wtorek, 29 października 2013

Od melodii do brutalności

Każdy ma sentyment do jakiegoś utworu, płyty, czy muzycznego gatunku samego w sobie. Mnie zaś już zawsze dobrze będą kojarzyć się lata 90. i przypadające na ich okres szeroko rozumiane klimatyczne granie. Tyczy się to zarówno kompaktowych wydawnictw, uznawanych dziś za klasykę i sprzedanych w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, jak i tych zakurzonych kaset, w najlepszym razie stojących na mniej eksponowanych rejonach naszych półek. Te drugie to w zdecydowanej większości archiwalne już nagrania zazwyczaj nieistniejących rodzimych grup, które ukazały się jedynie na taśmach magnetofonowych. Ciekawe w tym wszystkim jest to, że o ile dziś fizyczne kopie ich dokonań można znaleźć wśród zbiorów nielicznych osób, o tyle niektóre obszary rodzimego internetu są pełne ich cyfrowych odpowiedników. I dobrze. Dzięki temu, ktoś jeszcze będzie o nich pamiętał, a młodsi bez trudu dotrą do poszukiwanych informacji. Chociażby tych o grudziądzkim Waterfall.

Waterfall  /  Fot. Metal Archives
To niemal podręcznikowy przykład grupy powstałej na fali fascynacji zagranicznymi przedstawicielami klimatycznego doom metalu, którego członkowie postanowili samodzielnie pograć w taki właśnie sposób. Wszak początki działalności zespołu przypadały na 1996 r., jeden z najlepszych okresów dla tej muzyki. I tak rok później ukazała się samodzielnie wydana przez nich taśma demo "Signum temporis". Było to bardzo melancholijne i melodyjne granie ze znaczącym udziałem klawiszy, które miejscami okazywały się wręcz istotniejsze od standardowo prowadzących całość partii gitar. Ten charakterystyczny nastrój udanie komponował się z tekstami, które w całości zostały wyrecytowane lub zaryczane po polsku. To przyjemna odmiana względem otaczających nas zewsząd anglofonów. "Signum temporis" dosłownie okazało się znakiem  tamtych czasów. Poniżej jedno z nagrań.


Im bliżej było roku 2000 r., tym łatwiej dało się zaobserwować odwrót nastrojowego grania na Zachodzie Europy. Klasycy zaczęli eksperymentować z elektroniką i gotyckim rockiem, ale do Polski zmiany nastrojów dotarły nieco później, dlatego ostatnie lata XX w. to w rodzimym podziemiu jeszcze stosunkowo liczne taśmy inspirowane chociażby dokonaniami Anathemy, My Dying Bride i Paradise Lost. Podobnie było z drugim materiałem demo Waterfall, które stanowiło rozwinięcie pomysłów z debiutanckiej kasety. Na szczęście tym razem muzycy dysponowali większymi możliwościami i demo "Vita Vigilia Est..." brzmi zdecydowanie lepiej, nie przypominając już nagrań z magnetofonu włączonego podczas próby. Stylistycznie zaś nie zmieniło się wiele, może poza żwawszymi momentami. Wciąż posępnie, melodyjnie, melancholijnie i z polskimi tekstami. Dziś już tak się nie gra, dlatego mimo licznych niedoskonałości i trącenia myszką ma to swój urok. Zwłaszcza, gdy samemu doskonale pamięta się tamte czasy i panujące wówczas trendy.


Zmiany nadeszły wraz nowym stuleciem. Muzycy Waterfall zdecydowali się na nowe oblicze, grając szybciej i brutalniej, w konsekwencji obierając blackmetalową stylistykę, która charakteryzuje kasetę "The Art of Illusion", wydaną przez sam zespół w 2001 r. Co ciekawe, to wydawnictwo dość szybko zostało wznowione przez Apocalypse Production, nieistniejącą już wytwórnię Mitloffa, perkusisty Riverside. Był to split z God in Ruins, niestety również jedynie na kasecie. Po tej reedycji wszelki słuch o zespole zaginął, a i wytwórnia niedługo później sama zakończyła działalność. Jeśli chcielibyście dowiedzieć się więcej o tej grupie i przede wszystkim posłuchać pozostałych po niej nagrań, uważnie rozejrzycie się w zasobach rodzimego internetu. Dotrzecie do nich bez trudu. Poniżej ostatnie muzyczne oblicze Waterfall. 

