czwartek, 29 maja 2014

Nowe po staremu

Cztery lata temu John Haughm szumnie zapowiedział, że jemu i towarzyszącym mu muzykom udało się nagrać coś nowego. Jednak czas pokazał, że wydane wówczas "Marrow of The Spirit" niezbyt przekonująco prezentowało się na tle dwóch największych osiągnięć Agalloch, czyli krążków "Ashes Against The Grain" i "The Mantle". Można było odnieść wrażenie, że Amerykanie co najwyżej wybrali kilka własnych sprawdzonych już rozwiązań i urozmaicili nimi surowe pomysły pokroju debiutanckiego "Pale Folklore". W konsekwencji ze strony wielu fanów oraz krytyki powiało wyraźnym chłodem i rozczarowaniem, poczuciem kroku w tył. A jak będzie teraz? Z pewnością inaczej. Muzycy wyciągnęli konsekwencje. "The Serpent & the Sphere" ma zdecydowanie więcej zalet, choć nie brakuje mu również i wad, szczególnie jednej.

Agalloch  /  Fot. Veleda Thorsson
Podobnie jak w przypadku każdej z poprzednich płyt Agalloch, na tej dopiero co wydanej również łączą się się rozmaite muzyczne płaszczyzny. Skonfrontowane razem black i doom metal, melodia, nastrój, gitary akustyczne spod znaku neofolku oraz niemalże postrockowe zagrywki to znak firmowy Amerykanów, którym zyskali sobie uznanie zdecydowanie dalej niż jedynie po swojej stronie Wielkiej Wody. Zawsze starali się urozmaicać własne pomysły i to nie uległo zmianie. Wszystko jest tu przemyślane i pasuje do siebie, dając słuchaczowi poczucie, że "Serpent & The Sphere" to zamknięta całość. Słuchając tej muzyki, nie można się nudzić. W tych dźwiękach wyraźnie wyczuwa się dobrze nam znanego ducha lasów Oregonu oraz potęgę i siłę przyrody postrzeganą przez pryzmat pogaństwa. Obecnie mało kto tak gra, a jeśli już, to dość szybko jest kojarzony właśnie z Agalloch. A gdzie w tym wszystkim ta wspomniana wada? 


Obecnie trudno nie odnieść wrażenia, że ten zespół niestety już się nie rozwija, że to wszystko już słyszeliśmy, że, obym tutaj się mylił, apogeum swoich możliwości Amerykanie mają za sobą. "Serpent & The Sphere" brakuje przede wszystkim kunsztu i polotu czasów "Ashes Against The Grain" oraz "The Mantle". Nie chodzi o to, by muzycy nagrywali jeszcze raz to samo, wszak obie te płyty różniły się przecież od siebie, ale by potrafili tak zaskoczyć swobodą poruszania się po wąskich granicach obranej stylistyki, jak czynili to właśnie w ich przypadku i zarazem w swoim najlepszym okresie, czyli w latach 2001-2008. W tym momencie świadomość i wiedza przeszłości Agalloch działa mocno na niekorzyść słuchacza. A szkoda, gdyż ten album sam w sobie nie jest zły. W konfrontacji jednak przegrywa.


"Serpent & The Sphere" zrobi dobre lub bardzo dobre wrażenie wrażenie przede wszystkim na tych, którzy dopiero teraz spotykają się z dokonaniami Agalloch. I nieco im nawet tego zazdroszczę, gdyż na początku swojej działalności muzycy z Portland dali mi nadzieję na usłyszenie czegoś nietuzinkowego ze Stanów w czasach wszechobecności amerykańskiego plastiku. Przez lata skutecznie utrzymywali mnie w poczuciu, że odnalazłem to, czego wówczas szukałem. Czy zatem formuła uległa wyczerpaniu? Nie sądzę. Ale jeśli już, to przekonamy się o tym dopiero przy kolejnym regularnym wydawnictwie Amerykanów. Wciąż mają coś do powiedzenia, tyle że już nie z taką siłą jak niegdyś.

