czwartek, 26 września 2013

Tym, którym wciąż mało

Od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy rodzimy post metal przekroczył już granice nasycenia, czy może jeszcze nie mamy dosyć stanu zachłyśnięcia się graniem, które od dobrych kilku lat przeżywa w Polsce istny renesans, mimo że na Zachodzie jego formuła jest raczej w odwrocie. Trudno to jednoznacznie ocenić, niemniej w tym wszystkim najważniejszy jest fakt, że coś się dzieje, że powstają nowe zespoły, a ludzie chętnie znajdują czas na koncert i kilka złotych na płytę samodzielnie wydaną przez muzyków. Czego chcieć więcej? Przykłady można by mnożyć. O wielu z nich wspominałem Wam podczas cotygodniowych spotkań i pisałem również tutaj, dlatego w tym momencie pozostaje zwrócić uwagę na grupę zdecydowanie mniej znaną i znacznie młodszą stażem. To trójmiejski Salviction.

Salviction  /  Fot. facebook.com/salviction
Muzycy dołączyli do dość prężnie działającej pomorskiej sceny za sprawą samodzielnie wydanego w ubiegłym roku debiutanckiego demo. To sześć utworów, które co prawda nie wnoszą niczego przełomowego, ale śmiało można je rozpatrywać w kategoriach nadziei na coś ciekawszego, coś zaskakującego, co w przyszłości w nieco mniejszym stopniu będzie wpisywało się w ściśle określone ramy gatunku. Po części sądzę tak z wrodzonej życzliwości, cechującej mnie zaraz obok malkontenctwa, a chwilami wynika to z samej muzyki. Dlaczego jedynie chwilami? Otóż w nagraniach Salviction robi się ciekawiej dopiero wtedy, gdy muzycy zwalniają. Wówczas jest mniej miejsca na standardowe riffy i zagrywki typowe dla post metalu, któremu znacznie bliżej do hardcore'a niż doomu. Diabeł może i cieszy się z tego pośpiechu, ale muzycy raczej na tym tracą. Aż prosi się, by w nagraniach było więcej klawiszy i urozmaiconych partii wokalnych, które obecnie ograniczają się jedynie do powszechnego zdzierania gardła. Wolniejsze tempa sprawiają, że bardziej docenia się ciężar i nastrój pomysłów z debiutu Salviction. Owszem, w tej muzyce energia zawsze jest mile widziana, jednak jeśli nie uda jej się wynieść poza sztampę, wszystko zniknie w poczuciu powtórki z rozrywki.

Jak zatem postąpią muzycy? Z pewnością przekonamy się o tym już niebawem. Do tego czasu warto ich poznać przede wszystkim, jeśli jesteście ciekawi nowych twarzy na rodzimej cenie, zwłaszcza postmetalowej. Debiutanckie demo Salviction znajdziecie w dziale MP3, których warto posłuchać. Ponura, apokaliptyczna muzyka, której wykonanie, co ciekawe, niebawem będzie można usłyszeć i zobaczyć przed Moonspell. Koncert odbędzie się 28.10 w gdańskim klubie B90.  

niedziela, 22 września 2013

Progresu ciąg dalszy

Swego czasu muzycy szczecińskiej grupy Lebowski skutecznie przyciągnęli moją uwagę debiutanckim "Cinematic". Po pierwsze, wynikało to z ciekawego pomysłu napisania szalenie obrazowej muzyki, będącej niemalże ścieżką dźwiękową do nieistniejącego filmu, z wykorzystaniem fragmentów klasyków rodzimego i zagranicznego kina. Po drugie, i chyba najważniejsze, muzyka Lebowskiego to rockowa progresja, melodia, oniryczny nastrój i święty spokój. Tu nie ma wyścigów po progach i nic niewnoszących gitarowych galopadach, które mają chyba zrekompensować coś stosującym je muzykom. Dlatego dobrze, że Lebowski wciąż istnieje i już niebawem doczekamy się jego nowego singla, a w konsekwencji także perspektywy na drugą płytę.