czwartek, 24 października 2013

Besides w Melodiach Mgieł Nocnych

Z punktu widzenia szerszego słuchacza ten małopolski zespół pojawił się znikąd, ale gołym okiem widać że jego działania są dobrze zaplanowane. Trasa koncertowa, płyta i coraz częstsze pojawianie się w mediach to niewątpliwie zasługa bardzo interesującego debiutu, ale i też skutecznych działań promocyjnych. Czyich? Będzie to jedno z pytań, które w najbliższej audycji zadam Piotrowi Kruszyńskiemu, gitarzyście Besides. Naturalnie nie zabraknie również muzyki z albumu "We Were So Wrong" oraz innych ważnych rodzimych wydawnictw, których tego tegorocznej jesieni jest zaskakująco dużo. Zapraszam o stałej porze, w poniedziałek o północy. Do usłyszenia.

niedziela, 20 października 2013

Pierwszy i ostatni raz

Różne były i są losy tzw. supergrup. Jednym się udaje, innym nie, a pozostałe to chyba kwestia chwili, kaprysów, marketingu i potrzeb muzyków, którzy np. nagrali swoje i niespecjalnie kwapią się do kolejnych wydawnictw. Miało być przyjemnie, było i na tym koniec. A jaka jest historia fińskiego The Mist And The Morning Dew? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Fakt jest jednak taki, że swego czasu zebrała się grupa uznanych kompozytorów z Kraju Tysiąca Jezior i nagrała demo, z którego ostatecznie narodziła się jedyna jak dotąd epka.

The Mist And The Morning Dew  /  Fot. Arch. zespołu
Początki tego projektu to 1999 r. Trzy lata później pojawiło się rzeczone demo, a w 2005 r. Vendlus Recods wydało je jako wspomnianą epkę, dołączając na koniec instrumentalną kompozycję, zarejestrowaną jeszcze przed przyjęciem przez grupę nazwy The Mist And The Morning Dew. W różnych okresach działalności w jej szeregach było w sumie dziesięciu muzyków, dobrze kojarzonych z powszechnie uznanych zespołów. Wystarczy wymienić chociażby Shape of Despair, Unholy, Nest, Fintroll, Thy Serpent, Impaled Nazarane czy Korpiklaani. Analogia do dziejów norweskiego Storm nasuwa się sama. Tutaj jednak mamy do czynienia z nieco inną muzyką. Jest taka, jaką lubią Finowie, przede wszystkim melodyjna i oparta na gitarach, ze szczególnym uwzględnieniem fletu, skrzypiec i naturalnie kantele. Brzmi to nieco surowo, ale mimo wszystko bardzo przyjemnie, ludowo, chwilami wręcz skocznie. Pytanie tylko, czy Veera Muhli była dobrym wyborem. Wokalistka, znana przede wszystkim z nieistniejącego już Unholy, doskonale sprawdzała się w powolnych partiach legendy fińskiego doomu, ale w żywej muzyce jej głos po prostu ginie. Czasem jest wręcz zagłuszany przez gitary. Niestety jedynego jak dotąd wydawnictwa The Mist And The Morning Dew najprzyjemniej słucha się w chwilach, gdy rzeczona Finka po postu nie śpiewa. Szkoda.


Pomijając jednak zawiłości wokalne, to największym walorem tego wydawnictwa są prowadzące całość partie gitar rozpisane przez Jarno Salomaę. Muzyk Shape of Despair nadał im charakterystyczny styl, jednocześnie wplatając w nie swoje dobrze znane nam patenty i zarazem pozostawiając miejsce dla pozostałych subtelniejszych już instrumentów. Dzięki temu wyraźnie słuchać, że ma się do czynienia z tą, a nie inną płytą. A czy będzie kolejna? Obecnie nic na to nie wskazuje, dlatego tym bardziej zachęcam przynajmniej do poznania The Mist And The Morning Dew, które może stanowić ciekawy początek przygody z bogatą sceną Kraju Tysiąca Jezior. Ten projekt to coś więcej niż muzyczna ciekawostka, ale i też niestety za mało, by uznać go za pozycję obowiązkową. Niemniej dobrze o nim wiedzieć. I jeszcze polski akcent. Okładkę zaprojektował Mariusz Krystew, grafik znany przede wszystkim ze współpracy z Shape of Despair.

