poniedziałek, 28 marca 2016

Nostalgia z Podlasia

Gdy pod koniec lutego na chwilę zatrzymałem się w Białymstoku, zamieściłem w sieci link do nagrania nieco zapomnianego już tamtejszego Judy 4 z adnotacją, że byli to czarodzieje z miasta grindcoru i death metalu. Po dwóch dniach otrzymałem wiadomość od jednego z muzyków Starsabout z pytaniem, czy nie chciałbym posłuchać czegoś nowego ze stolicy Podlasia, bo wbrew pozorom i historii to miasto ma do zaoferowania nie tylko ciężkie granie. Zgodziłem się i tak w moje ręce trafiła ciekawa debiutancka płyta, która oficjalnie powinna ukazać się lada dzień. 

Starsabout  /  Fot.  facebook.com/starsabout1
Niewielu słyszało o tym zespole, a jest to jeszcze trudniejsze, jeśli nie mieszka się w północno-wschodniej Polsce. Fani gitarowej alternatywy z innych zakątków kraju co najwyżej mogli przypadkiem natrafić na zamieszczoną w sieci skromną epkę, za sprawą której w 2014 r. muzycy dali pierwszy znak życia. Teraz Starsabout z pewnością będzie starało się wypłynąć na znacznie szersze wody. Po tym co trafiło na jego debiutancką płytę, śmiało można powiedzieć, że jeśli "Halflights" trafi w ręce osób mających posłuch w środowisku (o zgrozo) tzw. alternatywnego grania, to białostoczanie dotrą do przynajmniej części fanów gatunku, którzy do tej pory byli dla nich nieosiągalni. Z drugiej jednak strony trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Regularny debiut Starsabout to solidny album, niemniej warto podejść do niego na spokojnie. Zupełnie tak jak podchodzą do nas muzycy, proponujący przyjemne dla ucha i mieniące się ciepłymi kolorami dźwięki.


Tu nikt się nie spieszy. Nikt nikogo nie popędza. Płynie czas, płynie także muzyka. Nawet prędkość światła wydaje się inna. Ten nastój idealnie pasuje do wyraźnie słyszalnej nostalgicznej i stonowanej obserwacji pędzącej rzeczywistości. Wszyscy gdzieś biegną, ale nie muzycy. Oni stoją, obserwują i grają. Nieodparcie na myśl przychodzą skojarzenia z powszechnie znanymi orkiestrami z Wielkiej Brytanii, Islandii, także Skandynawii, a nawet rodzimym Klimt. Jakby panowie zajrzeli do kilku szuflad i wyjęli z nich to, do czego było im najbliżej. No ale w końcu od czegoś trzeba zacząć, by po kilku latach grania dla wąskiego grona fanów podjąć próbę zaproponowania czegoś więcej. Największą zaletą "Halflights" są rzeczone stonowane emocje, a w zasadzie sposób ich wyrażenia. Z muzyką całkiem sprawnie komponuje się wokal, choć miejscami wydaje się jednak zbyt delikatny. Nie zmienia to jednak faktu, że jest charakterystyczny, a to zawsze ma duże znaczenie.  


Panowie potrafią grać. Jest ich czterech i każdego dobrze słychać. Tu nikt nikogo nie kryje, a ma to olbrzymie oznaczenie, bo w studiu można przecież wyczyniać cuda, tak brutalnie weryfikowane później przez koncerty. Pytanie tylko, czy to przełoży się na coś więcej. "Halflights" nie jest bowiem ani objawieniem, ani sensacją. Jest za to solidnym podsumowaniem pierwszych lat zespołu, stanowiącym bardzo dobry punkt wyjścia dla zaproponowania czegoś naprawdę ciekawego. Zanim jednak Starsabout przestanie być jedną z wielu podobnych grup, trzeba czasu i cierpliwości. Zarówno naszych, jak i muzyków.