Lebowski  /  Fot. Arch. zespołu
"Good Bye My Joy" to nowa kompozycja, która trafi w nasze ręce w trzech wersjach. Szczecinianie zaprosili do współpracy Markusa Stockhausena, uznanego niemieckiego trębacza, piszącego m.in. muzykę zarówno jazzową, jak i filmową. Fizycznych egzemplarzy tego wydawnictwa jeszcze nie ma, ale poniżej znajdziecie teledysk powstały do rzeczonego nagrania. Muzyka nieco odmienna od tej, po którą zazwyczaj sięgam podczas naszych spotkań, ale z pewnością ciekawa i warta poznania, tym bardziej, że napisali ją m.in. rodzimi twórcy. Brzmi nieco inaczej niż debiutanckie "Cinematic", dlatego jeśli ten muzyczny obraz Was zaciekawi, to tym bardziej sugeruję sięgnięcie po wcześniejszą płytę szczecinian, o której więcej dowiedzie się tutaj. Zaś w dziale MP3, których warto posłuchać znajdziecie jedno z nagrań, jakie trafiło na "Cinematic". Mówiąc krótko, to muzycy, na których warto mieć oko.      


czwartek, 19 września 2013

Historia pewnego skrzypka

Jest kilku takich wszędobylskich muzyków, którzy sami nigdy nie odgrywali przesadnie istotnej roli, nie byli wymieniani w pierwszej kolejności przy opisywaniu składu, a na zdjęciach danych grup pojawiali się raczej na dalszym planie. Jednak gdy zebrać i podsumować wszystkie ich poszczególne dokonania, to z pewnością zasługują na uznanie. Jedną z takich osób jest multiinstrumentalista Martin Powell. Nawet jeśli to imię i nazwisko nic Wam nie mówią, to wierzcie mi, że znacie niemal wszystkie płyty, w których nagrywaniu uczestniczył ten człowiek.

Martin Powell podczas koncertu My Dying Bride, Kraków 01.03.1996 r.
Martin jest wszechstronnie wykształconym muzykiem, obecnie doktoryzącyjnym się na jednej z prestiżowym brytyjskich uczelni. Jako osiemnastolatek starał się o angaż do My Dying Bride na stanowisku basisty, ale został odprawiony kwitkiem. W końcu jednak przekonał przyszłych kolegów swoimi innymi talentami, pokazując im, co potrafi zagrać na klawiszach i skrzypcach. Początkowo został muzykiem sesyjnym, a następnie stałym członkiem zespołu, aż do 1998 r., gdy Aaron Stainthorpe uznał, że jego muzyczna wizja Mojej Umierającej Panny Młodej nie wymaga już umiejętności Powella. Ostatecznie skrzypek brał udział w nagrywaniu czterech albumów My Dying Bride, debiutanckiego "As the Flower Withers" oraz uznawanej dziś za klasyczną swego rodzaju trylogii - "Turn Loose the Swans", "The Angel and the Dark River" i "Like Gods of the Sun". Gdzie więc to wspomniane wszędobylstwo? Wędrówka Powella dopiero miała się zacząć.

Czasy Cradle of Filth. Powell na górze, pierwszy z lewej /  Fot. Arch. zespołu
Jako że niedaleko pada nuta My Dying Bride od Anathemy, warto wspomnieć czas, gdy w 1998 r. Martin Powell uczestniczył w nagrywaniu "Alternative 4", a następnie przez dwa lata koncertował jako klawiszowiec zespołu braci Cavanagh. Potem przyszedł czas na współpracę z Cradle of Filth i płyty "Midian", a każe systematycznie coraz słabsze "Bitter Suites to Succubi", "Damnation and a Day" oraz "Nymphetamine". Co ciekawe, w grupie Daniego Filtha Powell miał dużo do powiedzenia, komponując niemałą liczbę utworów i grając nie tylko jako skrzypek czy klawiszowiec, ale i gitarzysta. Ostatecznie odszedł z "Kredek" w 2005 r.
Cryptal Darkness, Martin Powell w środku  /  Fot. Arch. zespołu
Ciekawym wątkiem twórczości Powella jest nieco mniej znany epizod z australijskim Cryptal Darkness, działającym obecnie jako The Eternal. Skrzypek wziął udział w nagraniu dwóch regularnych albumów - "They Whispered You Had Risen" oraz "Chapter II - The Fallen", wydanych odpowiednio w 1999 i 2001 r. Był to odpowiednik My Dying Bride w linii prostej. Wierna, ale solidnie wykonana, kopia, która nawet dziś trafi do każdego malkontenta, tęskniącego za klimatem lat 90. Poniżej znajdziecie jedno z nagrań Cryptal Darkness, zaczynających się dobrze znajomymi dźwiękami instrumentu Martina Powella. Słowem, ciekawa przeszłość ciekawego muzyka.

