poniedziałek, 26 grudnia 2016

Czyszczenie magazynów

Z perspektywy czasu nie sposób nie zauważyć, że muzycy The Gathering mieli nosa do zawieszenia działalności. Zrobili to w 2013 r. po całkiem dobrze przyjętej płycie "Afterwords", o wiele ciekawszej od poprzednich nagranych z Silje Wergeland na wokalu. Co więcej, już wówczas musieli mieć ściśle określony plan na wydawniczą przyszłość zespołu oraz pomysł na zajęcie się czymś nowym. I tak bracia Hans i Rene Rutten realizują się teraz w niebawem mającym zadebiutować projekcie Habitants, a w nasze ręce systematycznie wpadają kolejne wydawnictwa. Było trzypłytowe retrospektywne "TG25: Diving into the Unknown" z okazji 25 lat działalności zespołu, podwójny koncertowy album "TG25: Live at Doornroosje", na którym słychać niemal wszystkich byłych i obecnych muzyków The Gathering, jest i winylowe wydanie "In Motion", pierwotnie dvd m.in. z występem z katowickiej Metalmanii z 1997 r. A żeby tego było mało, zapowiada się coś jeszcze. W praktyce więc przypomina to wielkie czyszczenie magazynów w myśl zasady "spoko, ludzie kupią".

The Gathering w 2006 r.  /  Fot. Wikipedia
Na wiosnę na sklepowe półki trafi kompilacja "Blueprints". Na dwóch płytach mamy znaleźć 24 utwory z czasów "Souvenirs" i "Home", czyli ostatnich studyjnych albumów The Gathering z Anneke van Giersbergen. Będą to wersje demo oraz odrzuty, które nie trafiły na finalne wersje tych krążków. Trudno będzie nie podejść sceptycznie do tego wydawnictwa, ale historia pokazała, że po odejściu Anneke w 2007 r. coś definitywnie się skończyło i zespół już nigdy nie powtórzył artystycznych i komercyjnych sukcesów. Dlatego ta retrospektywa z miejsca ma gwarancję atencji starszych fanów. Pytane tylko, czy jej zawartość będzie warta ich czasu. Inna sprawa, że zespół całkiem sprytnie zapowiedział "Blueprints" dość obiecująco brzmiącym i niepublikowanym wcześniej "Blister".


Na pewno warto będzie zapoznać się z tym wydawnictwem. W przypadku takich krążków dość szybko wiadomo, czy ktoś zaoferował nam coś naprawdę sensownego, czy raczej rozpaczliwie przejrzał zawartość piwnicy lub rzeczonego magazynu w poszukiwaniu pierwszych lepszych staroci, by zarobić parę dodatkowych euro. Z drugiej jednak strony koncertowo-studyjne kompilacje ukazujące się po zawieszeniu działalności The Gathering są bardzo porządnie wydane i wyprodukowane, zatem daje to nieco nadziei, że "Blueprints" będzie potrafiło obronić się samo. Poczekamy, posłuchamy, ocenimy.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Granie na sentymentach

Bracia Soellner w końcu poszli po rozum do głowy. Po latach pseudo rockowego i pseudo alternatywnego grania zaproponowali całkiem przyzwoitą niespodziankę. W nasze ręce trafiło podwójne wydawnictwo z aż dziewiętnastoma premierowymi nagraniami, o wiele bardziej przemawiającymi do słuchacza niż wszystko, co Włosi nagrali do tej pory. Widać, siedem lat wydawniczego milczenia i osiem w przypadku odstępów między regularnymi płytami nie poszło na marne. Ale spokojnie. Nie popadajmy od razu w przesadny zachwyt. "Sentimentale Jugend" ma niewątpliwie nieco zalet, choć nie odkrywa przed nami niczego nowego. Przekornie zacznijmy więc bynajmniej nie po dobroci.

Okładka "Sentimentale" Klimt 1918
Ilość rzadko idzie w parze z jakością i tutaj jest podobnie. Oprócz naprawdę bardzo dobrych utworów są również mniejsze bądź lepsze, ale mimo wszystko, klasyczne wypełniacze. W zasadzie śmiało mogłyby trafić na odrębny album, który relatywnie szybko poszedłby w zapomnienie, gdyby zestawić go z najlepszymi momentami "Sentimentale Jugend". Inna sprawa, że to wydawnictwo to w praktyce właśnie dwa krążki - "Sentimentale" i "Jugend". Ich tytuły miały wspólnie nawiązywać do słynnego projektu Alexandera Hacke z Einstürzende Neubauten. No i nawiązują, choć wyłącznie zamysłem i nazwą. Noise'u i eksperymentów tu nie ma. A co jest? 


"Sentymentalna młodzież" to przede wszystkim współczesne podejście do lat 80., początku 90. i zarazem hołd złożony ówczesnym muzycznym i kulturowym protagonistom. W pierwszym przypadku Włosi wręcz garściami czerpią z dorobku Cocteau Twins i The Jesus And Mary Chain, którego działalność de facto również dotyczy kolejnej dekady. A ta zaś, zwłaszcza na początku, to oczywiście gitarowe gapienie się w buty, czyli shoegaze. I taka jest ta płyta. Pełna piosenkowych melodii, miejscami może o wręcz przesadnym potencjale komercyjnym, co niekiedy jeszcze bardziej nie licuje z i tak kiepską próbą przynależności do tzw. alternatywy. Niech cover "Take My Breathe Away" Berlin, znanego ze ścieżki dźwiękowej "Top Gun", mówi sam za siebie. Gdzie w takim razie te zalety, o których wspomniałem wcześniej? Spokojnie, są. Trzeba je tylko wyłuskać.

Okładka "Jugend" Klimt 1918
Im dalej od piosenek, a bliżej utworów, tym lepiej. Za każdym razem, gdy Włosi dają ponieść się gitarom, nawiązując chociażby do Sigur Rós czy I Like Trains, zyskujemy na tym wszyscy. Przy tak dobrej produkcji "Sentimentale Jugend" aż chciałoby się posłuchać więcej zawartych na niej przestrzennych, shoegae'owo-indie-postrockowych odpływów. To zaledwie uchylona furtka, po przejściu przez którą Włosi mogliby poważnie myśleć o własnym stylu i wyrwać się z nieco pozorowanego, sentymentalnego doła, który i tak nie brzmi przesadnie przekonująco. A przy okazji mogłaby wyjść z tego całkiem ciekawa alternatywa względem najlepszych czasów ich rodaków z Canaan. Wydaje się, że to nie wiele, ale gdy zebrać te momenty i słuchać ich z pominięciem reszty, "Sentimentale" oraz "Jugend" robią się naprawdę ciekawe. Szkoda, że nie ma tego więcej. Widać, panowie myśleli o innym targecie i to przede wszystkim pod niego przygotowali to podwójne wydawnictwo. Może kiedyś zrozumieją, co maruda z Polski miał na myśli.


Warto poświecić nieco czasu, by wyciągnąć z tych płyt to, co najlepsze. Niezależnie jednak od wspomnianych proporcji panowie z Klimt 1918 zasłużyli na uznanie. Postawili wyraźny krok naprzód. Owszem, bardziej komercyjnie niż artystycznie, ale potencjał na więcej jest, i to zdecydowanie duży. Pytanie tylko, w którą stronę teraz pójdą. Obyśmy przekonali się o tym szybciej niż za kolejne osiem lat. Warto mieć ich na oku.

niedziela, 11 grudnia 2016

Warto posłuchać do końca

Jeszcze w ubiegłym roku mało kto wiedział o gdyńskim Lonker See. Teraz to się zmienia. Po pierwsze za sprawą debiutanckiego albumu "Split Image", a po drugie swoje zrobiła także jesienna trasa u boku Blindead. Nie oznacza to jednak wcale, że za moment wszyscy będą o nich mówić, a w efekcie zespół zapełni każdy klub w tym kraju. Bynajmniej, gdyż gdynianie grają swoje i na nikogo się nie oglądają. Robią to jednak na tyle dobrze, że już teraz z pewnością zyskali nie tylko umiarkowaną rozpoznawalność, ale i uznanie.

Lonker See jeszcze jako tercet  /  Fot. Facebook.com/pg/LonkerSee
To dość pokręcona muzyka, w znacznej mierze powstała na bazie improwizacji. W tym pozornym chaosie słychać wiele m.in. z ambientu, shoegaze'u, jazzu, a także space rocka. W zasadzie takie podejście pozwala włożyć do kompozycji niemal wszystko. Dzięki temu nigdy do końca nie wiemy, co usłyszymy za następnym dźwiękowym rogiem. Raz będzie to kosmiczna przestrzeń, w innym przypadku całkiem skoczne melodie, psychodela, bądź spalona słońcem pustynia, a nawet duszno-hermetyczne szaleństwa na saksofonie. Słowem, jest w czym wybierać. Zwłaszcza, gdy muzycy wpadną w ciąg, prowadzeni przez czyste emocje.


Oczywiście to, że gdynianie grają, jak grają, nie wzięło się znikąd. To nie są debiutanci i swoje już wiedzą. By daleko nie szukać, warto wymienić perkusistę Michała Gosa, który grywał z Wojtkiem Mazolewskim, i saksofonistę Tomasza Gadeckiego, którego nazwisko całkiem słusznie zestawia się z projektem Olbrzym. Do nich dochodzą basistka Joanna Kucharska oraz gitarzysta Bartosz Borowski. No i mamy komplet, który w znacznej mierze tworzy instrumentalne granie, choć na "Split Image" miejscami uświadczy się również o głosy wspominanych Kucharskiej i Borowskiego.