sobota, 19 marca 2016

Słuchając na długo przed premierą

Wstrzelili się idealnie. W 2009 r. nagrali i wydali debiutancką płytę, gdy wszyscy słuchali jedynie uznanych zagranicznych postrockowych grup, bo w świadomości szerszego rodzimego odbiorcy tych polskich w zasadzie nie było. No i się zaczęło. Kontrakt, wydanie dwóch kolejnych albumów w dwuletnich odstępach, koncerty w całej Europie, zarówno samodzielne jak i z uznanymi orkiestrami, ciekawe marketingowe zagranie z występami w Indiach i de facto pociągnięcie za sobą wielu młodych, krajowych przedstawicieli gatunku. I co dalej? Nie ma lekko. Trzeba mocno się napocić, by grając instrumentalną muzykę, raz jeszcze spróbować zaskoczyć wiecznie głodnych nowości fanów. A że dzięki uprzejmości warszawiaków już teraz mogłem w całości przesłuchać zapowiedziane na 6 maja "Sefahaven", w temacie czwartej płyty Tides From Nebula mam teraz znacznie więcej odpowiedzi niż pytań.

Tides Fom Nebula  /  Fot. Adam Bejnarowicz  
Nie spodziewajcie się rewolucji. Nie oczekujcie również powtórki z budzącego skrajne emocje onirycznego "Earthshine", czy wulkanu spontanicznej i nieco nieokrzesanej energii z czasów debiutanckiej "Aury". Całościowo tej płycie najbliżej do "Eternal Movement". Wydaje się, że zamykające poprzedni krążek "Up From Eden" w jakiejś mierze można uznać za pewien punkt wyjścia dla "Safehaven". Niestety w tym momencie muszę zabawić się w teoretyka, walczącego o Wasze zaufanie i odwołującego się do wyobraźni, gdyż legalnie mogę tu zamieścić jedynie odsłuch udostępnionego do tej pory singla, czyli poniższego "We Are The Mirror". Nie jest to jednak sytuacja bez wyjścia. Zarówno dla Was, jak i dla mnie.


Czy ten utwór jest reprezentatywny dla "Safehaven"? I tak i nie. Zawiera energię, której tej płycie nie brakuje, ale z drugiej strony w żadnej mierze nie zdradza wszystkiego, w tym chociażby wątku elektroniki, przewijającego się przez różne etapy krążka. W zasadzie im bardziej warszawiacy odchodzą od korzeni, tym lepiej się tego słucha. Ma się poczucie niespodzianki, świeżości, po prostu czegoś nowego. Tych momentów nie ma jednak aż tak dużo, jak mogłoby być. Choć nie oznacza to, że "Safehaven" to zwykła kopia tego, co znamy. Bez przesady. Muzycy zagrali w swoim, rozpoznawalnym stylu. Odważnie postawili na samodzielną produkcję, tym samym otwierając nowy etap w historii zespołu. Słychać dojrzałość i efekty pracy wykonanej przez 8 lat dotychczasowej działalności. To dobra płyta. Przypadnie do gustu zdecydowanej większości fanów, niemniej pokusiłbym się o stwierdzenie, że już czas na coś nowego, a przynajmniej nowszego. Nie trzeba od razu zrywać z przeszłością. Raczej umiejętnie uczynić z niej punkt wyjścia. Najbliższe dwa, trzy lata uznałbym za absolutnie ostatni dzwonek dla muzyków, by wszyscy pamiętający początki zespołu, nadal odnajdywali w nim to, co sprawiało, że zaczęli kupować płyty i chodzić na koncerty. Tytułowa bezpieczna przytań wydaje się nieco zbyt bezpieczna. Odważniej, panowie, odważniej. Na pewno na tym nie stracicie. Wręcz przeciwnie.

Okładka "Savehaven"
By było nieco łatwiej wyrobić Wam sobie zdanie na temat tego, na co czekacie, poniżej znajdziecie charakterystykę wszystkich nagrań, jakie trafią na "Safehaven".

