wtorek, 31 lipca 2012

Nowa płyta My Dying Bride

W marcu tego roku minęły trzy lata od chwili, gdy w nasze ręce trafiła ostatnia jak dotąd regularna płyta Mojej Umierającej Panny Młodej. I mimo że przez ten okres czasu dyskografia Brytyjczyków poszerzyła się o dwie epki oraz 'Evintę", czyli kompilację starszych utworów w nowych, neoklasycznych opracowaniach, to gdzieś podświadomie sympatycy zespołu czekali na więcej, czyli zupełnie nową płytę, zawierającą wyłącznie premierowe utwory. Szczęśliwie, czas oczekiwania dobiega już końca.

Fot. Frank Ralph  /  mydyingbride.net
Jak zapowiadają sami muzycy, "A Map of all our Failures" będzie podróżną do najmroczniejszych zakamarków natury człowieka i związanych z nią religią, śmiercią, a także miłością. Co więcej, płyta miała powstać w oparciu o prawdopodobnie najlepsze jak dotąd pomysły gitarzysty Andrew Craighana. Czy tak będzie w istocie, przekonamy się 15 października.

Pełna lista utworów:

Kneel till Doomsday
The Poorest Waltz
A Tapestry Scorned
Like A Perpetual Funeral
A Map of all our Failures
Hail Odysseus
Within The Presence of Absence
Abandoned As Christ
Okładka płyty "The Map of Our Failures"

sobota, 28 lipca 2012

Tańcząc w ciemnościach

Są płyty, których lepiej nie słuchać samemu. Płyty, przed rekomendacją których, należy się dobrze zastanowić, gdyż nie są one przeznaczone dla każdego. Jeśli trafią w niepowołane ręce, mogą aż nadto wpłynąć na odbiorę, szczególnie tego młodego, niepewnego siebie i podatnego na otaczające go głosy. Z pewnością niektórzy z Was uśmiechną się teraz i powiedzą, że przesadzam. Pozwólcie jednak, że pozostanę przy swoi zdaniu, m.in. w przypadku "Czerni" włocławskiego Krothor.

Okładka płyty "Czerń"
To jeden z tych jednoosobowych projektów, o których nie można powiedzieć zbyt wiele, gdyż tworzący go muzycy bardzo cenią sobie anonimowość, nie zabiegając o zbędny rozgłos. Podobnie jest z włocławianinem komponującym pod pseudonimem Keldon Krothor, który wcześniej dał się poznać w podziemiu za sprawą black metalowych i mocno przeciętnych inicjatyw Czarci Świt i Yazzgoth. Jednak w 2006 r. nagrał on płytę znacząco różniącą się od wcześniejszych wydawnictw i zarazem nieporównywalnie ciekawszą. "Czerń" to trzydzieści minut prawdziwej ciemności, zła, śmierci, przerażenia, koszmaru i strachu. Niepokojący i posępny nastrój autor osiągnął przede wszystkim za sprawą klawiszy, smyczków, szeroko rozumianej elektroniki i przede wszystkim recytacji, szeptów i krzyków w ojczystym języku. Te dźwięki wdzierają się do umysłu słuchacza i zarażają go grozą, podsuwając najbardziej wymyślne obrazy, których interpretacja nie pozostawia wątpliwości. Te melodie jednych zafascynują, innych zaś przerażą. O ile oczywiście w obu przypadkach potraktuje się je poważnie.

Tylna okładka płyty "Czerń"
Mimo że autorowi w znacznej mierze udało się skomponować muzykę bardzo wyrazistą, w której dobitnie słychać jego upór i konsekwencję, to "Czerń" nie jest pozbawiona wad. Jedną z nich z pewnością są miejscami zupełnie niezrozumiałe partie wokalne, na czym niewątpliwie traci ogólne wrażenie, gdyż słowa wydają się być bardzo starannie dobrane do muzyki, zakładając oczywiście, że nie było odwrotnie. Niemniej, płyta Krothor to ciekawa propozycja w rodzimym dorobku mrocznej odmiany ambientu. Czy na tyle udana jak "Ater" Umbry? Na to pytanie odpowiedzcie sobie sami po wysłuchaniu obu wydawnictw. "Czerń" ukazała się sześć lat temu w nakładzie 100 egzemplarzy siłami kolaboracji rodzimych No Angels Production i Beast of Pray. Dziś pozyskanie fizycznej kopii tego wydawnictwa graniczy z cudem, dlatego zaintrygowanych zachęcam do uważnego rozejrzenia się w zasobach globalnej sieci.