niedziela, 25 maja 2014

Ostrzenie Siekiery

Zespół Tomasza Adamskiego bezsprzecznie uchodzi na jedną z największych legend rodzimego zimnego i punkowego grania. Mit czasu Jarocina, bezkompromisowość, znikoma liczna koncertów, zmiana stylistyki i wreszcie kunszt "Nowej Aleksandrii" - to tylko kilka powodów obecności Siekiery w każdej polskiej muzycznej encyklopedii. Nie bez znaczenia był również fakt, że muzykom udało się nagrać debiutancką płytę w jednym z najlepszych ówczesnych studiów nagraniowych, które należało do Tonpressu. Dzięki temu ta muzyka przetrwała, i to w bardzo dobrej jakości, czego niestety nie można powiedzieć o nagraniach wielu innych, a równie ciekawych, nieodżałowanych przedstawicieli gatunku. Nagroda za występ na festiwalu w Opolu okazała się wręcz bezcenna, i to dla nas wszystkich.
Siekiera  /  Fot. Mirosław Makowski
Dziś Siekiera to już raczej luźny projekt związany z poezją śpiewaną, ale jego starsze nagrania wciąż inspirują i budzą szacunek wszystkich, od początkujących, do uznanych muzyków, zresztą nie tylko tych rodzimych. Poniżej znajdziecie kilka subiektywnie wybranych przykładów reinterpretacji pomysłów Tomasza Adamskiego. Co ciekawe, kilka lat temu miała ukazać się płyta poświęcona Siekierze i z myślą o niej wiele zespołów przygotowało własne opracowania nagrań tej grupy, ale pomysł niestety nie doczekał się realizacji. Szkoda.

Hatestory - Już blisko


Obecnie jeden z najważniejszych warszawskich przedstawicieli zimnego grania. Zespół powstał na gruzach nieodżałowanej Evy. Do dziś w jego szeregach występuje dwóch muzyków niegdyś związanych z nieistniejącym już Miquel And The Living Dead.

Varsovie - Nowa Aleksandria


Francuzi z Grenoble w jednym z najciekawszych zagranicznych opracowań utworu Siekiery. Na uwagę zasługuje nie tylko świetna muzyka, ale i tekst zaśpiewany częściowo po polsku. Zaczynali od zimnej fali, dziś bliżej im do indie rocka

La Sante - Ludzie Wschodu


Jednoosobowy polski projekt powstały w Szwecji, choć tworzący go muzyk miał nieco wspólnego z Puławami. Widać, miasto zobowiązuje.

Deadly Frost - Idziemy przez las


Jedna z niezliczonych, i zarazem nieistniejących już,  inicjatyw Leszka Wojnicza-Sianożęckiego. Grupa powstała na gruzach legendarnego krakowskiego Holy Death. Nagranie trafiło na płytę "Voices from Hell" z 2012 r.

Hyoscyamus Niger - Już blisko


Grupa z Oławy i zarazem spod znaku czegoś pomiędzy zimną falą, electro i darkwave. Od dekady znany przede wszystkim sympatykom gatunku. W 2013 r. zagrała na Castle Party w Bolkowie. Utwór trafił na kompilację "Shadow Places: Different Echoes" 

Jesus Chrystler Suicide - Ludzie Wschodu


Jeden z najważniejszych i najdłużej działających przedstawicieli rzeszowskiej sceny alternatywnej. Wciąż aktywny, nie tylko w rodzimych stronach. Nagranie zarejestrowane podczas sesji najnowszej, jeszcze niewydanej płyty.

Grotesque Sexuality - Jest bezpiecznie


Postpunkowa grupa z Saint-Petersburga. Na koncie dwie regularne płyty i ponoć pewna rozpoznawalność.