środa, 16 października 2013

Czas absencji

Tegoroczna jesień to kilka ciekawych i wyczekiwanych rodzimych premier. Pośród tych wydawnictw jest m.in. czwarty album Blindead, który oficjalnie ukazał się w miniony poniedziałek. Po jego wysłuchaniu niektórzy zatęsknią za wcześniejszymi albumami, inni zaciekawieni "Absence" postanowią dopiero je poznać, zaś najwięksi malkontenci oświadczą, że gdzieś już to wszystko słyszeli. W każdym razie obok tej płyty trudno będzie przejść obojętnie.

Fot. Oskar Szramka
By nie podążać tą samą drogą i w końcu nie obudzić się w raz już odwiedzonym miejscu, muzycy Blindead musieli nagrać coś nowego. I tak też zrobili. "Absence" okazał się miłą niespodzianką przede wszystkim ze względu na znaczącą zmianę muzycznego oblicza zespołu. Nawet najlepsza w ich dorobku, ale już w sumie czwarta, postmetalowa płyta nie wniosłaby tyle ożywienia i nie sprowokowałaby tyle dyskusji, co teraz proponowana przez nich alternatywa. A tą zaś do pewnego stopnia jest już wręcz muzyka progresywna. Ta ciekawa hybryda przypomina zestawienie elementów przeszłości Blindead, pomysłów znanych nieco z jedynego albumu nieodżałowanego Psychotropic Transcendental, oraz sposobu śpiewania Patryka Zwolińskiego jakby wspominającego czasy w Neolithic i momentami nawet kojarzącego się z Mariuszem Dudą. To wszystko zaowocowało muzyką wielowarstwową, niejednoznaczną i siłą rzeczy ciekawą. Brzmi ona ciepło, bardzo przyjemnie dla ucha, ale na szczęście nie pozbawiono jej energii. Po prostu zdjęto z niej nieco ciężaru, typowej postmetalowej ściany dźwięku. Efekty przyszły same.

Okładka "Absennce"
Ta muzyczna transformacja zasługuje na to, by choć raz wysłuchać jej w całości, przy jednoczesnej próbie zapomnienia o wszelkich gatunkowych szufladach i dźwiękowych skojarzeniach. I to tym bardziej, że "Absence" otwiera przed muzykami nowe możliwości. Dzięki temu łatwiej będzie im przekładać pomysły na utwory, a my zaś możemy oczekiwać od nich czegoś jeszcze bardziej zaskakującego i ciekawego. Nie oznacza to jednak, że czwarty album Blindead przypadnie do gustu każdemu, szczególnie jeśli bardzo ceni się sobie wcześniejsze oblicze zespołu. Niemniej ostateczną decyzję warto podjąć po przesłuchaniu płyty, a nie tylko poniższego promującego ją singla. Mocno refleksyjny album i tematy do przemyśleń, w sam raz na czas spadających liści. 

niedziela, 13 października 2013

Wiecznie w cieniu

Darren White to jedyny muzyk ze starego składu Anathemy, który nieco błąkał i wciąż nieco błąka się po obrzeżach sceny oficjalnej. Co by mówić o obecnej muzyce zespołu, trudno zaprzeczyć, że bracia Cavanagh udanie kontynuują jego działalność, w zasadzie przeżywając drugą młodość. Duncan Patterson również z powodzeniem nagrywał solowe płyty, współtworzył Antimatter, a teraz skutecznie przyciąga uwagę projektem Alternative 4. Natomiast wspomniany wokalista zawsze był w cieniu, niezależnie od tego, czy po odejściu z zespołu próbował współtworzyć jakąś grupę, czy też nie. I tak też jest do dzisiaj.