wtorek, 24 lipca 2012

Alcest ponownie w Polsce

Definitywne porzucenie muzycznych korzeni i granie czegoś zupełnie innego nie jest zbyt trudne. O wiele trudniejsze jest na tyle umiejętne odniesienie się do przeszłości, by udanie móc połączyć jej echa z czymś  innym i tym zaoferować słuchaczowi coś zupełnie nowego. Takich wykonawców nie ma zbyt wielu, ale z całą pewnością do ich grona należy zaliczyć francuski Alcest, który jako jeden z pierwszych tak udanie spopularyzował syntezę black metalu i shoegaze'u. Teraz, po niedawnym kwietniowym koncercie w Poznaniu, raz jeszcze będziemy mogli na własne uszy przekonać się, jak ta muzyka wypada na żywo.
Fot. Arch. zespołu
Delikatne melodie i partie wokalne znane z Wysp Brytyjskich zderzone z surowym, momentami faktycznie blackmetalowym brzmieniem gitar. Taki jest Alcest i taka też jest ta synteza dwóch nurtów, które wydawałoby się nie sposób ze sobą pogodzić. A jednak. Dużo tu nostalgii, melancholii i po prostu przyjemnego dla ucha muzycznego piękna. Nie licząc debiutanckiego materiału demo, tak jest na każdym dotychczasowym wydawnictwie Alcest, w tym naturalnie na wydanej kilka miesięcy temu płycie "Les Voyages De L'Âme", którą Francuzi będą promowali m.in. tegorocznej jesieni podczas europejskiej trasy koncertowej u boku Katatonii.

                       Potwierdzone polskie koncerty Alcest:

17.11.2012 - Warszawa, Progresja
18.11.2012 - Kraków, Kwadrat

Poniżej znajdziecie jeden z dwóch teledysków powstałych do nagrań z wspomnionego wydawnictwa. Warto obejrzeć, ale przede wszystkim warto posłuchać i poznać bliżej. Nie mówiąc już oczywiście o wybraniu się na koncert do Krakowa lub Warszawy.

piątek, 20 lipca 2012

Zdobywcy Eteru 2011

Nie zwykłem ścigać się z kolegami po fachu, jakoś szczególnie zabiegać o rozgłos, czy starać się zaistnieć za wszelką cenę. Zawsze uważałem, że najlepszą rekomendacją, dającą mi zarazem największą satysfakcję, są poczta pantoflowa i przypadek, gdy ktoś włączy radio w nocy i zaintrygowany sam postanowi do końca wysłuchać tego, co przygotowałem. Tym samym jestem świadom, że w jakimś stopniu z pewnością na tym tracę, skoro nie rozpycham się łokciami i od siedmiu lat prowadzę audycję w niewielkiej rozgłośni, nie próbując pójść dalej. Podjętej decyzji jednak nie żałuję, gdyż cieszę się pełną swobodą antenową. Nikt nie zagląda w moje płyty i nazbyt gorliwie nie nadstawia ucha w chwili, gdy zasiadam przy mikrofonie. Dlatego tym bardziej byłem zaskoczony, gdy przypadkiem natrafiłem na tegoroczną listę laureatów prestiżowego konkursu Zdobywcy Eteru oraz widniejące na niej swoje nazwisko. Ta niespodzianka to wyłącznie Wasza zasługa, gdyż to Wy o tym zadecydowaliście, oddając swoje głosy, i niniejszym bardzo Wam za to dziękuję.