Warto posłuchać tej muzyki i dać jej się ponieść. Owszem, wymaga to czasu i skupienia, niemniej im bardziej zbliżymy się do końca utworu, tym więcej z tego będziemy mieli. A jest to o tyle ciekawe doznanie, że rzadko kiedy dwóch różnych słuchaczy zakończy tę dźwiękową podróż w tym samym miejscu, nie mówiąc już o tym, co może spotkać ich po drodze. Debiut Lonker See brzmi bardzo obiecująco i raz jeszcze podkreśla, że trójmiejska scena od lat nieprzypadkowo należy do najciekawszych w kraju.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Nowa i nowsza Aleksandria

Kilka ładnych lat temu w moje ręce nagle zaczęły trafiać pojedyncze opracowania nagrań Siekiery z czasów "Nowej Aleksandrii". Stały za nimi zazwyczaj mało znane zespoły lub te, którym nigdy nie zależało na nadmiernej rozpoznawalności. Mówiło się o wydaniu płyty złożonej w hołdzie rodzimej legendzie. Ostatecznie ten krążek nigdy się nie ukazał. Szkoda, bo ta oddolna inicjatywa zapowiadała się na prawdę ciekawie, pachnąc czymś niemasowym i autentycznym, jak np. "Nie ma zagrożenia jest Dezerter - Tribute to Dezerter". Temat był jednak na tyle ciekawy, że prędzej czy później ktoś musiał go podjąć. I tak teraz ukazała się "Nowsza Aleksandria".

Okładka "Nowszej Aleksandrii"
To zapis koncertu z 8 lipca, który odbył się na tegorocznej edycji festiwalu w Jarocinie. Punktem wyjścia do współczesnej interpretacji nagrań z "Nowej Aleksandrii" była 30. rocznica ukazania się płyty. A jeśli dodać do tego informację, że za przedsięwzięciem stało Drivealone, czyli Piotr Maciejewski, to wystarczy jedynie skojarzyć personalia oraz fakty. Dokładnie rok wcześniej na tym samym festiwalu muzycy Much zagrali utwory ze ścieżki dźwiękowej do "Fali", kultowego dokumentu Piotra Łazarkiewicza o festiwalu w Jarocinie, nakręconego latem 1985 r. W praktyce oznaczało to sięgnięcie po nagrania m.in. 1984, Tilt, Aya RL i Republiki, których interpretacje trafiły potem na krążek "Powracająca fala". I tu jest podobnie, z tym że teraz zmierzono się nie tyle z czymś szalenie ważnym, co wręcz legendarnym. Odczucia mogą być zatem mieszane i na pewno będą. 


Ortodoksyjni fani zimnej Siekiery z miejsca odrzucą tę płytę. Nawet jeśli po nią sięgną, trudno będzie im wytrzymać przy większości utworów. Co prawda struktury kompozycji w zdecydowanej większości zostały te same, ale brzmienie ich interpretacji czyni z nich w zasadzie zupełnie nowe kompozycje. Za przykład niech posłużą niemal całkowicie odmienione "Idziemy na skraj", zagrane w średnich tempach, oraz przekombinowane i leżące gdzieś na pograniczu gitarowego noise'u "To słowa" oraz "Już blisko". Tym ostatnim co prawda trudno odmówić energii, ale mimo wszystko wydają się być najsłabszymi momentami albumu. Ciekawie natomiast wypadły opracowania "Na zewnątrz" i "Nowej Aleksandrii". Z drugiej jednak strony miało być współcześnie i jest. Na tyle, że co młodsi nieznający pierwowzoru fani tzw. alternatywy mogą wziąć ten album za coś nowego, co jedni uznają za jego olbrzymią zaletę, a inni za wadę na miarę profanacji. Wchodząc w dyskusję, obie grupy nigdy się nie dogadają, nawet przy szklance niegazowanego napoju. A jeśli nawet, to tylko dlatego, że zmienią temat.

Fizyczne wydanie "Nowszej Aleksandrii  /  Fot. Kamil Mrozkowiak
Abstrahując jednak od spornych walorów muzycznych, warto zwrócić uwagę na okładkę. Twórcom projektu udało się zaprosić do współpracy Alka Januszewskiego, odpowiedzialnego za oryginalną szatą graficzną "Nowej Aleksandrii". To niewątpliwie sukces, w efekcie którego teraz lekko zmienioną charakterystyczną twarz możemy podziwiać już nie tylko na czerwonym, ale i niebieskim tle. Co więcej, na okładce płyty Drivealone są de facto trzy. Uwagę przyciąga również samo wydanie "Nowszej Aleksandrii". Płytę wypuszczono w ładnie prezentującym się pudełku, a zamiast standardowej książeczki nabywca otrzymuje dziesięć zdjęć z zarejestrowanego koncertu, na odwrocie których są teksty poszczególnych, najpewniej wykonywanych w danym momencie, nagrań. Dobrze, że ktoś pomyślał i odszedł od standardowego plastikowego pudełka z wkładką. Było warto, bo rzecz od razu rzuca się w oczy.

Okładka "Nowej Aleksandrii"
Ciekawe, co na ten temat myśli Tomasz Adamski, autor tekstów i muzyki z "Nowej Aleksandrii". Tego jednak pewnie już nigdy się nie do wiemy. Chyba że ktoś jakimś cudem namówi go na rozmowę, co jest dość trudne, i nie będzie bał się spojrzeć prosto oczy artystycznym pustelnikowi. A z drugiej strony kto wie. Być może nawet komuś już to się udało, lecz specjalnie o tym nie mówi. Pozostawiając jednak te rozważania gdzieś na boku, jeśli bardzo się chce, na "Nowszej Aleksandrii" można znaleźć kilka ciekawych pomysłów. Zwyczajnie trzeba spróbować podejść do tego krążka z otwartą głową. A jeśli dojdziecie do wniosku, że nie macie w sobie tyle siły, zostawcie tę płytę. Szkoda waszych nerwów.

poniedziałek, 28 listopada 2016

Przygód klubowicza ciąg dalszy

Czasy, gdy mało kto wiedział, kim jest tajemniczy łodzianin tworzący pod pseudonimem K. już dawno minęły. Choć warto przypomnieć, że po ukazaniu się w 2012 r. genialnego wręcz "There's A Devil Waiting Outside Your Door" wiele osób, w tym również ja, koniecznie chciało dowiedzieć się czegoś więcej, niż wynikało to z informacji dołączonych do płyty. A te w zasadzie ograniczały się do jednego zdania, głoszącego, że nagrania na debiut powstawały w latach 2007-2011. Tajemnica zrobiła swoje, a znakomicie zamknięte w nagraniach dekadencja i klimat noir zasłużenie zbierały w zasadzie niemal wyłącznie pozytywne recenzje. A co teraz? Jakub Adamiak, o którym tu mowa, chyba zatęsknił za duchem debiutu. Tak w każdym razie sugerują trzy nowe nagrania zebrane pod tytułem "Die Wölfe kommen züruck", jakie wraz z "Nightclubbing" Monopium, o którym będzie mowa przy innej okazji, składają się na split inspirowany krautrockiem.

K.  /   Fot. zoharum.com
Po dwóch ambientowych i nieco dusznych albumach oraz jednym żwawszym eksperymencie, K. przypomina o sobie w możliwie najlepszym stylu. Ale bynajmniej nie ma tu mowy o byle kopii z czasów diabła czyhającego na progu. Można powiedzieć, że umowny bohater-klubowicz z "There's A Devil Waiting Outside Your Door" zmienił lokal. Wyszedł z zadymionej knajpy, po której rozchodziły się ponure, dekadenckie i okołojazzowe dźwięki, a na barze polewał uśmiechnięty od ucha do ucha Rogaty. Ale czy zaszedł daleko? Niekoniecznie. Można powiedzieć, że nasz klubowicz zajrzał kilkadziesiąt metrów dalej do innego przybytku, zamówił coś i odpłynął przy bardziej analogowej i nie tak zadymionej muzyce.


