czwartek, 30 maja 2013

Prawda ponad umiejętnościami

Niedawno zetknąłem się z wydawnictwem, które po pierwszym przesłuchaniu uznałem za ciekawe, jak na samodzielny postrockowy debiut zupełnie nieznanego rodzimego muzyka, młodego wiekiem i gitarowym stażem. Przesłuchałem je, prezentując Wam zresztą jedno nagranie podczas naszego spotkania, i postanowiłem, przyznaję, że nieco standardowo, obserwować owego kompozytora w najbliższej przyszłości. Jednak pewna wiedza na temat tej płyty sprawiła, że w ciągu jednej chwili do zawartej na niej muzyki zacząłem podchodzić zupełnie inaczej. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim.

Fot. Arch. Filipa Dacy
Juho The Panda to jednoosobowy projekt Filipa Dacy mieszkającego w Krępcu, malutkiej miejscowości na Lubelszczyznie. Sam nagrał na domowym komputerze płytę "Brothers", a zawarte na niej utwory skomponował z myślą o młodszym bracie, poświęcając je nie tylko jemu, ale i dzieciństwu oraz dorastaniu na wsi samym w sobie. Świadomość tego wszystkiego sprawia, że ta amatorsko zarejestrowana i wyprodukowana muzyka, pełna niezliczonych niedoskonałości, jest równie pełna prawdy, szczerości, braterskich uczuć, po prostu miłości, której albo nie doświadczamy z wyboru, w wyniku danej sytuacji, albo po prostu nie mamy na nią czasu. To mnie ujęło. Chłopak miał pomysł i zrealizował go, zaś autentyczność przekazu w znacznej mierze zamaskowała potknięcia.



To jednak nie wszystko. Filip zdecydował, że podaruje fizyczny egzemplarz tej płyty każdemu, kto prześle mu kartkę pocztową ze swojego miasta i ewentualnie dołoży do niej nieco słodyczy lub jakiś skromny prezent, które najpewniej, jak sądzę, powędrują do jego brata. Dziwne? Nie, po prostu normalne i prawdziwe. Tylko początkowo ze względu na otaczająca nas rzeczywistość wydaje się to jakieś takie inne. Nieco osób już do niego napisało, i to nie tylko z Polski.



Jeśli zechcecie poszerzyć swoje zbiory o kopię płyty "Brothers", wystarczy napisać do autora. W przypadku gdy uznacie, że zadowolicie się cyfrowym formatem muzyki, możecie ją pobrać bezpłatnie lub wybrać wysokość przekazanej sumy. Wszelkie szczegóły znajdziecie tutaj. W tych nagraniach są pomysły. Może przyszłości doczekamy się czegoś więcej. Czas pokaże.

niedziela, 26 maja 2013

Taśma odrodzona z popiołów

W Polsce lat 90. ze względów czysto finansowych wiele płyt było wydawanych jedynie na kasetach magnetofonowych. A że był to czas apogeum szeroko rozumianego klimatycznego grania na tym wysłużonym nośniku ukazały się w zasadzie wszystkie kluczowe wówczas albumy, które dziś uchodzą za klasykę takiego czy innego gatunku. Niestety wiele z nich wciąż nie doczekało się oficjalnego kompaktowego wznowienia, ale od jakiegoś czasu można zaobserwować sentymentalne tendencje, które skłaniają starszych już muzyków do przypomnienia sobie i swoim sympatykom wydawniczej przeszłości. Teraz do tego grona dołączą kolejni. Po niemal 17 latach w nasze ręce trafi "Popiół (Introibo ad Altare Dei)" Thy Worshiper.

Fot. last.fm/ThyWorshiper
Zespół przez długi czas był ważnym przedstawicielem wrocławskiej sceny i liczącym się reprezentantem rodzimego pogańskiego grania. Jego muzycy zdobyli sobie szersze uznanie przede wszystkim wspomnianym długogrającym debiutem, który ukazał się 1996 r. za sprawą poznańskiej Morbid Noizz Productions. Późniejsze losy zespołu były dość zawiłe. Ostatecznie doczekaliśmy wznowienia działalności, płyty "Signum" w 2005 r. oraz wydanej pięć lat później demówki "Opowieść jednej nocy" prezentującej współczesne, jeszcze bardzie słowiańskie i momentami tradycyjne oblicze zespołu. Co ciekawe, obecnie Thy Worshiper to kolektyw emigrantów, gdyż jego muzycy osiedli w Dublinie.