niedziela, 15 września 2013

Z Kalifornii do Polski

To duży błąd postrzegać San Francisco wyłącznie przez pryzmat charakterystycznego mostu, trzęsień ziemi i Metalliki. Warto nieco dokładniej wytężyć wzrok i nadstawić ucha, gdyż na niezależnej scenie tego kalifornijskiego miasta działy, bądź dzieją się naprawdę ciekawe rzeczy, o czym świadczą chociażby dokonania The Gault, Amber Asylum, Neurosis, czy Asunder. Takich zespołów jest tam zresztą więcej, dlatego tym bardziej cieszy fakt, że kolejny z nich niebawem zawita do Polski.
Barn Owl  /  Fot. last.fm
Barn Owl to duet współtworzony przez Evana Caminitiego oraz Jona Porrasa, nie bez powodu uważanych za uczniów Earth i Sunn O))). Ich muzyka to jeden wielki eksperyment, któremu czasem najbliżej doom metalu, czasem drone'u, a miejscami po prostu ambientu. Tu liczą się przede wszystkim przestrzeń i otwarty umysł. Nie ma pośpiechu, są pojedyncze dźwięki, słońce palące pustynię, piasek pod stopami oraz kosmiczna otchłań wygenerowana efektami gitarowymi. Ta muzyka płynie sama, żyje własnym życiem, będąc zaledwie korygowaną przez muzyków. Nudy w niej nie znajdziemy, ale niezbędne jest odpowiednie nastawienie, by po prostu spróbować ją chłonąć.

Okładka płyty "V"
21 września Amerykanie zagrają pierwszy z serii dziesięciu europejskich koncertów promujących wydany w tym roku album "V". Aż trzy z nich odbędą się w Polsce. Jeśli cenicie sobie takie dźwięki lub zwyczajnie szukacie czegoś więcej niż plastiku w radiu i telewizji, czegoś ograniczonego wyłącznie horyzontami ludzkiej wyobraźni, to warto wybrać się na któreś z tych wydarzeń. Wbrew pozorom w naszym kraju tego typu występów wcale nie brakuje. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie i kiedy nadstawić ucha.

Daty polskich koncertów Barn Owl

30.09 Warszawa, Powiększenie
01.10 Kraków, Klub Re
02.10 Bytom, Bytomskie Centrum Kultury

czwartek, 12 września 2013

Z kasety na kompakt

Dotarcie do nagrań, jakie lata temu ukazały się wyłącznie na kasetach magnetofonowych, wbrew pozorom nie jest takie trudne. Globalna sieć oferuje wiele miejsc, w których co zagorzalsi fani sami digitalizują swoje archiwa i chętnie dzielą się nimi z każdym, kto odwiedzi ich witrynę. W latach 90., z wiadomych względów, było to znacznie bardziej utrudnione, dlatego wówczas bezcennymi okazywały się kompaktowe kompilacje z nagraniami, które w zdecydowanej większości przypadków wydawano jedynie na taśmach, a z których wiele wciąż nie doczekało się wznowienia na srebrnym krążku. Dziś bardzo często są to jedyne oficjalne cyfrowe nośniki pojedynczych utworów, których wątpliwej jakości ripy z kaset krążą po internecie. Z perspektywy czasu są wręcz bezcenne, dlatego nieco inaczej patrzy się obecnie na cykl kompilacji "Blood to come", którą dołączano do wybranych numerów nieistniejącego już rodzimego periodyku "Thrash'Em All". 

Okładka pierwszej części "Blood to come", 1996 r. 
Na Mariuszu Kmiołku, obecnym menedżerze Vader, powieszono już tyle psów i wylano na niego tyle kubłów pomyj, że można by o tym napisać książkę. Czy słusznie? Może tak, może nie. Trudno jednak jednak zaprzeczyć, że jego działalność wydawnicza odegrała istotną rolę w rodzimym podziemiu. Wielu krajowych wykonawców doczekało się kasety bądź płyty, a i czytelnicy chętnie sięgali po wspomniany "Thrash'Em All", zarówno w początkowej wersji zina, jak i później, już profesjonalnie wydawanego pisma. To właśnie do tego tytułu dołączono w sumie czternaście części cyklu "Blood to come", które ukazywały się w latach 1996 - 2001 r. Najważniejsze płyty tej serii to te pierwsze. Wówczas na tych kompaktach w przyzwoitej jakości zamieszczano liczne rzadkie dziś nagrania z nieodpornych na upływ czasu taśm promocyjnych, demonstracyjnych i regularnych albumów wydanych jedynie na kasetach, których na próżno teraz szukać, nawet wśród coraz częściej ukazujących się sentymentalnych reedycji.