Nie wiedział jednak, że tutaj za barem również stoi Rogaty. Mimo że wygląda nieco niepozornie i nie aż tak lubuje się w klimacie noir jak jego kolega po fachu, to jednak ta diabelska dźwiękowa korespondencja jest dość dobrze słyszalna. Do naszych uszu trafia żwawsza i bardziej przestrzenna muzyka, choć miejscami  trzeba dać jej nieco czasu na rozpędzenie się. Za przykład niech posłuży powyższe "Steppenwolf", które tak naprawdę zaczyna się w czwartej minucie. Ale warto wykazać nieco cierpliwości, bo tymi trzema premierowymi nagraniami Jakub Adamiak udanie wymknął się z dusznej, ambientowej szuflady, w której znacznie łatwiej ukryć kompozytorskie braki. A tutaj jest konkret, w dodatku nieszablonowy, i być może zarazem kierunek, w którym w przyszłości podąży K. A ile tego wspomnianego krautrocka w krautrocku? Pół żartem można powiedzieć, że najwięcej chyba w tytule. Nie myślcie o nim, słuchając tej płyty. To później przyjdzie samo. Najpierw po prostu ją włączcie i spójrzcie na tytuł "Die Wölfe kommen züruck", który również nie pozostaje bez znaczenia. Warto.

niedziela, 20 listopada 2016

Koniec wyczekiwania

Marketing, w tym przypadku muzyczny, rządzi się swoimi prawami i na okładce debiutu ARRM widnie informacja dumnie głosząca, że to "nowy projekt członków post-blackmetalowego" Thaw. Wiadomo, płytę jakoś sprzedać trzeba. Jednak co bardziej świadomi doskonale wiedzą, że pierwsze nagrania sosnowiczan trafiały do sieci już dobre pięć lat temu, gdy Thaw było jeszcze na etapie demówek, zaś w Melodiach ARRM debiutowało już w 2012 r. Ekipa Instant Classic robi jednak wiele dobrego, więc znacznie ważniejszy od mojego czepialstwa jest fakt, że fani ARRM w końcu doczekali fizycznego nośnika z muzyką swoich ulubieńców. Czekali długo, ale było warto.

ARRM  /  Fot. www.facebook.com/ARRMambient
Muzycy nagrali to, czego co prawda można było się po nich spodziewać, ale jedną płytą znakomicie zamknęli dotychczasowe lata mniej bądź bardziej aktywnej działalności. Raczej z naciskiem ma mniej, choć przecież w tym czasie można było oglądać ich w innych zespołach. Szczególnie Artura Rumińskiego na koncertach rzeczonego Thaw czy Furii. W efekcie w nasze ręce trafiło ponad 50 minut znakomitej muzyki o mocno improwizowanych korzeniach. Kosmos, pustynia, palące słońce, szamańskie rytuały oraz oniryczny i niepokojący nastrój kina noir - to wszystko tu jest, wygenerowane dzięki sekcji rytmicznej, klawiszom i przede wszystkim gitarze. Ta muzyka pozwala oderwać się od rzeczywistości i całkowicie, choć na chwilę, przed nią uciec. Jeśli damy się ponieść, odpłyniemy tak bardzo, że mentalnie nie pozostanie po nas nawet ślad. Trzeba tylko chcieć. 


Druga strona medalu, by nie powiedzieć płyty zatytułowanej po prostu "ARRM", to jej wymagania względem słuchacza. Na ten album trzeba mieć czas. A fakt, że cztery na pięć utworów liczą sobie ponad 10 minut, już powinien być pewną podpowiedzią. Można położyć się na łóżku w stanie pełnej lub ograniczonej świadomości i zwyczajnie słuchać tej muzyki. Można też włączyć ją sobie jako znakomite uzupełnienie tła i zabicie ciszy w mieszkaniu lub pokoju. Nie sądzę, by w tym drugim przypadku było to ujmą dla muzyków. "ARRM" doskonale wypełnia puste przestrzenie, burząc ograniczające je mury. A to zaś wzięło się nie tylko z rozciągniętej struktury utworów, ale i bardzo dobrej produkcji. Gdyby puścić ten album komuś na Zachodzie, pewnie od razu powiedziałby, że twórcy garściami czerpią z dorobku Earth czy Barn Owl i nie ma tu przesadnie wiele oryginalności. Owszem, będzie miał nieco racji, ale chwilę później musiałby też przyznać, że to po protu dobrze brzmi. Bo brzmi.


Przyjemnie wiedzieć, że zespół, który odkryło się dawno temu i któremu kibicowało się przez te wszystkie lata w końcu uraczył nas porządnie wydanym, regularnym debiutem, a nie jedynie kolejną pojedynczą kompozycją wpuszczoną w sieć. "ARRM" to 50 minut wymagającej, ale i bardzo wdzięcznej muzyki, po którą warto sięgnąć, szczególnie o tej porze roku. Obyśmy tylko nie musieli tak długo czekać na kolejną płytę, bo ta zdecydowanie powinna się kiedyś ukazać. 

niedziela, 13 listopada 2016

Siłą rzeczy jest inaczej

Wydany trzy lata temu "Absence" otworzył przed muzykami wiele zamkniętych do tej pory drzwi i umysłów. Porzucenie postmetalowych schematów w najbardziej odpowiednim momencie działalności okazało się strzałem w dziesiątkę. Zespół w zasadzie przykuł uwagę wszystkich. Potem przyszedł czas na równie znakomitą koncertową "Live at Radio Gdańsk" i nieoczekiwane odejście Piotra Zwolińskiego. A co teraz? Nowa płyta z nowym wokalistą oraz dość mocno rozbudzone ciekawość i oczekiwania. 

Blindead  /  Fot. facebook.com/blindeadofficial 
"Ascesion" to nie powtórka z "Absence". Nie ma w sobie aż takiej dźwiękowej plastyczności i ciepła, co jedni uznają za jej zaletę, inni za wadę. Po prostu jest inaczej, choć w ramach wytyczonych przez muzyków na poprzedniej płycie. Nieco częściej słyszymy tym razem ciężar gitar. Przyczyn decyzji było z pewnością kilka. W końcu gdyby gdańszczanie chcieli kontynuować nastrój "Absence", Piotr Pieza siłą rzeczy musiałby śpiewać jak jego poprzednik, a to zdecydowanie nie byłby dobry pomysł. Co więc okazało się dobrym pomysłem? Wyważenie proporcji. Jedna trzecia płyty to przypominający o przeszłości rzeczony ciężar, pozostałą jej część stanowi próba przesunięcia dotychczasowych horyzontów znanego już nastroju, co w wielu miejscach się udaje. To właśnie między innymi dzięki temu "Ascesion" ma do zaoferowania coś nowego.


Z drugiej strony do tego albumu trzeba jednak nieco się przyzwyczaić. Nie jest aż tak przystępny, w tym dobrym znaczeniu tego słowa, jak jego poprzednik. Inna sprawa, że głos Piotra Piezy to znacząca różnica. Obiektywnie rzecz ujmując, potrafi zaśpiewać, ale w tym przypadku każdy sam powinien ocenić, czy barwa jego głosu przypadnie mu do gustu. W każdym razie mogę zapewnić, że na koncercie podczas tegorocznego Castle Party wszystko było jak należy. Na płycie zaś wcale nie jest gorzej. Ten anonimowy do tej pory dla większości z nas wokalista wydaje się całkiem trafnym wyborem zespołu. 


Warto sięgnąć po tę płytę, przynajmniej z czystej ciekawości. Pod względem artystycznym "Ascesion" stoi na wysokim poziomie i może nie wytycza przesadnie nowego kierunku dla zespołu, ale z pewnością potwierdza jego zasłużoną pozycję. Posłuchajcie tego krążka, porównajcie z poprzednikiem i sami wyciągnijcie wnioski. Ja zaś ze swojej strony jak najbardziej zachęcam do dania mu szansy.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Muzyka listopada

Splity zazwyczaj pozostawały domeną sceny niezależnej. Trzeba było sobie pomagać, dzieląc się kosztami wydawnictwa, a fizyczny nośnik to przecież jak słowo drukowane. Zawsze potrafił otworzyć wiele z zamkniętych wcześniej drzwi. Mimo że czasy się zmieniły, to jego charakter pozostawał bez zmian, choć obecnie coraz rzadziej trafiamy na takie krążki. W zasadzie im bliżej powierzchni, tym o nie trudniej, dlatego pewną niespodzianką było dla mnie ukazania się płyty "Listopad", zawierającej po jednym premierowym nagraniu legnickiego This Cold oraz bytomskiego Beuthen. To ciekawe zestawienie, bo obie grupy stylistycznie łączy niewiele. Najbliżej im do siebie ze względu na geografię. Choć kto wie, być może właśnie w tym tkwił cały pomysł.

Okładka splitu This Cold i Beuthen
Nowa kompozycja This Cold, czyli Paradoxes", to zimny kierunek, do którego muzycy zdążyli nas przyzwyczaić. Choć ostatnimi czasy chętnie też eksperymentowali z akustycznym graniem, czego efektem będzie zapowiadana również na listopad epka "Hollow Acoustic", zawierająca nowe opracowania nagrań z płyty "Hollow". A co z tymi "Paradoksami"? Muzycznie nie ma żadnego. Proste, bezpretensjonalne, zimne i wpadające w ucho granie. Legniczanom wyszedł całkiem przyjemny, w zasadzie radiowy-piosenkowy singiel. Trwa krócej niż cztery minuty i wpada w ucho. Ciekaw jestem, czy to podtrzymanie zimnego kierunku This Cold. W końcu równolegle muzycy rozwijają akustyczny pomysł na zespół. Czas pokaże.

This Cold  /  Fot. W. Kwaśniewski


Jeśli zaś idzie o Beuthen, to "Zjawa" dowodzi postawienia przez grupę wyraźnego kroku na przód. Co prawda debiutancka epka "Przewartościowanie" miała w sobie bardzo wiele ważnej treści, ale momentami forma jej przekazania zostawała w tyle za ciekawym pomysłem poświęconym historii Bytomia. Teraz jest lepiej. Panowie wydają się być o wiele pewniejsi siebie. Muzyka jest bogatsza, bardziej złożona i zdecydowanie przybliża ich do wypracowania w pełni własnego stylu. Na więcej będziemy musieli jednak poczekać. Wszelkie odpowiedzi przyniesie pierwsza regularna płyta. Oby w przyszłym roku.