Fot. facebook.com/thyworshiper
Siłą "Popiołu" była i wciąż jest niezwykła synteza black metalu, pogaństwa i spajających je w całość nostalgicznych melodii. To nieokiełznana muzyka pełna energii, spontaniczności, sprecyzowanej myśli i tekstów wykrzyczanych w ojczystym języku. Ta płyta ma w sobie jakiś ułamek soli tej ziemi. Prawdopodobnie dlatego po latach tak wiele osób wraca do tego wydawnictwa, licząc, że pewnego dnia zostanie wznowione na kompakcie. Co prawda, przygotowanie reedycji zostało już zapowiedziane przez muzyków, ale obecnie nie wiemy nic więcej. Pozostaje zatem liczyć, że nowego wydania doczekamy się jeszcze w tym roku. Chociaż z kronikarskiego obowiązku należy wspomnieć, że mimo wydania "Popiołu" jedynie na kasecie, to w sumie cztery z dziesięciu kompozycji ukazały się na dwóch kompaktowych kompilacjach. Pierwsza była dołączona do magazynu Morbid Noizz, druga zaś do również nieistniejącego już "Thrash'Em All'. Póki co ta namiastka cyfrowego nośnika musi jeszcze wystarczyć. Oby jak najkrócej.

środa, 22 maja 2013

Za Oceanem jest inaczej

Jeśli ktoś świadomie słucha muzyki metalowej, to doskonale wie, że jej korzenie to przede wszystkim blues czarnoskórych Amerykanów, który rodził się w czasach niewolnictwa, by ostatecznie ewoluować do formy, którą znamy współcześnie. Zaś niedaleko owych korzeni są m.in. ballady kowbojów i traperów, czyli współczesne country, twór tyleż znienawidzony, co uwielbiany, także w Polsce. Banjo, gitara i skrzypce nie zatrzymały się na etapie popularnego pana z kapeluszem i papierosem, który zmarł na raka płuc, i dziś wielu twórców bardzo umiejętnie wplata te elementy do swojej muzyki. W ten sposób powstaje m.in. coś na wzór amerykańskiego odpowiednika europejskiego neofolku. Wbrew wszelkim pozorom i najczęściej pejoratywnym skojarzeniom ze stajnią, bydłem i Dzikim Zachodem, ta muzyka ma wiele do zaoferowania. Jej korzenie czynią ją bardzo ciekawą i z pewnością oryginalną na tle tego, czego słuchamy na Starym Kontynencie.
 
Joshua Levi Ian  /  Fot. luxinterna.com
Jednym z dowodów na uzasadnienie tak postawionej tezy jest Lux Interna, o której przypomniałem sobie za sprawą przypadającej teraz premiery nowej płyty Amerykanów. To grupa założona w 2000 r. przez Joshuę Leviego Iana oraz Kathryn Mary. Każdy z ich dotychczasowych albumów to coś pomiędzy amerykańskim folklorem, we wspominanym neofolkowym ujęciu, smutkiem twórczości Davida Galasa i czymś, co chwilami przywołuje skojarzenia z wybranymi dokonaniami Nicka Cave'a i The Bad Seeds. Oczywiście, owe proporcje są różne, miejscami słychać np. tylko jeden ze wspominanych elementów, a chwilami może i nie ma żadnego. Nie to jest najważniejsze. Tu liczą się przede wszystkim nastrój i treść. Joshua i Kathryn wiedzą, co chcą powiedzieć i wiedzą również, jak to zrobić, czego też najlepszym przykładem jest ich nowa płyta.