Lista utworów z pierwszej części "Blood to come", 1996 r.
Na płytach cyklu "Blood to come" ukazały się m.in. jedyne wydane na kompakcie nagrania Groan, Stonehenge, Funeral Cult, Ignis Fauus, Sagittarius, a nawet Graviora Manent, później znanego jako Undish. Warto wspomnieć także o wersjach demo lub ich promocyjnych odpowiednikach utworów Aion, Reincarnation, Elysium, Ahret Dev, Yattering, Eclypse, Via Mistica i Sceptic, których regularne albumy dopiero miały się ukazać. To tylko wybrane przykłady i dowód na to, jak ważne z perspektywy czasu i fonograficznego punktu widzenia stały się te kompilacje. Owszem, po latach gust muzyczny może się zmienić, a płyty mogą pójść w kąt, niemniej to i tak kawałek ciekawej historii rodzimej sceny, więc lepiej oddać te kompilacje w ręce jakiegoś młodego zapaleńca, niż wyrzucić je do kosza. Poniżej znajdziecie nagranie "The Battle" płockiego Stonehenge, którego promocyjna wersja trafiła na czwartą część "Blood to come", jeszcze przed wydaniem jedynej taśmy "Engraved Enigma".

niedziela, 8 września 2013

Drugie oblicze kobiety

Można niekiedy odnieść wrażenie, że kobiety w szeregach przedstawicieli ciężkiego grania, o ile już się tam pojawią, są często traktowane jak maskotki lub chwyt marketingowy mający pomóc w promocji danego zespołu. Wszak długie włosy i ładna buzia zawsze doskonale zaprezentują się na koncertach i zdjęciach. W jakim stopniu wynika to ze świadomości pójścia na kompromis w postaci pogodzenia się z rolą dodatku, to już rozważania na długi wieczór i niejedną szklankę niegazowanego płynu. W tym momencie ważne jest przypomnienie sobie, że są pewne damy, które nigdy nie zgodziłyby się na coś takiego i własnym uporem zdobyły uznanie także liczebnie dominujących mężczyzn. W Warszawie takim zespołem było składające się niemal wyłącznie z pań Kayzen, zaś na świecie doskonałym tego przykładem jest chociażby swego czasu opisywane i prezentowane przeze mnie australijskie Murkrat, tworzone niegdyś przez Becky Nine-Iron i Mandy Andresen. Druga z tych dam ma jeszcze kilka ciekawych muzycznych oblicz, niekoniecznie związanych z najbliższym jej doom metalem.

Mandy Andresen, zdjęcie z sesji Murkrat  /  Fot. Archiwum
Zazwyczaj o mało znanym The Dust and the Howling Wind mówi się już w czasie przeszłym. Po tej inicjatywie pozostało jedynie wydane w 2009 r. debiutanckie demo, którego egzemplarze na płytach cd-r trafiły w ręce stosunkowo wąskiego grona osób."Songs From Stilton Farm" pozostaje efektem pracy wyłącznie rzeczonej Mandy. Sama napisała muzykę, nagrała ją i zaśpiewała. To w sumie pięć nagrań, które najwyraźniej powstały z potrzeby chwili, wszak mocno różnią się od jej dokonań w The Slow Death, Crone, czy wspominanym Murkrat. Tu nie ma ciężkich gitar. Zostały zastąpione dominujących pianinem i klawiszami, które wraz z sekcją rytmiczną tworzą duszną, posępną atmosferę, jakiej najbliżej do bluesa i stylistyki noir. Skojarzenia z Nickiem Cave'em czy Dead Can Dance są jak najbardziej na miejscu. Mandy sięgnęła po dość proste, niemalże domowe rozwiązania, ale nie ma to większego znaczenia, gdyż w pełni udało jej się oddać ponury nastrój, który niemal od zawsze towarzyszy pisanej przez niej muzyce. Co więcej, Australijka bardzo dobrze poradziła sobie również z partiami wokalnymi. Nie znaliśmy jej takiej wcześniej, dlatego tym przyjemniej słucha się "Songs From Stilton Farm".