Beuthen  /  Fot. facebook.com/beuthen.official


"Listopad" to czysto promocyjna płyta i tak należy ją traktować. Trudno teraz powiedzieć, na ile zawarta na niej muzyka jest zapowiedzią tego, co legniczanie i bytomianie sprezentują nam w przyszłości. Niemniej warto odnotować te pozycję. Jednym wyszedł przyzwoity radiowy singiel, drugim nagranie pozostawiające w tyle pierwsze opublikowane pomysły. W obu przypadkach jest ciekawie. Czekamy zatem na więcej.

niedziela, 30 października 2016

Diabeł z krakowskiej pustyni

Za jakiś czas ruszy promocyjna machina i wszyscy będą mówić, a może i zachwycać się, solową płytą Nergala, na której usłyszymy również m.in. Johna Portera. Ma być nefolkowo, więc z pewnością znajdzie się też nieco retro grania zza Wielkiej Wody. Ale moment. Powoli. Zaczekajmy. W tym temacie już teraz jest coś, nad czym warto się pochylić. Dwóch panów z Grodu Kraka uprzedziło niejako fakty i wypuściło debiutancką płytę, która sprawi, że niebawem będzie o nich głośno.

Fot. Them Pulp Criminals  /  Fot. Katarzyna Nacht
Tworzący Them Pulp Criminals Tymoteusz Jędrzejczyk i Igor Herzyk piszą o sobie, że zawarli porozumienie w stylu gentlemen's agreement. To dobre określenie, biorąc pod uwagę, że obaj na co dzień wywodzą się z zupełnie innych parafii krakowskiej sceny. Pierwszy hałasuje w Ragehammer, a drugiemu dość bliskie są elektroniczne eksperymenty. Spotkali się, jak to zazwyczaj bywa, w połowie drogi, czyli w tym przypadku na pustyni. Choć na tę Błędowską mieli zdecydowanie bliżej, mentalnie wybrali Wielki Kanion w Kolorado. I trzeba przyznać, że całkiem sprawnie im to wyszło.


"Lucifer is Love" to krótkie utwory i w większości przypadków całkiem chwytliwe melodie. Te niespełna półgodziny autorskich pomysłów i coveru Siouxsie and the Banshees sprawia, że nad morzem piasku i kamieni nagle zachodzi słońce, a stopa samowolnie wybija rytm. I tu spoczywa przyjemna dla ucha największa zaleta tej płyty. Ten krążek ma szansę spodobać się nawet tym, którzy za żadne skarby nie sięgnęliby po jakąkolwiek odmianę country bądź folku. Wspomniane wpadające w ucho melodie to jedno, ale tu mamy przede wszystkim nastrój. Aż przypomina się klimat genialnego wręcz "There's the Devil Waiting Outside Your Door" łódzkiego K. Zadymiony lokal, przepite głosy, taniec z diabłem w świetle księżyca i oczywiście obowiązkowa jazda cadillakiem. To wszystko tutaj znajdziecie. No, może dodałbym jeszcze kroplę noir i nieco dekadencji. Je też możecie usłyszeć.


Ten album zbierze dobre, albo co najmniej pozytywne recenzje, zbudzając przede wszystkim ciekawość. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby w wielu przypadkach ta przerodziła się w coś więcej niż przelotne zainteresowanie. Cieszę się, że panowie wyczuli granicę i to, co zrobili, jest zwyczajnie w punkt. Bardzo dobrze wyważyli proporcje. Brak kapeluszy to zdecydowanie mądra decyzja, nawet jeśli nieświadoma. Mam tylko nadzieję, że krakowianie wypiją, niczym mleko na okładce "Lucifer is Love", lampki lukru, które teraz niemal wszyscy będą im stawiać i ta słodycz nie uderzy im do głowy. Oby, bo przyszłość zapowiada się szalenie ciekawie. A gdzie w tym wszystkim tytułowa miłość z debiutu Them Pulp Criminals? W ciemności Lucyfer zawsze będzie miłością. W końcu to ten, który niesie światło. Czyż nie?

poniedziałek, 24 października 2016

(Nie)kontrolowany chaos

Godzinę przed audycją zwykłem zaglądać do pokoju redakcyjnego i sprawdzać, czy w mojej przegródce nie pojawiło się coś nowego. Zazwyczaj jestem uprzedzany o nadejściu danego krążka i dobrze wiem, czego się podziewać, dlatego w tym przypadku byłem nieco zaskoczony. Stempel pocztowy z Pruszcza Gdańskiego przypominał mi co najwyżej ekipę zakutą skóry i żelazo, która w latach 90. siała postrach na koncertach w całej Polsce. Jednak w kopercie ekipy nie było. Znalazłem za to debiutancki krążek Eta Nearrum. Nazwa nic mi nie mówiła, ale że do północy było jeszcze nieco czasu, włożyłem płytę do studyjnego odtwarzacza.

Eta Nearrum  /  Fot. .facebook.com/EtaNearrum
Młodzi mieszają, i to bardzo. Wyraźnie słychać, że w ich sali prób zderzają się różne gusty, zaś nagrania powstają na drodze kompromisu. Mamy tu klimat, nieco nastrojowej przestrzeni, znacznie więcej ciężaru, a chwilami nie brakuje również i hałasu. Operując w uproszczonych kategoriach szuflad, można powiedzieć, że tych czterech młodzieńców przesypało zawartość progresywnych i lekko deathowych rozwiązań do miejsca z łatką "post metal". Zostawiając jednak już te wyblakłe etykiety, najprościej jest powiedzieć, że "Behind The Apocalypse" to jedno wielkie nieokrzesanie. Ale takie pozytywne. Chłopaki mają w sobie dużo energii i chęci do grania. Dowodem niech będą nie tylko koncerty, ale i fakt rozsyłania po Europie i jeszcze dalszym Zachodzie pokaźnej liczby egzemplarzy debiutu. Nie szczędzą na to czasu i środków. Na efekty akcji trzeba będzie jeszcze zaczekać, ale już teraz można przypomnieć stare porzekadło, mówiące, że każdy kij ma jednak dwa końce.    


Otwarcie trzeba przyznać, że za tym pozytywnym chaosem kryje się także duża nierówność. Owszem, "Behind The Apocalypse" to regularny debiut i z pewnością panowie szukają jeszcze swojego miejsca, niemniej ten album spokojnie obszedłby się bez kilku nagrań. Im muzycy starają się grać szybciej, tym bardziej na tym tracą. Zdecydowanie ciekawiej wypadają utwory, którym daleko do hałasu. Może być ciężko, ale gdy jest przy tym nieco wolniej, z większą dozą melodii i przestrzeni, tym bardziej przyciąga to ucho. Podobnie rzecz ma się z wokalami. Ileż to razy słyszeliśmy typowy postmetalowy growl? Warto postawić na czyste partie. Taki głos, charakterystyczny dzięki swojej barwie, skuteczniej przyciągnie uwagę. Na "Behind The Apocalypse" jest go zdecydowanie za mało.    


Debiut Eta Nearrum to potencjał wymieszany ze sztampą, ale z widokami na przyszłość. Wiele będzie jednak zależało od produkcji. Pomysły są ciekawe, jednak bez nadania im odpowiedniej dźwiękowej formy bardzo dużo stracą. To niestety słychać. "Behind The Apocalypse" miałoby do zaoferowania więcej, gdy je nieco dopieścić. Niemniej sukcesor wydanej dwa lata temu epki "Event Horizon" to interesujący prognostyk, świadczący, że Trójmiasto i okolice to wciąż ważne miejsca na muzycznej mapie Polski.

niedziela, 16 października 2016

Gdańsk wysyła Europie wyraźny sygnał

O Signal From Europa po raz pierwszy można było usłyszeć w 2014 r. za sprawą "The Landscape After the Flood", kompilacji wydanej siłami internetowej społeczności Post-rock PL. Można było usłyszeć i dość szybko zapomnieć. Ich nagranie przeszło w zasadzie bez echa, przegrywając z utworami o wiele bardziej doświadczonych grup. Jednak minęły dwa lata i w kwietniu odezwali się sami, informując mnie o singlu zwiastującym debiutancką epkę. W czerwcu zaś premierowo zaprezentowałem go w Melodiach, mówiąc przy tym, że młodzież z Gdańska wysyła Europie wyraźny sygnał. Teraz jest on jeszcze wyraźniejszy, bo epka w końcu się ukazała.

Signal From Europa  /  Fot. facebook.com/SignalfromEuropa
Najbardziej w muzyce tych chyba od stosunkowo niedawna na poważnie golących się panach przypadł mi do gustu brak pośpiechu. Niewiele? Otóż wbrew pozorom nie, bo od tego wszystko się zaczyna. "Dusty Monuments" to co prawda zaledwie cztery instrumentalnie, czysto postrockowe nagrania, ale nagrania przemyślane, zarówno kompozytorsko, jak i produkcyjnie. Panowie nie pędzili ku uciesze diabła, lecz mozolnie szlifowali swoje, a dopiero potem weszli do studia. Opłaciło się, bo ta epka intryguje. Być może m.in. dlatego, że nie przypomina demówki, a z drugiej strony daleko jej też do wypieszczonego, sterylnego brzmienia. Dzięki temu brzmi autentycznie i czuć w niej salę prób. Inna sprawa, że jak na dość wąskie ramy gatunku jest całkiem zróżnicowana. Owszem, nie znajdziemy na niej niczego nowego, a utwory tradycyjnie rozkręcają się dość niemrawo, ale może się podobać. I to nawet gdy, tak jak ja, ktoś sądzi, że apogeum zainteresowania rodzimymi przedstawicielami gatunku już dawno minęło. No ale od czego w końcu jest młodzież, której zwyczajnie się chce. 