Anathema 1991 r., Darren White pierwszy z prawej  /  Fot. facebook.com/duncanpatterson.music
Najbardziej pamiętamy go z Anathemy, w której składzie śpiewał na wszystkich wydawnictwach zespołu, aż do wydanej w 1995 r. epki "Pentecost III". Różne były i wciąż są głosy na temat jego pożegnania z zespołem. Powszechnie uważa się, że został wyrzucony na skutek wewnętrznych sporów. Nie zmienia to jednak faktu, że jego odejście miało znaczący wpływ na późniejsze losy Anathemy. Wówczas za mikrofonem stanął czyniący tak do dziś gitarzysta Vincent Cavanagh, a zespół nagrał klasyczną już płytę "The Silent Enigma". Gdy kilka lat temu w warszawskich Hybrydach rozmawiałem z Dannym Cavanagh, ten odparł mi, że wciąż bardzo ceni sobie muzykę z czasów m.in. "Serenades", ale nie sposób zagrać ją dziś ze względu na wymagania wokalne, czyli growl. Jednocześnie jakby dał mi do rozumienia, że pod tym względem Darren był niereformowalny. Nie potrafił czysto zaśpiewać, a przynajmniej inaczej, w bardziej urozmaicony sposób. Ówczesny pech Darrena polegał nie tylko na pożegnaniu się z Anathemą w przeddzień wypłynięcia zespołu na szerokie wody. Ominęło go również nagranie debiutanckiej płyty Cradle of Filth.

Początki Cradle of Fitlh, Darren drugi z prawej  /  Fot. Arch. zespołu 
Mało kto już pamięta, że Darren White był perkusistą w pierwszym składzie grupy z Suffolk, z którą nagrał trzy taśmy demo, udzielając się w zespole w latach 1991-1993. Zagadką pozostaje pytanie, dlaczego nie wziął udziału w rejestrowaniu "The Principle of Evil Made Flesh". Być może potrzebny był lepszy perkusista, a być może też wówczas muzyk nie był w stanie podzielić gry w dwóch kolektywach i ostatecznie wybrał Anathemę, a na debiucie "Kredek" jedynie gościnnie użyczył głosu w nagraniu "A Dream of Wolves in the Snow". 

The Blood Divine w 1996 r., Darren pierwszy z prawej  /  Fot. Peaceville Records
Po rozstaniu z Anathemą Darren nie próżnował. Jeszcze w 1995 r. wraz z byłymi muzykami Cradle of Filth powołał do życia The Blood Divine, o którym dość dużo pisało się w ówczesnej polskiej prasie muzycznej. Jednak w znacznej mierze czyniono tak ze względu na przeszłość muzyka związanej z powszechnie szanowaną u nas Klątwą. Była to muzyka o wiele żywsza, miejscami wręcz przebojowa i odmienna od tego, co wcześniej grali jej członkowie. Ostatecznie jednak zespół niczym specjalnie się nie wyróżnił i nie przetrwał próby czasu, kończąc działalność po trzech latach i pozostawiając po sobie dwie studyjne płyty oraz pośmiertną kompilację. Później Darren White miał jeszcze epizod z Dead Man Dream, ale znowu niewiele z tego wyszło. Po latach milczenia przypomniał o sobie nowym projektem, który współtworzy do dziś.
Serotonal, Darren White w środku  /  Fot. Arch. zespołu
W 2005 r. w moje ręce wpadła epka "The Futility of Trying to Avoid the Unavoidable" niejakiego Serotonal. Był to krążek samodzielnie wydany przez muzyków, który zaskoczył mnie przede wszystkim tym, że w trakcie jego odtworzenia usłyszałem głos Darrena White'a. Od tamtej pory ukazał się jeden regularny album zespołu, którego muzyka to wypadkowa wielu pomysłów i inspiracji. Jest szybko i ciężko. Czasem brzmi to jak Clawfinger, czasem jak pomysły braci Cavalera, a momentami słyszymy nastrojową tęsknotę za przeszłością. Jednak to okazało się za mało, by dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Podejrzewam jednak, że Darrenowi już wtedy na tym nie zależało, dlatego od tamtej pory nie śpieszy się zbytnio z wszelką muzyczną aktywnością. Serotonal to raczej twór dla przyjemności i prędzej pozostanie ciekawostką niż zespołem grającym na każdym letnim festiwalu i raz do roku przemierzającym całą Europę. Niestety odnoszę wrażenie, że tak też właśnie było z Darrem White'em po rozstaniu z Anathemą, tzn. niby zawsze coś się się działo, ale ostatecznie niewiele z tego wynikało. Przez te wszystkie lata pisał teksty i muzykę w cieniu grupy braci Cavanagh i chyba tak już pozostanie. Poniżej znajdziecie nagranie z wspomnianej jedynej jak dotąd regularnej płyty Serotonal, najbardziej aktualnego oblicza rzeczonego wokalisty, choć paradoksalnie silnie wyrażającego tęsknotę za muzyczną przeszłością.