Antigama - Idzie wojna


Żywa legenda polskiego grindu, hardcore'a i okolic, choć chyba bardziej doceniona za granicą niż w ojczyźnie. Muzycy sięgali także po inne utwory Siekiery.   

Behemoth - Ludzie Wschodu


Strona B winylowego singla "Blow Your Trumpets Gabriel" poprzedzającego płytę "The Satanist".

środa, 21 maja 2014

Nieco spóźnieni, dziś zapomniani

Pewnego wieczoru w radiu, poza anteną, wraz z zaprzyjaźnionym muzykiem wspominaliśmy drugą połowę lat 90. oraz następujący tuż po niej czas przełomu wieków. Wówczas na scenie stolicy działo się naprawdę dużo. Powodów było kilka, ale tym najważniejszym pozostawała niemalże namacalna zmiana muzycznych trendów. Klimatyczne granie, tak jeszcze przed chwilą popularne, powoli odchodziło w niebyt. Część muzyków w nowych nagraniach stopniowo pozostawiała co najwyżej ślady swojej przeszłości, a inni całkowicie ją porzucali. Z kolei ostatnich niedobitków do podziemia, piwnic i coraz mniejszych klubów zepchnęła eksplozja tego, co wówczas umownie określano mianem nu metalu. W rzeczonej rozmowie gość gęsto padały nazwiska muzyków, tytuły płyt oraz nazwy zespołów. W pewnym momencie wypowiedziano tą, którą obrali sobie muzycy Eternal Tear. Tuż po tym usłyszałem, że kilku z nich myśli o powrocie do grania. Dziś już mało kto o nich pamięta, a przecież byli jednymi z ostatnich, którzy na początku XXI w. w Warszawie uparcie grali doom metal.

Eternal Tear  /  Fot. Archiwum zespołu
Była to muzyka fanów dla fanów, powstała pod silnym wpływem dokonań przede wszystkim nieświętej brytyjskiej Trójcy, czyli powszechnie cenionych nad Wisłą My Dying Bride, Anathemy i Paradise Lost. Tu liczyły się ciężar, melodia i posępny nastrój. Takich dźwięków warszawiacy słuchali prywatnie, takie chcieli grać i takie też po sobie pozostawili. Na skromną dyskografię Eternal Tear złożyły się jedna regularna płyta "Inside" z 2002 r. oraz samodzielnie wydane dwa lata wcześniej demo "Embrion", z którego odpowiednio anglo i polskojęzyczne nagrania trafiły również na dwie osobne epki. Ciężkie partie gitar, potężny growl oraz klawisze i lira korbowa - z jednej strony jakże archaicznie, z drugiej trudno o bardziej typowego, ale mimo wszystko także w tym dobrym znaczeniu, przedstawiciela nieco zapominanego już grania. Co prawda, muzycy w nieco zmienionym składzie nagrali w 2006 r. drugą regularną płytę, ale ta nigdy się nie ukazała. Jej fragmenty mogliście usłyszeć podczas rozmowy, którą wówczas przeprowadziłem z Kubą Grobelnym, wokalistą i gitarzystą Eternal Tear.


To jeden z tych rodzimych zespołów, którego historia z pewnością potoczyłaby się nieco inaczej, gdyby jego muzycy rozpoczęli działalność kilka lat wcześniej. W 1996 r. klimatyczny doom metal i jego okolice święciły największe triumfy. Wówczas to powstało rzeczone Eternal Tear. Jednak zanim muzycy zaznaczyli swoją obecność debiutanckim wydawnictwem, minęły cztery lata, podczas których bardzo wiele się zmieniło. Niestety, na ich niekorzyść. Dlatego dziś mało kto ich wspomina, a jeszcze osób w ogóle pamięta. To muzyka przede wszystkim dla młodszych sympatyków gatunku i także tych nieco starszych, którzy pamiętają aktywną działalność Eternal Tear na scenie stolicy. W tych dźwiękach nie znajdziecie innowacji czy przesadnej oryginalności. One po prostu miały w solidny sposób nawiązywać do najlepszych wzorców. Tak też było i na swój archiwalny sposób jest do dziś. Poniżej znajdziecie utwór otwierający debiutancką płytę "Inside" z 2002 r..