Fot. Wojtek Dobrogojski
Melodie Mgieł Nocnych znalazły się na 23. miejscu w kategorii Perełek Radiowych, zaś mnie zestawiono na 52. lokacie w Złotej Setce Radiowców 2011 r. W obu zestawieniach triumfowali dziennikarze radiowej Trójki. Łącznie słuchacze zagłosowali na kilkaset osób i audycji. Organizatorem dorocznego konkursu jest Portalmedialny.pl. Cóż więcej mogę dodać? Miło jest mieć świadomość, że to, co się robi, ma sens. Dziękuję raz jeszcze i do usłyszenia. 

wtorek, 17 lipca 2012

Siła kompromisu

Czasem odnoszę wrażenie, że polską zimnofalową scenę lat 80. tworzyło dosłownie kilka osób. Te same nazwiska przyjaciół i znajomych, którzy zmieniali się w składach różnych zespołów. To oczywiście uproszenie, ale sądzę, że niezupełnie bezpodstawne, biorąc pod uwagę to, co w tamtym okresie działo się w Rzeszowie, który wówczas śmiało można było uznać za jedno z najzimniejszych polskich miast. To przede wszystkim zasługa muzyków m.in. takich zespołów jak 1984, Aurora, Noah Noah, a także mocno zapomnianego już No Smoking. 

Fot. Arch. zespołu
Zespół powstał w 1985 r., czyli okresie, który przeszedł do historii polskiego rocka jako czas najaktywniejszej działalności rodzimych przedstawicieli zimnego grania. Jego trzon tworzyli Daniel Kleczyński, co ciekawe, muzyk który obecnie wchodzi w skład Fading Colours, oraz Marek Kisiel, późniejszy basista 1984. Konfrontacja tych dwóch różnych osobowości i sposobów podejścia do muzyki zaowocowała kompromisem nowofalowej elektroniki i zimnego post punkowego grania. Niestety, jak się później miało okazać, były to różnice, których na dłuższą metę nie dało się pogodzić i No Smoking przestało istnieć po pięciu latach działalności.

Okładka kasety "Unreleased"
Była to jedna z pierwszych polskich grup, pozostając oczywiście przy gatunku, o jakim tu mowa, której muzycy tak otwarcie przyznawali się do wykorzystywania na scenie podkładów i wszelkiego rodzaju przygotowanych wcześniej śladów. Podczas koncertów jedynymi żywymi instrumentami pozostawały gitary rytmiczna i basowa, co znacząco wyróżniało No Smoking na tle podobnych zespołów, zwłaszcza na festiwalu w Jarocinie w 1988 r. To właśnie ten występ znalazł się na kasecie "Jutro każdy będzie bogiem", jednej z dwóch oficjalnych taśm, jakie pozostały po No Smoking. Na koncertowym wydawnictwie słychać jeszcze wspomniany wcześniej kompromis, ale późniejsze studyjne już wydawnictwo "Unreleased" to, poza nielicznymi wyjątkami, elektronika, która coraz bardziej marginalizowała partie gitar. Skromną dyskografię zespołu zamyka zaś kilka nagrań zrealizowanych na zamówienie Rozgłośni Harcerskiej.

Fot. Arch. zespołu
Gdyby muzycy No Smoking mieli szansę wejść do profesjonalnego studia i nagrać choć kilka utworów w warunkach np. ówczesnego studia Tonpressu, dziś byliby o wiele bardziej rozpoznawalni, a i niejeden sympatyk szeroko rozumianego zimnofalowego czy nawet gotyckiego grania potrafiłby powiedzieć coś na ich temat. Dziś zatem pozostaje jedynie żałować, że do tego nie doszło i przede wszystkim od czasu do czasu sięgnąć po zachowane archiwa, których fragment znajdziecie później. To jedno z najbardziej rozpoznawalnych nagrań No Smoking.

