbyt prosta, gdyby pojawił się w niej jedynie wątek wznowienia działalności, zatem nie zabraknie także pytań o znacznie szerszym kontekście. W końcu na rodzimej scenie był taki czas, że Tytus de Ville mógł uchodzić za niemal wszędobylskiego muzyka. Co więcej, podczas naszego spotkania pojawią się również inne zakurzone nagrania z rodzimych archiwów, nie tylko w charakterze zwykłego wspomnienia. Do usłyszenia.