środa, 9 października 2013

Małopolski post rock

Rodzimych sympatyków post rocka zajmuje obecnie przede wszystkim premiera trzeciej płyty Tides From Nebula. I słusznie, choć warto zwrócić uwagę na to, że w tym samym czasie ukazuje się fonograficzny debiut zespołu nieporównywalnie mniej znanego, ale za to bardzo obiecującego. Co prawda nazwa powstałego w małopolskich Brzeszczach Besides nic Wam nie powie, ale za to muzyka już tak.

Besides podczas koncertu  /  Fot.  Fotostaszewski
Grupę tworzy czterech muzyków, którzy grali wcześniej w raczej anonimowych składach, ale teraz powoli robi się o nich coraz głośniej. Trzeba przyznać, że zasłużenie. Wszystko za sprawą debiutanckiego albumu "We Were So Wrong", którego przedsmakiem była epka, wydana rok temu przez sam zespół. Ten album to niespełna godzina instrumentalnego post rocka. Dużo w nim przestrzeni, melodii, melancholii, ale i zrywów pełnych energii. Słychać w nim wiele inspiracji klasykami gatunku, ale najważniejsze jest to, że wszystko zagrano poprawnie, z pasją, a na końcu przyzwoicie wyprodukowano. Muzycy mieli dużo pomysłów, pośród których poszukiwali swojego stylu i miejscami nawet im się to udało, ale na więcej będziemy musieli jeszcze zaczekać. Słuchając "We Were So Wrong", tym bardziej wyrwani ze snu, nie stwierdzimy jeszcze, że to nagrania Besides. Może na drugiej płycie?  



W tej muzyce najbardziej mogą podobać się chęci do grania i entuzjazm, który przekłada się na kreatywność i udane połączenia ze sobą poszczególnych pomysłów. Tego zwyczajnie chce się słychać, co już na wstępie przekłada się na życzliwe podejście do płyty. Jeśli jest tak, jak domyślam się, słuchając tej płyty, i wszystko podąży we właściwym kierunku, może być naprawdę ciekawie.



Oczekiwania muzyków i nadzieje sympatyków gatunku mają prawo być duże. Jak zawsze w takiej sytuacji czas pokaże, czy zespół przypadkiem nie wykorzystał wszystkich najlepszych pomysłów na debiutancki album. Oby nie, gdyż najzwyczajniej w świecie byłoby szkoda. Polski post rock ma się przyzwoicie, ale dobrze byłoby, by komuś udało się powtórzyć sukces Tides Fron Nebula. Skorzystają na tym wszyscy, a my chyba najbardziej. Swoją drogą, ciekawe, czy popularni warszawiacy czują już na plecach oddech zdrowej konkurencji. Zwracajcie uwagę na to, co w naszym kraju dzieje się w tej muzyce. Przeważająca liczba fizycznych kopii naprawdę dobrych wydawnictw ukazuje się bez dużego rozgłosu, w niewielkich nakładach, siłami samych zainteresowanych. I co w tym wszystkim niezwykłe, egzemplarze błyskawicznie się rozchodzą. Słowem, zalecam czujność. Kto pierwszy, ten lepszy. Poniżej wizualna zapowiedź dostępnego już "We Were So Wrong". Całej płyty możecie posłuchać tutaj.