czwartek, 12 lipca 2012

Nowe nagrania, nowe oblicze

Polski doom metal to agonia w iście pogrzebowym tempie. Trudno znaleźć drugi taki gitarowy gatunek muzyki, który w naszym kraju byłby tak mało popularny, mimo kilku naprawdę bardzo ciekawych i zasłużonych przedstawicieli. Jednak co ważne, ci nieliczni, którzy wciąż działają w podziemiu lub na obrzeżach sceny oficjalnej, najwyraźniej nie przejmują się tym faktem, a co więcej, niektórzy z nich, trudno powiedzieć z jakich dokładnie pobudek, postanowili zaproponować coś nowego, zapewne by dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Przynajmniej takie wrażenie można odnieść, słuchając nowych nagrań rodzimego Gallileous.

Fot. Materiały promocyjne
Wodzisławianie to bezsprzeczni pionierzy funeral doom metalu na polskiej ziemi. Dlatego tego gatunku, jak na nasze warunki, zrobili dużo, ciesząc uszy fanów pogrzebowej muzyki, i to nawet przy relatywnie skromnym dorobku wydawniczym, w którym, oprócz pomniejszych materiałów, znajdziemy tylko jedną regularną płytę. Teraz muzycy najwyraźniej doszli do wniosku, że w stylistyce, tak popularnej przecież w latach 90., zrobili już wszystko i postanowili postawić kolejny krok. Opublikowali dwa nagrania z zapowiadanej płyty "Necrocosmos", która przynosi z sobą zwrócenie się ku korzeniom gatunku.



Posępne, utrzymane w wolnych i średnich tempach gitary, melodia, ciężar i organy Hammonda nadające całości nieco psychodelicznego klimatu. Tak teraz brzmi Gallileous. Tak też obecnie, ogólnie rzecz ujmując, gra się doom metal, nie będąc oczywiście ortodoksyjnym przedstawicielem gatunku. Do stonerowego grania pozostaje jedynie rzut kamieniem. Brzmi to bardzie ciekawie i obiecująco, choć oczywiście trzeba być świadomym tego, że na świecie gra się tak od dawna i w przypadku tych dźwięków nie można mówić o czymś bezapelacyjnie nowym i przełomowym. Niemniej, są podstawy ku temu, by cierpliwie czekać na ukazanie się drugiej regularnej płyty Wodzisławian. Obecnie muzycy poszukują wydawcy. Oby go znaleźli.

wtorek, 10 lipca 2012

Echa przeszłości

Porządkując stare, niestety coraz bardziej zakurzone już, taśmy magnetofonowe, niekiedy znajduję także te, które dziś z powodzeniem mogłyby trafić do swoistego muzeum upamiętniającego tę niezwykłą eksplozję muzyki metalowej lat 80. i 90., która dość szybko dotarła również do Polski. Wiele z tych kaset zawiera jeszcze czarno-białe fotografie muzyków zakutych w skórę i żelazo o wybitnie jednoznacznych wyrazach twarzy. Tym samym przypominają mi się czasy młodości, gdy zawsze miało się wolną chwilę, by pójść na koncert, czy odwiedzić ulubiony sklep z płytami i koszulkami. Dlatego też tym chętniej przekazuję Wam informację o bardzo ciekawej inicjatywie.
Zespół redakcyjny pisma Witch Kult postanowił rozpocząć pracę nad czymś, czego w naszym kraju chyba jeszcze nie było, nie licząc bardziej retrospektywnych publikacji jak np.wydany przez IPN album "Jarocin w obiektywie bezpieki". Otóż redaktorzy owego periodyku, najwyraźniej m.in. z sentymentu za nieodwracalnie minionymi czasami, zwracają się z apelem o pomoc przy tworzeniu fotobooka dokumentującego subkulturę fanów muzyki metalowej wspomnianego okresu lat 80. i 90. Przy czym, co z pewnością zasługuje na pochwałę, kładą oni szczególny nacisk na "zwykłych" fanów, a nie tyle muzyków, którzy wówczas stali na scenie. Jeśli zatem dysponujecie fotografiami z tamtych lat, na których można zobaczyć ludzi, którzy wówczas tak na prawdę tworzyli cały ten ruch i dzięki którym zaistniał niejeden zespół, to śmiało możecie je kierować na adres archivore@o2.pl. Byłoby dobrze dla historii tej muzyki w Polsce, gdyby ten projekt się udał. Z Wasza pomocą twórcom z pewnością będzie łatwiej.