niedziela, 18 maja 2014

Nowa odsłona Melodii

22 kwietnia minęły cztery lata od powstania niniejszej witryny, której celem było uzupełnienie i zarazem poszerzenie naszych cotygodniowych radiowych spotkań. To prawda, że wyglądała, jakbym stworzył ją pomiędzy zapaleniem papierosa a wypiciem porannej kawy, ale dla mnie pierwszorzędna zawsze była jej treść, a nie wygląd. Teraz zaś, zmotywowany upływem czasu, postanowiłem uporządkować zebrane informacje tak, by były przede wszystkim przejrzyste i podane, mimo wszystko, w nieco ciekawszej formule. Najważniejszą zmianą, oprócz łatwiejszej nawigacji, jest zamieszczenie w lewym górnym rogu bezpośredniego linku do radiowego playera. Teraz będziecie mogli posłuchać audycji bez potrzeby poszukania strony Radia Kampus.
Fot. Wojtek Dobrogojski
Odnośniki do playlist ze wszystkich dotychczasowych programów oraz udostępnionych przez zespoły plików mp3 znajdziecie zawsze bezpośrednio nad postami. Zostało jeszcze do wykonania nieco zmian, ale mają one raczej kosmetyczny charakter i nie powinny utrudniać Wam dotarcia do poszukiwanych treści. Niemniej, jak zawsze jestem otwarty na uwagi i sugestie w formie komentarza lub maila. Dane kontaktowe zostały przeniesione do stosownego działu. W przyszłości postaram się również stworzyć możliwość odsłuchu audycji, ale to wymaga zdecydowanie więcej czasu niż dwie noce spędzone przy popularnym gazowanym płynie. Niemniej, będę do tego dążył. Tymczasem przyjemnej lektury i do usłyszenia w poniedziałek o północy. 

środa, 14 maja 2014

Zanikające echo

Swego czasu pewien człowiek piszący o muzyce rozpoczął jeden ze swoich tekstów sformułowaniem, "śpieszmy się kochać młode zespoły, tak szybko odchodzą". Niestety ta parafraza słynnego stwierdzenia nieżyjącego już poety i kleryka dość często znajduje potwierdzenie w rzeczywistości. A tym większa to szkoda, że wśród grup odchodzących zbyt wcześnie jest wiele takich, z którymi wiązano naprawdę duże nadzieje. Warto zatem nieco czasem pośpieszyć się i uważnie nadstawić ucha, póki jeszcze jest po co. Póki jest jeszcze m.in. Echoes of Eon.

Echoes of Eon  /  Fot. Dariusz Narwojsz / facebook.com/EoE.band
To zespół powstały w Dobrym Mieście, położonym niedaleko Olsztyna. Niestety, ostatnimi czasy w jego przypadku częściej słyszy się ciszę niż instrumenty. Wynika to z problemów natury personalnej, co siłą rzeczy sprawia, że o owych muzykach wie zdecydowanie mniej sympatyków rodzimego post rocka, niż powinno. Zespół nie gra obecnie koncertów, praktycznie nie promując debiutanckiej płyty. Choć w zasadzie należałoby powiedzieć, że wydany w ubiegłym roku krążek "Immensity" to nie tyle debiut, co raczej pierwszy album pod rzeczoną nazwą, gdyż Echoes of Eon tworzą bynajmniej nie debiutanci. Zebrane przez lata doświadczenie dość klarownie przełożyło się na efekt końcowy, jeszcze bardziej wzmocniony sesją nagraniową w uznanym studiu Great Sound Promotion oraz solidną produkcją. W rezultacie nieliczni, którzy mieli szczęście trafić na ten album, otrzymali od muzyków kawałek rzetelnie i fachowo zagranego post rocka, z wszystkimi jego zaletami i ułomnościami.