Okładka dema "Songs From Stilton Farm" 
Czy pod tym szyldem doczekamy się czegoś jeszcze? Niestety nic na to wskazuje. Obecnie Mandy jest zaangażowana przede wszystkim w Crone, gdzie śpiewa i gra na basie. Niemniej, może pewnego dnia raz jeszcze nagra coś, co miło nas zaskoczy i być może będzie to właśnie muzyka pod szyldem The Dust and the Howling Wind. Poniżej znajdziecie wideo promujące "Songs From Stilton Farm". Warto zapoznać się ze wszystkimi nagraniami.

czwartek, 5 września 2013

Muzyka błędnego ognia

Światowe trendy zawsze docierały do Polski z większym bądź mniejszym opóźnieniem. Kiedy na Zachodzie dany nurt był u szczytu popularności lub powoli się wypalał, w nasze ręce trafiały coraz ciekawsze rodzime odpowiedniki danych dźwięków. Nie było istotne, czy wybrani muzycy pisali utwory, wypełniając zobowiązania zawarte w podpisanych cyrografy, czy też wyłącznie dla własnej przyjemności, od czasu do czasu koncertując na podziemnej scenie. Liczyła się muzyka sama w sobie. I tak jest do dzisiaj, tyle że danych wykonawców niestety już nie ma, jak chociażby żagańskiego Ignis Fatuus.

Skan z wkładki do kasety "Mental Gardens"  /  Fot. Metal Archives
To jeden z ciekawszych, ale zupełnie zapomnianych przedstawicieli rodzimego klimatycznego grania, po którego muzykę sięgają co najwyżej starsi, wspominając beztroską przeszłość, lub młodsi, ale już raczej na drodze muzycznej edukacji, bądź zupełnym przypadkiem wynikającym z dobrodziejstw globalnej sieci. Była to ciężka, solidna, bogata w wiele rozwiązań i melodyjna muzyka. Tak brzmiała ówczesna kwintesencja doom metalu, taka też trafiła na jedyną regularną płytę zespołu. "Mental Gardens" ukazało się wyłącznie na kasecie magnetofonowej w 1996 r. Dwa lata później muzycy rozsyłali jeszcze w podziemiu trzyutworową promocyjną taśmę "Ignis Ardens", ale tuż po tym wszelkich słuch o nich zaginął.


W połowie lat 90. podobnie grających zespołów w Polsce było dużo, niemniej do grona tych wyróżniających się z pewnością należy zaliczyć Żagan. Aż dziw bierze, że wówczas poza naszymi granicami na srebrnych krążkach tak często wydawano niewyobrażalnie mierne płyty, a my do dziś nie doczekaliśmy się sensownego cyfrowego zapisu tak wielu istotnych rodzimych wydawnictw. Sięgnijcie kiedyś po muzykę Błędnego Ognia. Potencjał na miarę Sirrah i zarazem stare, dobre czasy.

niedziela, 1 września 2013

W cieniu rocznicy

W Polsce pierwszy dzień września wiąże się z wiadomą datą i siłą rzeczy także rocznicą. Niemniej, ten dzień pozostaje także kojarzony, choć już zdecydowanie rzadziej, z płytą, której egzemplarz posiadało lub wciąż posiada wielu z Was. 1 września 1991 r. ukazało się "The Astral Sleep", druga regularna płyta Tiamat.  

Tiamat w 1991 r.  /  Fot.  Century Media
Gdyby Tiamat rozpadł się po debiutanckim "Summerian Cry", dziś tylko co najbardziej ortodoksyjni poszukiwacze starszych szwedzkich wydawnictw wspominaliby Treblinkę i jej bezpośrednią kontynuację w postaci zespołu niejakiego Johana Edlunda. Ale tak się nie stało. Zamiast tego Szwedzi szczęśliwie napotkali na swojej drodze Waldemara Sorychtę, naszego rodaka mieszkającego w Dortmundzie, którego producencka ręka w znaczny sposób przyczyniła się do największych studyjnych sukcesów zespołu. Ich zalążkiem był właśnie "Astralny sen".

Stare logo Tiamat
Kluczowym rozwiązaniem okazało się zagranie wolniej i ze zdecydowanie większą dawką nastroju stworzonego przez klawisze i gitary akustyczne. W ten sposób "The Astral Sleep" stała się jedną z licznego grona podobnych płyt początku lat 90., które dziś uznaje się za klasykę gatunku. Owszem, death metal i surowe brzmienie wciąż są tutaj bardzo słyszalne, niemniej dzięki temu druga płyta Tiamat stała się naturalnym pomostem łączącym brutalną przeszłość Szwedów z tym, co dopiero miało nadejść za sprawą kultowych dziś "Clouds" i "Wildhoney". Może właśnie dlatego o tym albumie dziś wspomina się nieco rzadziej. A szkoda.