Debiut Signal From Europa to zdecydowanie zastrzyk świeżej krwi, mający szansę z pewnością nie powalić, ale przynajmniej przyciągnąć uwagę. Te niespełna czterdzieści minut muzyki to energia, emocje spontaniczność i swego rodzaju powiew optymizmu, mogącego zarazić nawet co bardziej zdeklarowanych malkontentów, do których zalicza się m.in. piszący te słowa. Rysuje się tu ciekawa perspektywa i apetyt na więcej, bo po prostu jest ciekawie. Warto dać im szansę, nadstawiając ucha na wyraźnie wysyłany sygnał. Póki co "Dusty Monuments" jest dostępne jedynie w wersji cyfrowej, ale niebawem ma ukazać się również na kompakcie. Słowem, powodzenia panowie.

poniedziałek, 10 października 2016

Stojąc w przejściu

Jeśli muzycy Moany chcieli się rozwijać, to po wydaniu "Descent" musieli usiąść i odpowiedzieć sobie na kilka pytań. Ich pierwsza regularna płyta była relatywnie ciekawa, ale niestety na tyle spóźniona w stosunku do debiutanckiej epki, że nie mogła wnieść do rodzimego grania tyle, ile chwielibyśmy tego my, słuchacze, jak i z pewnością sami zainteresowani. Minęły dwa lata i w nasze ręce trafia "Passage", którego tytuł nomen omen zdaje się dobrze oddawać miejsce bielszczan na zespołowej osi czasu. Panowie stoją w przejściu. Trochę bokiem, trochę przodem, ale tuż po tym, jak wykonali wyraźny krok w jak najbardziej słusznym kierunku.

Moanaa  /  Fot. Marcin Pawłowski
Jest lepiej, jest ciekawiej. Drugi krążek ma to, czego nie miał poprzednik, czyli świeżość. Może nie taką gatunkową, bo przed "Passage" nikt ze starych wyjadaczy raczej nie padnie natychmiast na kolana, ale w skali samego zespołu czuć znacznie więcej finezji i lekkości. Powiedziałbym nawet, że miejscami przypomina to kolory nieodżałowanego Psychotropic Transcendental. Oczywiście w znacznej mierze za sprawą głosu Rafała Kwaśnego, ale nie tylko. W niektórych fragmentach tuż za nim czai się odrobina psychotropowej melodii, której dość mocno mi brakuje. Może właśnie dlatego gdzieś podświadomie zastanawiam się, jak brzmiałaby Moanaa, gdyby popularny Kvass posługiwał się jedynie czystym głosem. No ale równie szybko pojawia się odpowiedź, że lepiej nie postrzegać jednego zespołu przez pryzmat drugiego, którego zresztą i tak już nie ma. W końcu bielszczanie wypracowali własny styl i choćby za to należy im się uznanie.


Jest i jednak druga strona medalu. "Passage" najwięcej oferuje w momentach, w których panowie odchodzą od gatunkowego kręgosłupa. Im więcej szukają, tym więcej dostajemy. Sęk w tym, że takich chwil mogłoby być o wiele więcej. Jakby ktoś nieco bał się zupełnie odpłynąć. Choć oczywiście muzycy z pewnością chcą, by Moanaa pozostała Moanaą i trudno, by ktokolwiek ich do czegoś zmuszał. Niemniej może warto się nad tym zastanowić? W końcu dotychczasowe, postępowe decyzje przyniosły interesujący efekt. Wystarczy postawić kolejny krok.


Póki co cieszmy się jednak z tego, co jest, bo w nasze ręce trafiła naprawdę solidna płyta. Nie dość, że słychać na niej wyraźny postęp, to jeszcze kreśli przed słuchaczem perspektywę czegoś więcej. Na to jednak będziemy musieli jeszcze nieco poczekać. Wszystko w sowim czasie. Teraz pozostaje stanąć w przejściu.

piątek, 30 września 2016

Historia pewnej tragedii

Wychodząc z przedpremierowego pokazu "Ostatniej rodziny", aż czułem pod skórą, że lada moment rozpęta się typowo polska wojenka o pamięć o nieżyjących. Oficjalnie film wchodzi do kin dopiero dziś, a już od jakiegoś czasu można obserwować wymachiwanie słowną szabelką na temat sposobu, w jaki rodzinę Beksińskich przedstawił Jan P. Matuszyński. Burzy się Kamil Kuc, kuzyn Tomasza Beksińskiego. Wiesław Weiss z "Teraz Rocka",  mówiąc delikatnie, również jest odmiennego zdania. W końcu zbieżność dat premiery filmu i ukazania się jego książki "Tomek Beksiński. Portret prawdziwy" nie może być przypadkiem. Co prawda podobna dyskusja toczyła się po wydaniu publikacji "Beksińscy. Portret podwójny" Magdaleny Grzebałkowskiej, ale teraz kurz tak szybko nie opadnie. W końcu w naszym kraju znacznie więcej osób ogląda niż czyta.

Plakat "Ostatniej rodziny"  /  Fot. Materiały promocyjne
Nie oczekujcie zbyt wiele na temat powstawania porażających dzieł Zdzisława Beksińskiego. Nie spodziewajcie się również kulisów radiowej działalności jego syna. Owszem, to szalenie wciągające, lekko zaznaczone w filmie, powszechnie znane wątki na temat rodziny z Sanoka, ale tu liczy się coś zupełnie innego. Kluczowa jest rodzina, czyli dwie skomplikowane twórcze osobowości połączone zazwyczaj pomijaną, poza wspomnianą książką Grzebałkowskiej, osobą Zofii Beksińskiej. To matka i żona, bezgranicznie poświęcająca się najbliższym, w tym także będącym już w sędziwym wieku mamie i teściowej. To dzięki niej przyglądamy się Beksińskim jako rodzinie. Zaś sposób, w jaki film to pokazał, skłania widza do zastanowienia się, ile tych scen widział we własnym domu. Sądzę, że wbrew pozorom niemało. Nawet jeśli wydarzenia i relacje w mieszkaniu na warszawskim Służewcu wielu określałoby jako specyficzne, a może i nawet w jakiejś mierze patologiczne, to bije z nich wiele życiowej prawdy. Niestety bardzo często brutalnej.  


I gdzie tu te wspomniane kontrowersje? Zdecydowanie największe będzie budził sposób przedstawienia Tomasza Beksińskiego. Ten film mocno go odbrązawia. Słynnego radiowca i tłumacza, dla wielu postać kultową, widzimy jako człowieka niepotrafiącego odnaleźć się pośród ludzi, zwłaszcza kobiet. Targają nim bardzo skrajne emocje, co najlepiej pokazuje scena demolowania kuchni. Trudno także uznać go za osobę zaradną, potrafiącą np. przygotować posiłek. W zasadzie wszystko miał na zawołanie. Dochody ojca, tak w każdym razie to wygląda, pozwoliły mu korzystać z najnowocześniejszego, jak na PRL, sprzętu i zgromadzić olbrzymią w tamtych czasach kolekcję płyt. Z miejsca dostał również mieszkanie. Mało kto pogardziłby takim startem po przeprowadzce do stolicy. To by nawet korespondowało z tym, co w jednym z filmów dokumentalnych mówiła po jego śmierci Katarzyna Rakowska, przyjaciółka Beksińskiego i wokalistka Fading Colours. Jej zdaniem miał on dobre życie i ominęło go w nim wiele złego. Co więcej, sytuacje z którymi się spotykał, nie różniły się od wyzwań stawianych przez los większości ludzi. Wyzwań, z którym można sobie poradzić. Ile w tym wszystkim prawdy? Na pewno więcej niż ziarno. W każdym razie twórcy będą bronić filmu, a antagoniści podnosić larum.   

Pracownia w mieszkaniu Zdzisława Beksińskiego  /  Fot. Wikipedia
Obraz Jana P. Matuszyńskiego to jednak nie tylko ludzka tragedia i śmierć, po kolei zagarniająca członków rodziny Beksińskich. Twórcy momentami starają się rozładować napięcie czarnym, a jakże by inaczej, humorem. Sytuacje, których pozwolę sobie Wam nie zdradzać, pojawiają się w dość zaskakujących momentach, budząc wyraźny śmiech na kinowej sali. Ale to nie wszystko. Uważny widz, dobrze znający obrazy i grafiki Zdzisława Beksińskiego oraz pamiętający audycje jego syna, wychwyci bardzo dużo przemyconych smaczków oraz treści ukrytych między wierszami i kadrami. A to na sztalugę trafi obraz, z którym wiążą się określone wydarzenia, a to na ścianie mignie niepozorny plakat jakiegoś zespołu lub zza otwartych drzwi dobiegnie określone nagranie. Wbrew pozorom nieświadomemu widzowi może bardzo dużo uciec, ale w żadnej mierze jego uwadze nie ujdzie to, co w "Ostatniej rodzinie" jest najważniejsze.