Kathryn Mary  /  Fot. luxinterna.com
"There is Light in the Body, there is Blood in the Sun" to niezwykła muzyczna wizja pełna ezoteryki, szamanizmu, duchowej sfery człowieka i refleksji zamkniętych w bardzo nastrojowych i przejmujących dźwiękach. Te zaś tym razem są cięższe, jeszcze bardziej melancholijne. Kluczowe tutaj okazało się wykorzystanie gitary elektrycznej, której towarzyszą sekcja rytmiczna, wiolonczela, gitara akustyczna i  banjo brzmiące w taki sposób, jakby grał na nim ktoś zza światów. Sięgnijcie po tę płytę. Znajdziecie na niej coś nieporównywalnie ciekawszego i głębszego niż na setkach neofolkowych, głównie niemieckich, produkcjach, na których od wielu lat słyszymy niemal to samo. Tu jest inaczej. Te muzykę pamięta się jeszcze długo po wyłączeniu odtwarzacza. Poniżej znajdziecie ubiegłoroczną zapowiedź "There is Light in the Body, there is Blood in the Sun". Zawarte w niej daty są już nieważne, ale nie ma to żadnego znaczenia. Te dźwięki przetrwają o wiele dłużej.

wtorek, 21 maja 2013

Ray Manzarek nie żyje

Współzałożyciel The Doors przegrał walkę z chorobą nowotworową. Zmarł w Rosenheim w Niemczech. Miał 74 lata.

Fot. facebook.com/ray-manzarek
Jest kilka takich zespołów, których słuchał każdy, niezależnie od tego, po jakie płyty sięga obecnie. W moim przypadku jednym z nich było z pewnością The Doors. To dla mnie wspomnienie okresu liceum, gdy czas spędzałem na poszukiwaniach inspiracji wśród klasyków rocka, dzieląc go z fascynacją muzyką ekstremalną. Sentyment pozostał do dziś.

sobota, 18 maja 2013

Bezcenne, ale raczej na półkę

Kilka razy zdarzyło mi się nieświadomie nabyć płytę, której egzemplarz już posiadałem. W takich sytuacjach zawsze zastanawiałem się, czy padałem ofiarą wątpliwej kondycji swojej pamięci, czy może raczej faktu ukazywania się nieprzebranej mnogości wydawnictw i rodzącej się tym samym zwyczajnej chęci opowiedzenia o nich przy włączonym mikrofonie. Bywało też inaczej. Niekiedy z pełną świadomością nabywałem drugi raz ten sam album. Dotyczyło to oczywiście wznowienia, jak m.in. w przypadku najnowszej reedycji "Nowej Aleksandrii" Siekiery. Miałem co do tego duże wątpliwości, ostatecznie jednak poszedłem do sklepu. Wciąż nie wiem, czy zadecydował o tym mój racjonalny argument, czy dobry marketing wydawcy.

Fot. Antoni Zdebiak
Byłem zaskoczony tą premierą. Wszak Tomasz Adamski już dawno odciął się od punkowej i zimnofalowej przeszłości. Świadczy o tym nie tylko jego klarowna i bardzo jednoznaczna postawa, ale przede wszystkim płyta "Ballady na koniec świata",  album wydany pod szyldem Siekiery jesienią 2011 r. z muzyką zbliżoną do poezji śpiewanej. Tym samym nieco trudno dziwić się złośliwym mówiącym o czysto ekonomicznych pobudkach rzeczonego muzyka. Niemniej, "Nowa Aleksandria" to niewątpliwie jedna z najważniejszych polskich płyt rockowych lat 80. i istna biblia rodzimego zimnego grania. Nie jest to oczywiście główny argument przemawiający za tym, by nabyć reedycję, posiadając już w zbiorach wcześniejsze wydanie owego albumu. Mnie ostatecznie przekonało chyba coś innego. I bynajmniej nie mam tu na myśli obecnej na płycie niepublikowanej wcześniej studyjnej wersji nagrania "Serce".