"Savehaven" - pogodne, słoneczne wręcz, wprowadzenie w nastrój płyty, w którym co ciekawe słuchać delikatny kobiety głos, a w zasadzie melodyjne, subtelne zawodzenie; średnie tempo, wysunięta perkusja i nieco elektroniki; (05:32),

"Knees To The Earth" - energicznie i ciężej w dobrze znam znanym stylu; solidnie, ale niestety bez zaskoczenia; do zamieszczenia w dowolnie wybranym miejscu koncertowej setlisty; (05:17), 

"All The Steps I've Made" - niemal dwie minuty wprowadzenia pojedynczej gitary, a potem spokój i przestrzenna elektronika; w zasadzie bardziej interludium niż utwór; czyżby pierwotnie improwizacja? (04:48)

"The Lifter" - bardzo dobry moment na płycie; zalupowany bit, którego temat podchwytuje gitara; energia na średnich tempach i wpadająca w ucho melodia; nagranie z pewnością pojawi się na koncertach promujących "Safehaven" i oby nie tlyko na nich; (06:05),

"Traversing" - najdłuższe nagranie z przyjemną dla ucha partią wysuniętego basu; sprawdzona od lat postrockowa konstrukcja, niemniej bardzo dobrze zagrana i z gamą pomniejszych ozdobników; warto dać głośniej; (06:29),

"Colour of Glow" - najkrótszy utwór na płycie, subtelny przerywnik przechodzący w ambientowe outro, na przeczekanie przed następnym nagraniem; (03:31),

"We Are The Mirror" - udostępniony w sieci singiel; dużo energii i koncertowy pewniak podczas nadchodzącej trasy; spokojnie mógłby pojawić się na poprzedniej płycie; (05:48),

"Home" - dobre zakończenie płyty; najpierw elektroniczny wstęp, dalej perkusja, do której dołącza gitara, i przestrzeń z budowaniem napięcia i standardowymi nieco, ale mimo wszystko, efektownymi gitarowymi erupcjami; (06:21).

Zdanie naturalnie musicie wyrobić sobie sami, jednak pierwsze wnioski możecie wyciągnąć już teraz. Z pewnością dotychczasowi nieprzekonani raczej nie porwą się na kompletowanie dyskografii warszawiaków i gorączkowe sprawdzanie dostępności biletów na zapowiedziane koncerty. Ale ci, którzy lubią, szanują i cenią nie będą rozczarowani. Chyba że już teraz uznają, że studyjnie czas na coś więcej. Ale o tym w pełni przekonają się 6 maja.

sobota, 12 marca 2016

Najtrudniejsza decyzja w życiu

Łatwo krytykować religię, gdy samu nie pochodzi się ze środowiska, w którym każdy aspekt codziennego życia jest związany z wiarą. Postrzegając do bólu wierzących za zwyczajnie skrajnych i przez to zaślepionych, śmiało można odwrócić kilka krzyży, pośmiać się z brodatych panów z kałasznikowami lub narysować karykaturę takiego czy innego proroka, zbawiciela i każdego uwzględnionego w wielowątkowej książce, zazwyczaj wydawanej w twardej oprawie. Żarty jednak kończą się, gdy ktoś po latach dochodzi w wniosku, że system wartości, w którym tak karnie go wychowywano, nie jest dla niego. Nagle rozpada się główny pryzmat postrzegania świata. Nie ma już odpowiedzi na wszystko. Człowieka ogarnia zwątpienie w samego siebie i otaczającą go rzeczywistość. Co jest dobre? Co jest złe? Kto mówi prawdę, a kto kłamie? To zaledwie fundamentalne przykłady z setek pytań wciąż rodzących się w głowie kogoś takiego. Kogoś takiego jak Kristina Esfandiari.

King Woman  /  Fot. facebook.com/kngwmn
Co bardziej dociekliwi fani amerykańskiego shoegaze'u mogą pamiętać ją z czasów, gdy stała przy mikrofonie w Whirr. Z kolei fani indie i okolic być może słyszeli o niej w kontekście wydającego teraz regularną płytę Miserable. Jednak jej najbardziej przejmujące oblicze to King Woman, którego debiutancki "Doubt" z początku 2015 r. odbił się szerokim echem nie tylko na niezależnej scenie San Francisco. Ten winyl namieszał głowach fanów rozsianych po całych Stanach Zjednoczonych, skutecznie docierając także do Europy. Powody są dwa, i to najprostsze z możliwych. Pierwszym jest muzyka, a drugim zaś, kto wie, czy nawet nie ważniejszym, bolesne doświadczenia Kristiny, ujęte w poruszających i szczerych do bólu tekstach.  