sobota, 7 lipca 2012

Z dala od wielkich miast

Polskie podziemie to nie tylko muzycy aktywnie działający w dużych miastach, nagrywający w kojarzonych studiach i koncertujący w powszechnie znanych klubach. To także ci, którzy wychodzą na scenę w domach kultury i niewielkich lokalach, grając bardzo często dla grupy znajomych lub skromnej miejscowej społeczności. O takich zespołach mówi się zdecydowanie rzadziej i mimo że dzięki internetowi świat stał się globalną wioską, to muzykom z relatywnie średnich miast i małych miejscowości znacznie trudniej jest nawet nie tyle zaistnieć, co raczej prowadzić aktywną i przede wszystkim ciągłą działalność, zapisując kolejne rozdziały w historii zespołu. Podczas swojej przygody z radiem otrzymałem płyty demo od wielu takich grup, a jedną z nich był powstały w Świdnicy Orchard.

Fot. Arch. zespołu
Zespół jest rozpoznawalny przede wszystkim na dolnym Śląsku, gdzie z większymi i mniejszymi sukcesami jego muzycy koncertują z przerwami od 1998 r., rzadziej odwiedzając większe miasta, nie licząc stosunkowo niedalekiego Wrocławia. Do tej pory nagrali dwa materiały demo i wydaną własnym sumptem regularną płytę. Na każde z tych wydawnictw trafiły nagrania różniące się między sobą proporcjonalnie do zmian składu, upływającego czasu, pomysłów muzyków i przede wszystkim rozwoju ich umiejętności. A te ostatnie niewątpliwie przełożyły się na charakterystyczny styl Orchad, o sile którego w pierwszej kolejności stanowią melodyjne, choć momentami nieco surowe, utrzymane w wolnych i średnich tempach partie gitach oraz ich akustyczne odpowiedniki. Dzięki temu muzyka niesie ze sobą nastrój, mimo że w wykorzystanym instrumentarium zespołu na próżno szukać np. klawiszy. Całej tej stylistyce najbliżej do doom metalu, ale zamykanie tych dźwięków wyłącznie w owej szufladzie byłoby niesprawiedliwe. Owszem, dużo tu melancholii i refleksji, ale nie brakuje również urozmaicenia, szybszych, ciekawych, momentów i melodyjnej, niemalże progresywnej, spontaniczności, która może przypominać m.in. wczesne Opeth. Pozostając przy swobodnych odniesieniach wymieniłbym również My Dying Bride, dzięki niektórym partiom wokalnym, i Mordor z czasów "A Prayer to...", które na myśl przywodzą mi wybrane solowe partie gitar. Trzeba jednak podkreślić, że wszystkie te zespoły to niczego nie ujmujące muzykom skojarzenia, gdyż ci bez wątpienia stworzyli wspomniany już charakterystyczny styl Orchard. 

Okładka płyty  "Orchard II"
Choć jest to muzyka skromna, to i z całą pewnością solidna. Z drugiej jednak strony trzeba niestety otwarcie przyznać, że za jej sprawą Orchard nie zdobędzie nagle rozgłosu w całej Polsce. Oczywiście, tym samym należy zadać pytanie, czy muzykom w ogóle by na tym zależało, ale odsuwając na bok te rozważania, taki wniosek nasuwa się przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, to muzyka bardzo silnie osadzona w latach 90., która obecnie pozostaje domeną zainteresowań przede wszystkim fanów gatunku i sympatyków sceny niezależnej. Po drugie, te dźwięki nie są aż na tyle bogate i w pełni oryginalne, by po wysłuchaniu jednego utworu natychmiast szukać możliwości nabycia fizycznego egzemplarza płyty. Jednak mimo to, zachęcam Was do poznania muzyki Orchard i dania tej grupie szansy. Gdybym nie uważał, że warto, nie prezentowałbym jej nagrań podczas naszych spotkań i nie wspominałbym o niej na niniejszej witrynie. W archiwalnych zasobach działu MP3, których warto posłuchać znajdziecie kompletne demo udostępnione przez samych muzyków. Jednak brzmi ono dość surowo i lepiej potraktować je jedynie jako wstęp do zapoznania się z regularną płytą "Orchard II" z 2009 r., która jest nieporównywalnie ciekawsza, zarówno pod względem artystycznym jak i produkcyjnym. Krążek możecie nabyć bezpośrednio od zespołu.