Kadr z "Ostatniej rodziny"  /  Fot. Materiały promocyjne
Wbrew wszelkim pozorom to nie jest hermetyczny film o bardzo specyficznej rodzinie. Jej tragiczną historię pokazano w na tyle uniwersalny sposób, że bardzo często możemy zobaczyć w niej siebie lub zdarzenia, o których nam opowiadano. Wszystko wygląda szalenie realistycznie dzięki znakomitym kreacjom aktorskim. Pokaz kunsztu Andrzeja Seweryna oraz gra Aleksandry Koniecznej i Dawida Ogrodnika zasługują na wielkie uznanie, pokazując tym samym, jak ogromny potencjał może tkwić w młodych polskich twórcach. W końcu ich poczynaniami na planie kierował debiutant. Słowa uznania należą się także za scenografię. Przez pryzmat jednego mieszkania pokazano więcej Polski końca PRL niż mogłoby się wydawać. Słowem, naprawdę warto pójść do kina, bo jest co oglądać.

niedziela, 18 września 2016

Po raz trzeci, ostatni?

W Obscure Sphinx podoba mi się wiele rzeczy, ale przede wszystkim, zapominając na moment o muzyce, brak pośpiechu. Nie odnosi się wrażenia, że do czyjejś głowy uderzyła woda sodowa i śpiesząc się ku uciesze diabła, za wszelką cenę chce wykorzystać niemałe w końcu zainteresowanie, zarówno w kraju jak i za granicą. Na debiut szczęśliwi posiadacze demówek czekali dwa lata, po kolejnych dwóch w nasze ręce trafił drugi album, a teraz, już po następnych trzech, do odtwarzacza możemy włożyć "Epitaphs", najnowsze długogrające wydawnictwo. Po przesłuchaniu odnoszę wrażenie, nawet jeśli muzycy będą teraz innego zdania, że to w jakimś sensie epitafium złożone przeszłości i zamknięcie pewnego rozdziału. Co więcej, nawet bym tego chciał.

Obscure Sphinx  /  Fot. facebook.com/obscuresphinx
Nie ma rewolucji. "Epitafia" to niespełna godzina ciężaru, wciąż wbijającej w fotel ekspresji wokalnej Zofii Fraś, przestrzeni i, no właśnie, olbrzymiej dawki refleksji. Słuchając tekstów i czytając ich fragmenty zamieszczone w książeczce, można czuć się nawet przytłoczonym. Za przykład niech posłuży chociażby "Memorare", czyli łacińskie "Pomnij". Wszechobecne tu echa przeszłości rozchodzą się wręcz po całym albumie. A jeśli do tego dodamy wyraźnie wyczuwalne w słowach ból i cierpienie, skompletujemy układankę. To między innymi dlatego sądzę, że mimo wszystko coś tu się kończy, a w zasadzie ulega zamknięciu i w przyszłości raczej powinniśmy oczekiwać czegoś nowego (innego).


Oddając jednak muzykom sprawiedliwość, "Epitaphs" to nie to samo, co "Void Mother", a już na pewno nie wciąż siejące spustoszenie "Anaesthetic Inhalation Ritual". Te krążki odróżnia od siebie przede wszystkim atmosfera, a nie instrumentarium, dlatego otrzymaliśmy coś, co nie może zupełnie zaskoczyć. Niemniej nowy Sfinks to kawałek naprawdę solidnej i dobrze wyprodukowanej muzyki. Wystarczy wymienić chociażby "Sepulchre", "Nieprawotę" czy "At The Mouth Of The Sounding Sea" - koncertowe walce, które tej jesieni przejadą po publiczności. Co więcej, zmierzając niemal w kierunku zaprzeczenia sobie, stwierdzę, że "Epitafia" to również kompozytorski progres muzyków, miejscami wręcz z nutką przebojowości. Zatem w czym problem, panie Mrozkowiak?

Fot. Kamil Mrozkowiak
Od tak dobrych zespołów mamy prawo oczekiwać nieco więcej. Jeśli nie w danym momencie, to chociaż zaznaczając, że za jakiś czas taki powinien nadejść. A sądzę, że w przypadku Obscure Sphinx powinien. Jest dobrze, jest solidnie i cieszmy się tym. Jednak niech to moje malkontenctwo pozostanie sygnałem, że za dwa, trzy czy cztery lata, gdy muzycy, miejmy nadzieję, będą myśleli o wydaniu czegoś nowego, to nowe będzie naprawdę nowe, a "Epitaphs" z perspektywy czasu pozostanie świetnie napisanym, choć jednak, panegirykiem. Ale to z perspektywy czasu, bo teraz naprawdę warto sięgnąć po tę płytę.

niedziela, 11 września 2016

Z berlińskiej piwnicy

Szukanie dobrego, zimnego grania w Niemczech to jak wejście do sklepu z zabawkami. Niby wszystko się zgadza, niby tak wiele z nich chciałoby się natychmiast zdjąć z półki, ale ostatecznie bawilibyśmy się tylko tymi, które naprawdę nas przekonają. Pozostałe już po godzinie trafiłby do kosza. Inna sprawa, że czasem wyciągnięty z szuflady niepozorny i wytarty miś będzie miał nieporównywalnie więcej do zaoferowania niż kolorowe klocki. A takim właśnie matowym pluszakiem jest chociażby Monowelt, które po czterech latach działalności w końcu wyjęto z berlińskiego podziemia.

Monowelt  /  Fot. acebook.com/monoweltdarkwave
Duet tworzą Marta Raya i Daria Leere, ale nie dajcie się zwieść. To nie Niemki. Jedna jest Rosjanką, a druga pół Polką, pół Białorusinką. Obecnie mieszkają w Berlinie, a prywatnie i na próbach rozmawiają po rosyjsku. Co ciekawe, naszą rodaczkę może kojarzyć każdy, kto lata temu zaglądał do kultowej i nieistniejącej już niestety warszawskiej Kopalni. Jednak w praktyce dla większości Monowelt będzie zupełnie anonimową nazwą. Wyjątek co najwyżej stanowią najzagorzalsi fani zimnej sceny, szczególnie ci ze wspomnianej stolicy. Choć to niebawem może się zmienić, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, za sprawą regularnego debiutu. Po drugie zaś, promując rzeczone "Rückschau", panie zawitają także nad Wisłę. 17 września zagrają przed francuskim Frustration w Znośnej Lekkości Bytu na warszawskiej Pradze. I mimo że zdecydowana większość biletów sprzeda się z myślą o pierwszym polskim występie paryżan, sugerowałbym jednak, by przyjść godzinę wcześniej i poświęcić nieco uwagi Monowelt. 


Owszem, nie trzeba nawet spoglądać na instrumentarium. Wystarczą zdjęcia Marty i Darii, by wszystko było jasne. Ale to nie ma znaczenia. Panie od początku grają w otwarte karty, realizując fascynację zimnym, czarno-białym i minimalistycznym graniem. Niby nic odkrywczego, a wszystko jest dobrze wykonane i przyjemnie osadzone w klasyce gatunku. "Rückschau" bardzo szybko wpada w ucho, zwłaszcza wieczorami. Jednak wbrew pozorom ta zimna dźwiękowa przestrzeń nie ucieka pamięci. Chce się do niej wracać, głównie dzięki nastrojowi i dobrze zrealizowanemu analogowemu brzmieniu. Widać, produkcyjna pomoc Williama Maybelline'a z Lebanon Hanover była dobrym pomysłem.


"Rückschau" po niemiecku oznacza przegląd i niewątpliwie debiut Monowelt to podsumowanie pierwszych czterech lat działalności duetu. Panie uczyły się na własnych błędach i wyciągnęły wnioski. Nie było zgubnego pośpiechu, nie było także usilnego wypełniania płyty publikowanymi wcześniej pojedynczymi nagraniami. Dzięki temu w nasze ręce trafił przemyślany i spójny krążek. To wydawnictwo ma szansę korespondować z płytami najlepszych obecnie przedstawicielami czarno-białego minimalizmu, a nam pozwala w przyszłości oczekiwać nieco więcej. Szkoda tylko, że grecka Geheimnis Records nie przewidziała kompaktu. Jedynym fizycznym nośnikiem "Rückschau" jest winyl, niekoniecznie czarny.

poniedziałek, 5 września 2016

Kosmiczna pustynia

Gdy nieco ponad cztery lata temu wybierałem się na warszawski koncert Nadji do byłej już siedziby Snu Pszczoły, zależało mi, by oprócz kanadyjskiej pary zobaczyć również ARRM. Wówczas niewiele jeszcze osób kojarzyło tę sosnowiecką nazwę. Dwóch muzyków wyszło na scenę, usiadło na krzesłach, podłączyło gitary i uruchomiło rzutnik. Po chwili każdy na sali był już w zupełnie innej galaktyce. Wówczas miałem nadzieję, że sami zainteresowani szybko zbiorą opublikowane do tej pory pojedyncze nagrania i debiutancka płyta, nawet wydana samodzielnie, będzie wyłącznie kwestią czasu. Jak się jednak okazało, byłem w błędzie. Ale to już koniec wyczekiwania. Album już niebawem ma trafić w nasze ręce.