sobota, 5 października 2013

Zespół jednej demówki

Białostocka Via Mistica udanie zaprzeczyła przekonaniu, skądinąd niezupełnie bezpodstawnemu, że na tamtejszej scenie grało i gra się raczej szybciej i ciężej niż spokojniej i przestrzenniej. Wszak stolica Podlasia raczej kojarzy się z grindem, death metalem i szeroko rozumianym technicznym bieganiu po progu. Właśnie m.in. dlatego w 1999 r. muzycy tej grupy udanie zwrócili na siebie uwagę samodzielnie wydaną kasetą "In Hora Mortis Nostre". Choć muzyczny kontrast sam w sobie wcale nie był jedynym powodem. Ta taśma stanowiła ciekawą rodzimą propozycję dla fanów doom metalu, wspominających m.in. najlepsze czasy Theatre of Tragedy. Szkoda tylko, że kolejne płyty Via Mistica były jedynie cieniem dobrych pomysłów z początku działalności zespołu.

Początki Via Mistica, koniec lat 90.  /  Fot. Arch. zespołu
Jak dotąd muzycy nagrali w sumie trzy regularne albumy, z których pierwszy to w rzeczywistości ponownie zarejestrowana wspomniana kaseta demo, poszerzona o dwa nowe wówczas utwory. "Testamentum (In Hora Mortis Nostre)" ukazało się 2003 r., czyli o dobre od pięciu do ośmiu lat za późno. Wówczas posępna wypadkowa doomowego i gotyckiego grania, wzbogacona o klawisze i wiolonczelę, była już w odwrocie, najlepsze czasy mając za sobą. Niemniej to właśnie ten album, a w zasadzie poprzedzające go demo, pozostaje najciekawszą propozycją muzyków. Nigdy później nie zagrali już tak przejmująco, ponuro i nastrojowo. To prawda, że ta muzyka nie zaskakiwała, ale miała szansę spełnić oczekiwania każdego sympatyka melodyjnego, klimatycznego grania, idealnie wkomponowując się w ramy gatunku. Później jednak coś się zmieniło.

Okładka dema "In Hora Mortis Nostre"  /  Fot. Metal-Archives
Pojawili się nowi muzycy, także kontrakt z Metal Mind, czego efektem był wspominany debiut oraz kolejne albumy - "Fallen Angels" i "Under My Eyelids", odpowiednio z 2004 i 2006 r. Na tych dwóch płytach było więcej nie do końca przekonujących piosenek niż utworów. Im dalej, tym pomysły okazywały się bardzie schematyczne i przewidywalne. Być może zespół poszukiwał nowych rozwiązań, nie chcąc ponownie nagrywać tej samej płyty, ale niestety nie udało się. Te wydawnictwa były przeciętne i nie wnosiły tyle, co wspominany debiut, szczególnie w wersji demo. Zabrakło nastroju i wszystkiego, co wyróżniałoby je na tle niezliczonych podobnych albumów. Zmarginalizowanie istotnej wcześniej wiolonczeli okazało się błędem.

Fot. Last.fm
Po zakończeniu współpracy z Metal Mind, o zespole zrobiło się bardzo cicho. Co prawda, w 2008 r. muzycy nagrali pięcioutworowe demo, o którym w Waszej obecności rozmawiałem z Katarzyną Polak-Kozłowską, wokalistką i wiolonczelistką Via Mistica, ale ostatecznie nic z tego nie wynikło. Kiedy jednak sądziłem, że grupa przepadła na dobre, okazało się, że białostoczanie pracują nad nowym albumem. Obecnie o szczegółach ukazania się "The Mist"" niewiele wiadomo, ale być może tą płytą muzycy udowodnią, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i tym samym wymkną się schematom, w które popadli. Oby. Poniżej znajdziecie koncertowe wykonanie "Eternal", kompozycji pochodzącej z "Testamentum (In Hora Mortis Nostre)", które również we wcześniejszej wersji znalazło się na wspominanej demówce. Fragment występu, który odbył się w 2005 r. w Sokółce.

wtorek, 1 października 2013

Przyjaciele żywej śmierci

Gdy niespełna rok temu moim gościem był Slavik, obecnie gitarzysta warszawskiego Hatestory, przed wejściem na antenę, jak i w trakcie samej rozmowy, nie mogłem nie zapytać go o nieodżałowane Miguel and the Living Dead. Wówczas odparł mi, że niestety, ale Miguel jest dead, i to na dobre. Szkoda, gdyż takiego zespołu wcześniej nie mieliśmy, a i niewiele wskazuje na to, by w najbliższej przyszłości do naszych uszu dobiegło równie ciekawe, rodzime i przede wszystkim muzyczne zjawisko.