Słowa czterech nagrań niespełna dwudziestominutowego "Doubt" to zapis traumy czasów dzieciństwa i młodości. Amerykanka wychowywała się w bardzo religijnym środowisku, w którym wszystkie aspekty życia postrzegano przez pryzmat odwiecznego sporu Bóg - Szatan. Demonizowano telewizję, piosenki, szeroko pojętą rozrywkę. To było zło. W pewnym momencie Kristina doszła do wniosku, że nie czuje się z tym dobrze. Zaczęła dostrzegać coś, co było dla niej odpowiednikiem manipulacji emocjami i zachowaniami jej oraz osób współtworzących jej środowisko. Gdy ktoś miał problemy lub nie potrafił czegoś zrozumieć, zrzucał winę na "zło" i dokonywał projekcji na innych członków grupy. Dlatego postanowiła odejść. Dziś przyznaje, że jej opinia na temat jej rdzennego środowiska nie polega na wskazywaniu palcem i obwinianiu konkretnych osób. Bardziej zależy jej, by wszyscy młodzi ludzie myślący podobnie i bojący się mówić o tym głośno, poczuli, że ktoś może ich wysłuchać, że ktoś ich rozumie. To dlatego teksty na "Doubt" są tak przejmujące. Zawierają wszystkie emocje, tkwiące w człowieku podejmującym najtrudniejszą decyzję w dotychczasowym życiu. Decyzję o odejściu.  
King Woman  /  Fot. May Manning / facebook.com/kngwmn
Ponure są teksty, ponura jest i muzyka. Ciężkie, rozmyte i melodyjno-melancholijne brzmienie to dość popularna ostatnimi czasy wypadkowa przyprawionego smolistą czernią post rocka, shoegaze'u, gitarowego noise'u i strunowych eksperymentów. Znamy to doskonale z płyt chociażby Chelsea Wolfie, Ides of Gemini, Darkher, czy Black Mare. Niemniej świadomość treści niesionych przez zapis przemyśleń Kristiny Esfandiari i jej zmagań związanych z porzuceniem wszystkiego, co tworzyło niegdyś jej świat, pozwala na nowo odkryć te dźwięki. W głowie słuchacza rodzi się bardzo wiele pytań. Być może nawet dotyczących rozterek, które do tej pory były mu zupełnie obce. A co jeśli na tę epkę trafi ktoś mający podobne doświadczenia jak wspomina Amerykanka? Wówczas "Doubt" na bardzo długo pozostanie w jego głowie.        


Te cztery utwory to w sumie trzecie wydawnictwo King Woman, ale raczej należy je traktować jako debiutanckie. Wcześniej ukazały się jedynie dwa kasetowe single. Trudno powiedzieć, na ile Kristinie Esfandiari starczy energii i sił, by powracać do traumatycznej przeszłości w potencjalnie kolejnych nagraniach i w konsekwencji na kolejnych płytach. Jeśli nie potraktowała "Doubt" jako jednorazowego katharsis i uzna, że wciąż ma coś w tej mierze do powiedzenia, powinniśmy jeszcze usłyszeć o King Woman. Ale raczej nieprędko. Teraz Kalifornijka z pewnością będzie chciała poświecić się Miserable. Swoją drogą, również warto posłuchać.

sobota, 5 marca 2016

Zimni introwertycy

Larissa Iceglass i William Maybelline. Dziwna nieco z nich para. Ona pochodzi ze pięknych otwartych przestrzeni Szwajcarii, on z ponurego angielskiego Sunderlandu. Biorąc pod uwagę ich podejście pod życia, ludzi i muzyki bardziej przypominają głównych bohaterów z "Tylko kochankowie przeżyją" Jima Jarmusha niż kogoś, kogo można spotkać na ulicy. Jednak żeby było jasne, żadne z nich wampiry. Chodzi o wyobcowanie, introwertyzm i porzucenie cyfryzacji na rzecz analogowego podejścia do sztuki oraz relacji międzyludzkich. Karkołomne przedsięwzięcie? Niekoniecznie. Ich minimalistyczna i zimna muzyka cieszy się dużym zainteresowaniem, a koncerty w małych i średnich klubach często są wyprzedane. Z tym zbliżającym się w Warszawie jest z resztą podobnie.