Największym przekleństwem gitarowego grania, zwłaszcza w przypadku wspomnianego gatunku, jest powtarzalność. Ileż to już razy trafiały w nasze ręce wydawnictwa wypełnione instrumentalnymi utworami, które zaczynały się niemrawo, by po kilku minutach prowadzące w nich instrumenty uderzyły z całą siłą? Zbyt wiele. Tutaj momentami niestety jest podobnie, ale trzeba także przyznać, że muzycy bronią się przed schematami, jak tylko potrafią. "Immensity" zyskuje jednak najwięcej, gdy gitary brzmią najciężej, gdy jest szybciej i agresywniej. Po pierwsze dlatego, że wówczas w tej muzyce dzieje się najwięcej. Wtedy jest konkretnie i ciekawie. Po drugie zaś, wspomniana solidna produkcja płyty pozwoliła na zachowanie w takich momentach selektywności brzmienia i poczucia jego przestrzeni. Wszystko do siebie pasuje i tworzy zamkniętą całość, przypominając przy tym efekt pracy kowala uderzającego z precyzją zegarmistrza. Dojrzała muzyka oparta na dużym doświadczeniu i najlepszych wzorcach.



Pierwsza płyta Echoes of Eon to jeden najciekawszych postrockowych debiutów na rodzimej cenie minionych dwóch-trzech lat, a trzeba przyznać, że ostatnimi czasy było ich naprawdę dużo i z każdym rokiem przybywa kolejnych. "Immensity" udanie wyróżnia się na ich tle. Niewątpliwie m.in. dlatego, że za tą muzyką bynajmniej nie stoją debiutanci, ale abstrahując od metryk samych zainteresowanych, to skomponowane przez nich dźwięki w znacznej mierze potrafią obronić się same. Inna sprawa, że to wydawnictwo może niestety przejść bez echa. Wszystko w rękach samych zainteresowanych. Fizyczne kopie "Immensity" zainteresowani mogą pozyskać bezpośrednio od zespołu.

niedziela, 11 maja 2014

Reaktywacja Hazael

Początek roku to zawsze nadzieje, optymizm i inne spojrzenie na nadchodzącą przyszłość. Być może właśnie dlatego w tym specyficznym okresie dwunastomiesięcznego cyklu do naszych uszu docierały informacje o wznowieniu działalności ważnych przedstawicieli rodzimej sceny lat 90. W 2012 r. był to częstochowski Mordor, rok później opolska Sirrah, a w styczniu tego roku w popularnym błękitno-białym portalu pojawiła się oficjalna witryna płockiego Hazaela. Teraz już wiemy dlaczego.    

Hazael, początek lat 90.  /  Fot. Arch. zespołu
Muzycy wystąpią na tegorocznej edycji Castle Party w ramach Metal Day. Co więcej, 19 lipca zagrają również w Warszawie u boku Possessed. Na szczęście, ktoś, kto kieruje wznowieniem działalności Hazaela, pomyślał także o tym, co dla wielu z nas jest chyba najważniejsze - o wydawnictwie będącym namacalnym dowodem powrotu, jego przypieczętowaniem. W przypadku Mordor niestety do tego nie doszło i zespół ponownie odchodzi w zapomnienie. Z kolei Sirrah uraczyła nas cyfrowym singlem, który wbrew zapowiedziom do dziś nie przełożył się fizyczną epkę. A Hazael? Wspomniane koncerty mają zbiec się w czasie z kompaktową i winylową reedycją płyty "Thor", klasykiem i niewątpliwie jednym z ważniejszych rodzimych metalowych albumów lat 90. Ta płyta otworzyła muzykom drogę do Europy. Szkoda, że ostatecznie przygoda z niemiecką Century Media zakończyła się jeszcze przed jej faktycznym rozpoczęciem. 