Miguel and the Living Dead  /  Fot. Arch. zespołu
Była to bardzo charakterystyczna i oryginalna grupa, której muzycy prężnie działali w ówczesnym zimnofalowym środowisku stolicy, szczególnie tym związanym z nieistniejącym już klubem No Mercy. Ostatecznie po niespełna dekadzie momentami szarpanej działalności w latach 2001-2010 po popularnych Miquelach pozostało demo oraz dwie regularne płyty, ze szczególnym uwzględnieniem debiutanckiego "Allarm!!!". To wydawnictwo potwierdziło, że najważniejsza jest muzyka. Jeśli ona potrafi się obronić, to pociągnie za sobą resztę. Oczywiście, spójny wizerunek sceniczny i pomysł na zespół są ważne, jednak nikt trzeźwo myślący nie da się oszukać, gdy w tej układance zabraknie najważniejszego elementu.

Okładka płyty "Alarm!!!"
Owy debiut ukazał się w 2005 r. Wówczas zespół tworzył jego założyciel Nerve 69 oraz m.in. byli muzycy równie nieodżałowanej warszawskiej Evy, w tym wspomniany Slavik, który pełnił rolę wokalisty. Ta muzyczna wypadkowa horroru, punka, death rocka i rockabilly odbiła się bardzo szerokim echem poza granicami Polski. Można wręcz odnieść wrażenie, że grupa była wówczas bardziej popularna na Zachodzie niż w ojczyźnie, ale prawda jest taka, że o Miguel and the Living Dead wiedział w Polsce każdy, komu nieobca była taka muzyka. Katalizatorem zyskania europejskiego posłuchu był niewątpliwie fakt ukazania się płyty "Allarm!!!" za sprawą austriackiego Strobelight Records. To zaś przełożyło się na zagraniczne koncerty i zaistnienie na łamach tamtejszych podziemnych periodyków, choć miało też i swoją złą stronę. Dostępność wydawnictwa w Polsce była dość ograniczona i w praktyce sprowadzała się do koncertów Migueli, ale nawet wówczas jego cena dochodziła do 50-60 zł. Ponoć w tym temacie muzycy nie mieli wiele do powiedzenia, gdyż wynikało to praw zachodniego rynku. 

Nerve 69 i Slavik  /  Fot. Arch. zespołu
Był to także jeden z tych zespołów, którego członkowie niestety ulegli klątwie drugiej płyty i ta nie była już tak energiczna, pomysłowa i przebojowa jak jej poprzedniczka. Wydany w 2007 r. krążek "Postcards from the Other Side" miał swoje dobre momenty, jednak nie potrafił obronić się w całości. Czas pokazał, że był to też schyłek działalności Miguel and The Living Dead, do którego trumny ostatecznym gwoździem okazało się wyemigrowanie Nerva do Wielkiej Brytanii. Odległość była znaczna, dlatego koncerty odbywały się coraz rzadziej i ostatecznie w 2010 r. zmarły na dobre. Nie zmienia to jednak faktu, że zamieszanie, jakiego swego czasu dokonali muzycy,  było tak duże, że Miguel i towarzyszące mu Żywe Trupy na stałe zapisali się w kronikach rodzimego zimnego grania. Nie tylko za sprawą znakomitego debiutu, ale i świetnymi koncertami, pełnymi szkieletów, trumien, makijaży oraz grozy, w które w rzeczywistości była ubrana ta punkowa sceniczna zabawa. W swojej stylistyce należeli do jednych z najciekawszych europejskich przedstawicieli gatunku. Poniżej znajdziecie fragment wersji demo kompozycji "Salem's Lot", która już profesjonalnie nagrana trafiła na debiutancki "Allarm!!!". Jakość przeciętna, wynikająca z warunków domowego studia, ale wymiar archiwalny bezcenny.