ARRM  / Fot.  Marcin Pawłowski
Złośliwi mogliby powiedzieć, że panowie rozciągnęli czas równie bardzo, jak riffy, na których oparli kompozytorskie pomysły, ale najwyraźniej tak musiało być. Inna sprawa, że poczynania Artura Rumińskiego, chociażby w Furii i Thaw, z pewnością również nie ułatwiały wygospodarowania czasu. Ten jednak w końcu się znalazł, a wspomniany gitarzysta i Maciej Śmigłowski poszerzyli skład o klawiszowca i perkusistę. Zmianie nie uległ natomiast styl. Wciąż mamy do czynienia z bezkresną wizją opartą na improwizacji. Niemniej z biegiem lat realizacja pomysłów jest ciekawsza, bardziej poukładana i wyrazista. A dojrzalsza? Owszem, choć brzmi to nieco dziwnie, biorąc pod uwagę doświadczenie wspomnianych muzyków. Inspiracje pozostają jednak te same.


Ta muzyka od początku zmierzała w tym kierunku i tu nie może być zaskoczenia. Z zabawy efektami gitarowymi i chęci spróbowania czegoś nowego zrodziło się takie nasze polskie Earth. To w żadnym wypadku ujma. Ot, stwierdzenie faktu, choć może z jednym zastrzeżeniem. Momentami sypiący się piasek spalonej słońcem pustyni i miód wylewający się z lwiej czaszki słyszymy także w bezkresach kosmicznej przestrzeni. Tu nigdy nie było pośpiechu i najpewniej nigdy go nie będzie. Jest przede wszystkim człowiek, sam na sam z wyobraźnią ograniczaną "jedynie" horyzontem.


Czy taka będzie debiutancka płyta ARRM? Być może. Panowie co prawda zamieścili w sieci dwie nowe kompozycje, w tym powyższe "Pinewood", ale to i tak niewiele wyjaśnia. Nie znamy również tytułu krążka, choć to akurat nie ma większego znaczenia. Liczą się fakty, a według nich premierę przewidziano na początek listopada. Co ciekawe, ten nieokreślony jeszcze termin zbiegnie się z warszawskim koncertem Jozefa van Wissema, twórcy m.in. muzyki do "Tylko kochankowie przeżyją" Jima Jarmusha. Sosnowiczanie poprzedzą koncert Holendra 20 października w Hydrozagadce. Oby mieli już rękach nową płytę, bo krążek zapowiada się interesująco.

niedziela, 28 sierpnia 2016

Pamiątka z Bolkowa

Już jadąc na tegoroczną edycję Castle Party, wiedziałem, że tak to się skończy. Nie było sensu się oszukiwać. Nie przewidziałem jednak, że słabość lustrowania nawet najbardziej niepozornych stoisk z płytami wymusi na mnie zakupienie tuż przed drogą powrotną specjalnej torby. Kompakty zwyczajnie nie chciały zmieścić się do plecaka. Ale było warto. W moje ręce wpadło w sumie kilkadziesiąt krążków mniej znanych lub zupełnie nierozpoznawalnych wykonawców. Czasem też były to płyty, których nie posiadałem dotąd z powodu zaporowych cen krajowych pośredników. Nie zabrakło także albumów, które poznałem dopiero w Bolkowie. A jednym z takich właśnie krążków jest "A Change of Speed, A Change of Style", jak sugeruje już sam tytuł, hołd złożony Joy Division.

Okładka kompilacji
Płytę wydała nic niemówiąca nikomu niemiecka wytwórnia OVR, w przypadku której to pierwszy numer katalogowy. A skąd pomysł? Premiera odbyła się niemal dokładnie rok temu, więc każdy fan Joyów skojarzy, że chodziło o 35. rocznicę samobójczej śmierci Iana Cutisa i faktycznego zakończenia działalności zespołu. Uwagę zwraca już sam dobór wykonawców. To chyba pierwsze tak międzynarodowe towarzystwo, z którego muzycy reprezentują rejony darkwave, rocka gotyckiego i w ogóle szeroko rozumianej elektroniki, ale zawsze z kręgu dark independent. Fani gitarowych brzmień będą musieli otworzyć się na coś nowego lub ominąć ten krążek szerokim łukiem, wracając np. do wydanego w 1995 r. zestawu "A Means To An End". Niemniej warto się przełamać. 




Jak każda kompilacja, także i ta ma lepsze i słabsze momenty, choć ich ocena naturalnie będzie wynikała z najbardziej preferowanych nagrań legendy z Manchesteru oraz słuchanych na co dzień gatunków muzyki. Warto jednak wyróżnić chociażby The Devil And The Universe, które w tym roku szturmem zdobyło bolkowską publiczność, oddalone od oryginału wykonanie "New Dawn Fades"  Godlessstate, Der Blaue Reiter w rozmarzonym "Decades" czy zamykające kompilację "The Eternal" Merciful Nuns, choć raczej za wykonanie, nie za pomysłowość. Warto także wspomnieć o minimalizmie Evi Vine w opracowaniu "Dead Souls. Co ciekawe, rzadko zdarza się, by na takie płyty trafiały nagrania koncertowe. A tak jest tutaj za sprawą Phillip Boa & The Voodooclub w "Love Will Tear Us Apart" oraz Sieben wykonującego "Transmission". 



"A Change of Speed, A Change of Style" warto potraktować jako ciekawostkę, gdyż tego typu albumy nigdy nie zadowolą każdego, przynajmniej nie całości. Sam chętniej zatrzymuję się przy określonych utworach, a inne raczej pomijam. Z wielu powodów. Niemniej to ciekawa i miło wydana dla oka kompilacja. W moim przypadku dodatkowo pamiątka z tegorocznego Castle Party. Choć najpewniej nie tylko moim.

Pełna lista wykonawców

1) The Devil & The Universe - I Remember Nothing
2) Dive - Isolation
3) No Sleep By The Machine - Shadowplay
4) Plastic Noise Experience - She´s Lost Control
5) The Invincible Spirit - Atmosphere
6) Godlesstate - New Dawn Fades
7) The Eternal Afflict - Twenty Four Hours
8) Der Blaue Reiter - Decades
9) Sieben -Transmission (Live)
10) Evi Vine - Dead Souls
11) Phillip Boa & The Voodooclub - Love Will Tear Us Apart ( Live)
12) Merciful Nuns - The Eternal
13) Die Krupps - Isolation*
14) Psyche - Disorder (Legacy Mix)*
15) Kirlian Camera - The Eternal*

* tylko w wersji cyfrowej

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Po dwóch latach czekania

Prophecy Productions nie zwania tempa. Najwyraźniej Niemcy nie przejmują się, że jest środek lata i dla wielu co bardziej wyszukana muzyka to ostatnia rzecz, o której chcieliby myśleć. A jednak. W nasze ręce trafiły nowe nagrania m.in. Sol Invitus, Les Descrets, The Vision Bleak, a także singiel zapowiadający piąty studyjny krążek Alcest. Ale to nie wszystko. Dla wielu najbardziej wyczekiwaną datą była ta, która dopiero nadeszła. 19 sierpnia ukazał się debiutancki krążek Darkher, wydawnictwo mające odpowiedzieć na jedno zasadnicze pytanie - czy Jayn Wissenberg spełniła pokładane w niej dzieje, tak bardzo rozbudzone epką "The Kingdom Field" z 2014 r.? Odpowiedzenie wyłącznie "tak" byłoby zbyt oczywiste, zatem po kolei.

Darkher  /  facebook.com/darkhermusic
Mówiąc szczerze, "Realms" to żadne zaskoczenie, szczególnie jeśli ktoś pamięta początki wokalistki z West Yorkshire i moment, w którym zaczęła przebijać się do świadomości szerszego grona odbiorców. Ten regularny debiut, wręcz w linii prostej i z jednym utworem z epki, jest rozwinięciem dobrze nam znanych pomysłów, czyli potężnej dawki szalenie refleksyjnej, melancholijnej, miejscami bardzo smutnej muzyki. Ciężkie, oniryczne, doomowe-shoegaze'owe partie gitar, przestrzenne dźwięki ich akustycznego odpowiednika i kojący głos Jayn Wissenberg nie brzmią inaczej, niż bylibyśmy w stanie to przewidzieć, ale mimo to w najwyraźniej formuła sprawdziła się.


Tej płyty najlepiej słucha się wieczorami. Towarzyszy jej dość ponura atmosfera, ale wykreowana tak prostymi i zarazem tak przemyślanie wykorzystanymi środkami, że wszystko brzmi po prostu pięknie. Kojarzy się nieco nieswojo, prawda? A jednak. Tu kluczowy jest głos Jayn. Bez niego nie byłoby Darkher, a jeśli nawet, trudno byłoby wyłowić go z potoku dziesiątek czy wręcz setek wydawnictw ukazujących się każdego tygodnia. Dzięki niemu ta muzyka ma duszę i charakter, budząc w słuchaczu poczucie autentyczności. Z drugiej jednak strony nie sposób nie zwrócić uwagi, że Brytyjka obrała stylistykę, w której obecnie dość trudno o zaskoczenie. Wymieńmy chociażby Chelsea Wolfie czy Serę Timms. W zasadzie, mówiąc nieco złośliwe, panie mogłyby wymienić się tytułami. Mało kto by się zorientował.