Hazael w 2014 r.  /  Materiały promocyjne
Hazael nie powrócił w oryginalnym składzie, co też specjalnie nie dziwi. Jedynym muzykiem pamiętającym początki zespołu jest wokalista i basista Tomasz Dobrzeniecki. Niemniej, dywagacje personalne są w tej chwili mniej istotne w kontekście nowej regularnej płyty, której teoretycznie mielibyśmy doczekać się w połowie przyszłego roku. Plany są zatem ambitne. Ich weryfikacją będą zaś najbliższe koncerty, których ma ponoć nie brakować. Na własne oczy przekonamy się, czy obecna młodzież równie ochoczo wybierze się na występ Hazaela, co weterani stęsknieni za starymi, dobrymi czasami. Poniżej znajdziecie jedno z nagarniań, które trafiło na wspominanego "Thora". Płyta pierwotnie ukazała się w 1994 r. nakładem nieistniejącej już Loud Out Records.


środa, 7 maja 2014

W cieniu Alcest

Wszystko wskazuje na to, że ktoś nieco pozazdrościł Alcest dobrze przyjętej przez większość fanów transformacji polegającej na odejściu od surowego black metalu na rzecz bardziej gitarowych, postrockowo-shoegaze'owych brzmień. W przypadku Francuzów z biegiem lat proporcje przeciwległych muzycznych biegunów ulegały zmianie, aż jeden z nich ostatecznie wyparł drugi. Ich popularność pokazała, że ten zabieg sprawdził się zarówno artystycznie jak i marketingowo. Dlatego w żadnym wypadku nie moze dziwić fakt, że niemieckie Lantlos wydało teraz taką, a nie inną, płytę. Wszak dwa z trzech swoich wcześniejszych krążków Markus Siegenhort nagrywał właśnie z Neigem, liderem rzeczonego Alcest. Ale jeśli nawet to nie przypadek, to i tak na "Melting Sun" można znaleźć nieco ciekawej muzyki. 

Markus Siegenhort, jeszcze za czasów grania z Neigem  /  Fot. Arch. zespołu 
Nowy Lantlos to nie kopia Alcest w linii prostej. Zapożyczeniem jest raczej sam fakt transformacji, zrodzony najpewniej na fundamentach wcześniejszej współpracy obu muzyków oraz obecnych tendencji rynkowych. Grając surowy i melodyjny black metal, nie dotrze się do tak szerokiego grona, jak w przypadku cieplejszej, onirycznej i melancholijnej gitarowej muzyki. Najwyraźniej Markus Siegenhort zrozumiał to przed nagrywaniem "Melting Sun", czego ostatecznie efekty poznaliśmy 2 maja. A te zaś to powstanie muzyki teoretycznie jednoznacznej, ale tak naprawdę mimo wszystko na swój sposób eklektycznej, co też z pewnością będzie budzić skrajne opinie.
Wszystko dlatego, że '"Melting Sun" leży gdzieś między kilkoma gatunkami gitarowego grania. W tym miejscu spotykają się shoegaze, post rock, a nawet sludge, do którego odnoszą się efekty wykorzystane przy cięższych partiach sześciostrunowych instrumentów. A kiedy to wszystko uzupełnimy pełnym barw i zarazem depresyjnym brzmieniem i melancholijnym wokalem, to zwolennicy wspominanych gatunków w o wiele czystszej postaci uznają nową płytę Lantlos za coś przeciętnego, będącego jedynie zbiorem dobrze znanych patentów. Owszem, będzie w tym nieco racji. Muzycznych skojarzeń jest bardzo dużo i momentami wydają się zbyt oczywiste. Zatem jeśli ten album ma się spodobać, trzeba na nie spojrzeć i wysłuchać go w nieco inaczej.