Lebanon Hanover  /  Fot. facebook.com/lebanonhanover
Zakładając Lebanon Hanover w 2010 r., chcieli grać przede wszystkim dla siebie. Dopiero po jakimś czasie otworzyli się na ludzi, widząc, jak ci reagują na ich zimne, analogowe i minimalistyczne pomysły. Ta muzyka to nieustanna podróż między latami 20. a 80. minionego wieku. Tam i z powrotem. Jest pełna tęsknoty, wyalienowanego romantyzmu i wbrew pozorom dość znacząco sprzeciwia się, jak to niegdyś ujęła Larissa, wielkiemu lenistwu ludzi w obliczu obecnych form komunikacji. Znajomości, przyjaźnie, spotkania, nawet uczucia. Wszystko przeniosło się do sieci. "Lose your digital life" - śpiewa nawet w jednym z utworów. Owszem, każdy może uznać tę muzykę za monotonną i zwyczajnie nudną, ale nie będzie w stanie zaprzeczyć, że w tych słowach jest zdecydowanie więcej prawdy niż taniej prowokacji.


Dotychczasową dyskografię Lebanonu tworzą cztery regularne płyty, debiutancki, kasetowy split z La Fete Triste oraz wydany w ubiegłym roku głośny singiel "Gallowdance". Bas, gitara, syntezatorowe loopy i dość dekadencki głos Larissy z powodzeniem pozwolą wam przekonać każdego postronnego, że ta muzyka została nagrana np. 30 lat temu. Czasem dominuje gitara, czasem syntezator. Nie ma reguły. Przy komponowaniu decydowały emocje i efekt końcowy. Podobnie było z tekstami. Jeśli coś dobrze brzmiało po niemiecku, jest zaśpiewane po niemiecku, a nie po angielsku. Niemniej drugi z języków zdecydowanie dominuje. Inna sprawa, że różne nagrania powstawały różnych zakątkach Europy i stanowią odrębne rozdziały w historii grupy. Raz był to dom w lesie nieopodal wiecznie ponurego Sunderlandu, przyszedł też czas na trzyletni pobyt w Berlinie, a później Zagłębie Ruhry w zachodnich Niemczech. Co ciekawe, od kilku lat Larissa i William nie są już razem, ale wciąż grają i nie mają zamiaru zmieniać składu Lebanon Hanover. Prędzej zakończą działalność i każde pójdzie w swoją stronę. W razie czego William z pewnością bardziej skupi się na solowym projekcie Qual.


Trzeba przyznać, że mają styl. Owszem, wiele zespołów gra podobnie, a ich muzycy marzą o wynalezieniu wehikułu czasu i przeniesieniu się do lat 80., ale w rzeczywistości to oni są tym wehikułem dla nas, a w czasie koncertu również sami odbywają tę podróż. Co dalej z Lebanon Hanover? Wydany w ubiegłym roku "Besides The Abyss" był zbliżeniem się do dark wave. Pojawiły się też nowe instrumenty. Jednak w rzeczywistości nie ma to aż tak dużego znaczenia. Wciąż jest zimno, analogowo, z pokaźną dawką alienacji i romantyzmu, za które Larissę Williama tak bardzo cenią fani. I pomyśleć, że niespełna trzy lata temu można było ich zobaczyć w stolicy za 15 zł. Tym razem będzie drożej, ale chyba niewielu się tym przejęło, skoro rozeszły się już niemal wszystkie bilety. Lebanon Hannover zagra 12 marca w warszawskiej Hydrozagadce.