"Realms" zbiera jak dotąd dość pochlebne recenzje i to nie powinno dziwić, bo na regularny debiut Darkher trafił kawałek dobrej muzyki. Owszem,  Jayn Wissenberg, przynajmniej tym krążkiem, nie zwojuje świata, ale zyska wielu nowych sympatyków, tak bardzo lubiących obraną przez nią stylistykę. Dlaczego? Bo bardzo dobrze się w niej porusza. Oby tylko wniosła jeszcze coś od siebie. Coś, czego do tej pory nie znaliśmy. No ale na to najpewniej będziemy musieli zaczekać nieco dłużej. Zdecydowanie dłużej niż do pierwszego polskiego koncertu Darkher, który za miesiąc odbędzie się we Wrocławiu w ramach Asymmetry Festival.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Nadejście początku

Jak zapowiadał, tak zrobił. Fursy Teyssier od ponad roku przygotowywał fanów na otwarcie nowego rozdziału w historii Les Discrets i teraz nadszedł moment może nie tyle szoku czy wielkiego zaskoczenia, co raczej zderzenia z faktami. Epka "Virée Nocturne" w końcu zdradza, jak wiele Francuz pozostawił za plecami i w jakim kierunku zamierza podążać. Choć z drugiej wszyscy dobrze znający nie tylko muzyczną twórczość sympatycznego artysty z Lyonu nie powinni być przesadnie zaskoczeni. Gdy uważnie przyjrzeć się lub nadstawić ucha, wnioski nasuwają się same. To musiało tak się "skończyć".

Furssy Teyssier /  Fot. facebook.com/lesdiscrets
Gdzie zatem ta nowość? Lider Les Discrets pożegnał się z surowymi, postblackmetalowymi gitarami. Teraz znacznie bliżej mu do eksperymentów. Z czystym sumieniem i do woli może poruszać się w płynnych granicach elektroniki, ze szczególnym uwzględnieniem trip hopu, oraz jeszcze bardziej rozmarzonych postrockowo-shoegazowych zakamarkach muzycznej wyobraźni. Można wręcz odnieść wrażenie, że decyzję podjął dawno temu, ale dopiero teraz, czyli po zamknięciu przeszłości koncertowym "Live At Roadburn", mógł w pełni poświęcić się realizacji nowych pomysłów. Z jakim efektem? Trzeba przyznać, że dość interesującym. Nawet jeśli wiele rozwiązań brzmi znajomo, przywodząc na myśl Portishead czy Massive Attack.  


To jednak dopiero początek. Studząc emocje, należy zwrócić uwagę, że na "Virée Nocturne" trafiły zaledwie cztery kompozycje, a w zasadzie trzy oraz remiks jednej z nich. Co więcej, jeden premierowy utwór oznaczono jako wersję demo. Zatem złośliwi, mając przy tym dużo racji, śmiało mogą mówić o marketingowej zagrywce wydawcy, i to szytej dość grubymi nićmi. No ale najważniejsze, że w końcu poznajemy to, o czym mówiło się już od dawna. A to z kolei początek nowej drugi, w której Fursy Teyssier będzie musiał niejako odnaleźć się na nowo. Niejako, bo ta muzyka tkwi w nim od jakiegoś czasu. Musi "jedynie" umieć ją wydobyć i zaproponować w możliwie najciekawszej formule.


Na więcej będziemy musieli zaczekać do początku przyszłego roku. Wówczas w nasze ręce ma trafić "Prédateurs", regularne już wydawnictwo Les Discrets. Na razie mamy znacznie więcej pytań niż odpowiedzi. Choć i tak wiemy więcej niż jeszcze kilka miesięcy temu czy przy okazji premiery "Live At Roadburn" i towarzyszącemu jej pożegnaniu z melodyjnym i pięknym, ale mimo wszystko nieco surowym, brzmieniem. Zaczekajmy. W końcu jak dotąd Fursy Teyssier nigdy nie zawiódł.

niedziela, 24 lipca 2016

Na kilka tygodni

Jeśli coś robi się latami, łatwo popaść w rutynę. Podobnie jest z radiem. Spotykamy się od ponad dekady, zatem coraz trudniej Was zaskoczyć, czy poszukać czegoś dobrego i mało znanego. Sam nie jestem już na studiach, dlatego chwilami Melodie wymagają nieprawdopodobnej wręcz logistycznej i organizacyjnej gimnastyki. Czas na przerwę, nabranie dystansu i świeżości. Dlatego przez kilka najbliższych tygodni nie zawitam do studia przy ul. Bednarskiej 2/4. Nie oznacza to jednak, że włączając radio o stałej porze, nie usłyszycie tego, co przygotowałem.
Fot. Wojtek Dobrogojski
Najbliższe programy są już nagrane. Ja w tym czasie zajrzę do Bolkowa na tegoroczną edycję Castle Party, a potem ucieknę z tego kraju tak daleko, jak będzie to możliwe. Na żywo najpewniej usłyszymy się jeszcze w sierpniu. Mam nadzieję, że do radia wrócę z nowymi pomysłami i przede wszystkim płytami, które mam zamiar nabywać w odwiedzanych miastach. Listy zaprezentowanych wykonawców oraz zapis audycji najpewniej zamieszczę w sieci dopiero po powrocie. Chyba że wyjątkowo pewnego dnia będę miał do niej dostęp. Tego nie mogę wykluczyć. Zatem zainteresowani niech od czasu do czasu zaglądają na niniejszą witrynę. Z góry dziękuję za wyrozumiałość. Do usłyszenia wkrótce.

niedziela, 17 lipca 2016

Przychodzi Polak do Norwega

Ile to już lat Jarek Leśkiewicz publikuje wyłącznie w sieci? Nie licząc wydanego w ubiegłym roku krążka Opollo, można odnieść wrażenie, że dzieje się tak od czasu jego odejścia z Echoes of Yul. To oczywiście nieprawda, ale skoro nazwisko opolanina częściej pojawia się za granicą niż w kraju, nie trudno odnieść to mylne wrażenie. Trochę szkoda, gdyż rzeczony gitarzysta skomponował, samodzielnie lub do spółki, kawałek muzyki, która naprawdę zasługuje na coś więcej niż egzystencję w bez końca powielanych i usuwanych plikach. Dotyczy to nie tylko co jakiś czas zabieranego przeze mnie do radia Naked On My Own, ale i Sunset Wrecks, którego nowy album właśnie znalazł się w moich rękach, a w zasadzie na dysku komputera.

Jarek Leśkiewicz  /  Fort. facebook.com/nonmyown  
"Salvaged" to drugi album projektu, który wcześniej co poniektórzy kojarzyli pod nazwą NOMODD, czyli Naked On My Own & Dopedrone. Tworzą go wspomniany opolanin oraz Norweg Martin Anderson. Panowie współpracują już od lat i trzeba przyznać, że dotychczas wychodziło im to całkiem dobrze. Teraz zaś jest nawet lepiej. Co prawda, "Salvaged" nie zaskakuje odwiedzanymi przez nich rejonami dźwiękowej wyobraźni, ale muzyka jest ciekawsza, dojrzalsza i chyba nawet nieco lepiej wyprodukowana. To instrumentalne balansowanie na płynnych pograniczach post rocka, shoegaze'u, doomu, drone'u oraz szeroko rozumianego eksperymentu zdążyło już stać się wizytówką wspomnieniach muzyków. Są konsekwentni, a może nawet i nieco uparci, ale niewątpliwie w tym wszystkim wyraźnie słychać postęp. Tym wyraźniej, im dłużej zna się dokonania Polaka i Norwega, zarówno te wspólne, jak i samodzielne.


To przyjemne dla ucha przestrzenne granie. Czasem ciężkie, czasem melodyjne, ale niemal zawsze leniwe, miejscami wręcz oniryczne. Tu nie ma pośpiechu, nie ma duchoty. Jest za to ciekawy kompromis między wspomnianymi gatunkami. Wszystkie spotkały się w jednym miejscu i udanie ze sobą korespondują. Duża w tym zasługa dość bogatego instrumentarium. Co prawda, wykorzystane na "Salvaged" m.in. gitary, syntezatory, klawisze i sample nie tworzą wirtuozerii i nie oferują nam czegoś, czego byśmy nie znali i co nagle miałoby przegrzać serwery Bancampa, ale to kawałek naprawdę przemyślanej i solidnej muzyki. Dlatego od lat konsekwentnie marudzę pod nosem i na antenie, że czy to Naken On My Own, czy to Sunset Wrecks, wreszcie powinny doczekać się fizycznego wydawnictwa. Te dźwięki zdecydowanie zasługują na coś więcej niż zamkniecie w anonimowym, cyfrowym pliku. Inna sprawa, że na kompaktach tak często oferuje nam się tyle muzycznego śmiecia, że czas w końcu na choćby niewielką odmianę.


Jeśli spodobały Wam się te dźwięki, zajrzyjcie do działu MP3 warte posłuchania. Jeszcze przez pewien czas będziecie mogli pobrać "Salvaged" bez żadnych zobowiązań. Choć oczywiście zawsze istnieje możliwość wsparcia muzyków. Zaś starsze dokonania panów Leśkiewicza i Andesona nadal są na wyciągnięcie ręki, pozostając do Waszej dyspozycji i swobodnego pobrania. Przyjemnej lektury.