Obecny skład Lantlos, Markus Siegenhort w środku  /  Fot. Materiały promocyjne
Potraktujcie ten krążek jako próbę wydobycia z siebie przez autora czegoś nowego, zdobycie się na opuszczenie wcześniejszych rejonów muzycznej czerni i poszukiwania innych rozwiązań. To prawda, że Markus Siegenhort, wraz z towarzyszącymi mu muzykami, musi jeszcze popracować nad wieloma elementami, by lepiej odnaleźć się w nowej muzycznej rzeczywiści, zwłaszcza nad partiami wokalnymi. Niemniej w obecnej stylistyce Lantlos słychać nieco dobrych pomysłów, które za jakiś czas mogą przełożyć się na coś ciekawego. Ich kompozytor musi jednak odnaleźć, i to szybko, własny, charakterystyczny styl, gdyż obecnie ten nie jest jeszcze w pełni klarowny. Tutaj decydujące okaże się  kolejne wydawnictwo. A co do nawiązań do Alcest, ze względu na historie personalne i odejście od black metalu, "Metling Sun" stawia Niemców nieco w cieniu Francuzów. Tylko od nich będzie będzie zależało, jak szybko z niego wyjdą. Dobrze, że ten album nie jest tak przesadnie marzycielski jak wydany w tym roku "Shelter". I lepiej, by jego następca nie był. Wszyscy na tym skorzystamy. Poniżej znajdziecie jedno z najnowszych nagrań Lantlos.

sobota, 3 maja 2014

Idąc przez pustynię

Muzyczna transformacja wodzisławskiego Gallileous spotkała się z pozytywnymi reakcjami, zarówno w Polsce jak i za granicą. Odejście od pogrzebowego grania i zdecydowane zwrócenie się ku słońcu palącemu twarz oraz piaskowi wkradającego się do butów raczej przysporzyło muzykom nowych sympatyków, niż doprowadziło do odejścia tych starszych. Wydany w ubiegłym roku  "Necrocosmos" najwyraźniej utwierdził samych zainteresowanych w przekonaniu o słuszności podjętych wcześniej decyzji. Dlaczego? Otóż nowy singiel wodzisławian to ciąg dalszy wędrówki przez pustynię, i bynajmniej nie w poszukiwaniu jakiejkolwiek oazy.

Gallileous  /  Fot. Materiały promocyjne
Muzycy udostępnili dwa premierowe nagrania. Singiel "Yeti scalp" zapowiada to, co za bliżej nieokreślony jeszcze czas ma trafić na płytę "Voodoom Protonauts" i zarazem nie pozostawia wątpliwości co do stylistycznych wojaży Gallileous. Jeszcze więcej psychodeli, kosmosu, wspominanej pustyni i wszystkiego, co przybliża wodzisławian do typowych przedstawicieli gatunku. Nawet okładka singla i jego kolorystyka całkowicie wpasowują się w stonerowe granie. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że muzycy nie będą ślepo czerpać garściami z dorobku gatunku i zachowają swój styl. Szkoda by było. 



Z szeroko rozumianym stonerem jest w Polsce tak jak z post rockiem i post metalem. Mimo że na Zachodzie w tej muzyce powiedziano już w zasadzie wszystko, to nad Wisłą ta najwyraźniej wciąż się rozwija. Owszem, grono jej sympatyków nie jest przesadnie szerokie, ale ci wciąż są głodni rodzimego wydania swoich ulubionych dźwięków, dlatego co jakiś czas słyszymy o nowych zespołach. Choć trzeba przyznać, że i te dotychczasowe radzą sobie przecież całkiem nieźle, nierzadko nagrywając coś więcej niż byle kopie dobrze znanych płyt. Chociażby dlatego warto poczekać i na własne uszy przekonać się, co stoi za "Voodoom Protonauts". A czy cierpliwość popłaci, to już inna kwestia. Oby.