wtorek, 3 lipca 2012

Obraz we mgle

Kiedy człowiek jest zmęczony otaczającą go sztucznością, plastikiem, tandetnością tego, co na każdym kroku próbuje mu się podsunąć, zazwyczaj stara się uciec, wracając do prostoty, do tego, od czego niedaleko jest do szczerości i autentyczności, dóbr w naszych czasach jakże deficytowych. Podobnie jest również z muzyką. Chcąc zapomnieć o tym, co aż krzyczy, nawet nie tyle do mnie co raczej na mnie, za pośrednictwem środków masowego przekazu, sięgam po płyty jakże dalekie od tego, z czym mam styczność na co dzień. Dlaczego? By choć na chwilę zatrzymać się, zdobyć się na refleksję, by pomyśleć, by poświęcić uwagę temu, co po prostu mi umyka. A wszystko to znajduję w określonych dźwiękach, do których należą m.in. nagrania stosunkowo mało znanego węgierskiego Orom.

Fot. Arch. zespołu
Jak na ironię, w języku Madziarów nazwa tego projektu oznacza radość, co już samo w sobie jest swoistą grą prowadzoną przez muzyków. A to dlatego, że tworzą oni melodie pełne melancholii, nostalgii i refleksji. Tu motywami przewodnimi są rozpacz i pustka, czyli uczucia, do których człowiek przyznaje się zazwyczaj niechętnie, czasem udając, że w danej chwili są mu zupełnie obce. Wszystko to słychać w partiach klawiszy, spokojnych dźwiękach akustycznych gitar, smyczkach i szeptanych narracjach. To dość powszechne instrumentarium, ale użyte w odpowiednich rękach potrafi robić niezwykłe wrażenie. Jednak ta muzyka to nie tylko smutek, to również szacunek dla natury, uznanie jej piękną, które pozostaje głównym źródłem inspiracji dla rzeczonych Węgrów. Rozległe lasy, bagna, wrzosowiska spowite poranną mgłą. To obrazy, które nie tylko słuchać, ale i niemalże widać. Nie bez znaczenia są również silne wpływy folkloru, choć raczej w jego powszechnym rozumieniu, niż tym charakterystycznym dla kraju tokaju. Niemniej równie ciekawym.
Okładka płyty "8"
Słuchając Orom, nie trudno o skojarzenia z Empyrium, zwłaszcza z płytą "Where at Night the Wood Grouse Plays", ale mimo wszystko te wyraźne inspiracje nie ujmują niczego węgierskim muzykom. Sięgnęli oni po podobne instrumentarium co Niemcy i musieli przecież liczyć się z tym, że odbiorcy ich dokonań będą opisywać ich muzykę, nawiązując do grupy Ulfa Theodora Schwadorfa. Widać, uczyli się od najlepszych i z powodzeniem wykorzystali nabytą w ten sposób wiedzę. Do tej pory doczekaliśmy się zaledwie jednej regularnej płyty Węgrów, a i tak pozostaje ona zbiorem nagrań, które ukazały się na pomniejszych wydawnictwach. Krążek zatytułowany "8" został wydany siłami samych muzyków w 2006 r. i szczęśliwie dla nas doczekał się wznowienia trzy lata później. Ciekawie, bardzo ciekawe, jak na tych, którzy jeszcze nie tak dawno grali bezkompromisowy black metal.