Okładka "Nowej Aleksandrii"
Najwyraźniej decydującym dla mnie okazał się fakt zagrania przez Siekierę tak niewielu koncertów, co siłą rzeczy uczyniło niezwykle cennymi dołączone do owego wydawnictwa na osobnej płycie wszystkie fragmenty występów na żywo. Tomasz Adamski otwarcie przyznał, że te prędzej czy później i tak by wyciekły, dlatego ostatecznie postanowił je opublikować. Choć nie zmienia to faktu, że ze względu a ich przeciętną jakość muzyk oficjalnie nie akceptuje wybranych kompozycji. A pośród nich znalazły się utwory zarejestrowane podczas występów na festiwalach w Jarocinie w 1985 r. i warszawskim Róbrege z tego samego roku, a także nagrania demo, których późniejsze wersje trafiły na "Nową Aleksandrię". Oprócz samej muzyki wznowienie pierwszej płyty Siekiery uzupełnia dołączona do niego książeczka z wypowiedziami muzyków oraz niepublikowanymi dotąd zdjęciami zespołu wykonanymi przez tragicznie zmarłego Antoniego Zdebiaka.

Fot. Mirosław Makowski
Nabyłem tę płytę  nieco wbrew swojej woli, ale ostatecznie nie żałuję. Najwyżej będę posiadał dwa egzemplarze "Nowej Aleksandrii", o ile jednego z nich nie postanowię wręczyć komuś, kto nie posiada żadnego. Jeśli cenicie sobie rodzimą zimną falę lat 80. i jej niestety skromny zarejestrowany dorobek, to nie przejdziecie obok tej płyty obojętnie. Jeśli jednak nie czujecie się aż tak związani z tym nurtem, to wcześniejsze wydanie debiutu Siekiery, wciąż dostępne po dość niskiej cenie, będzie zdecydowanie lepszym wyborem. To bezcenne wydawnictwo, ale dołączona do niego druga płyta po jednym, góra kilku, przesłuchaniu raczej powędruję na półkę. Częściej będziecie sięgać po solidnie nagrane i dobrze brzmiące studyjne wersje utworów niż ich koncertowego i demonstracyjne odpowiedniki. Choć oczywiście decyzja należy do Was.

Lista nagrań z płyty dołączonej do wznowienia "Nowej Aleksandrii"

1. Misiowie puszyści (Szewc zabija szewca)
2. Jest bezpiecznie
3. Ja stoję ja tańczę ja walczę
4. Serce
5. To słowa (Jarocin ‘85)
6. Misiowie puszyści (Szewc zabija szewca) (Jarocin ‘85)
7. Jest bezpiecznie (Warszawa, Róbrege ‘85)
8. Instrumentalny  (Warszawa, Róbrege ‘85)
9. Bez końca  (Warszawa, Róbrege ‘85)
10. Misiowie puszyści (Szewc zabija szewca)  (Warszawa, Róbrege ‘85)
11. Ja stoję ja tańczę ja walczę (Puławy, Dom Chemika ‘85 demo)
12. To słowa (Puławy, Dom Chemika ‘85 demo)
13. Jest bezpiecznie (Puławy, Dom Chemika ‘85 demo)
14. Idziemy na skraj (Puławy, Dom Chemika ‘85 demo)
15. Misiowie puszyści (Szewc zabija szewca) (Puławy, Dom Chemika ‘85 demo)

wtorek, 14 maja 2013

Dlatego pewnych muzyków szanuję bardziej

Dokładnie dwa tygodnie temu, po cichu, bez żadnego rozgłosu, minęła 16. rocznica ukazania się "Juicy Planet Earth", trzeciej płyty rodzimego Flapjacka. Ten album wyprzedził swój czas i został doceniony dopiero po latach. Tuż po premierze fani popularnego Naleśnika odrzucili muzykę, która była czymś zupełnie innym w porównaniu do debiutanckiego "Ruthless Kick", czy wciąż doskonale pamiętanego "Fairplay". Kojarząc grupę przede wszystkim z thrash metalem i hardcorem, nie zaakceptowali dźwiękowych i kompozycyjnych eksperymentów, co też z pewnością miało wpływ na rychłe, i jak się potem okazało wieloletnie, zawieszenie działalności zespołu. To wydawnictwo oraz ta niepozorna data i wiążąca się z nią rocznica zawsze przypominają mi o pewnym zdarzeniu, którego byłem bezpośrednim uczestnikiem i które to ma ścisły związek z Guzikiem, wokalistą Flapjack.

Guzik podczas koncertu, warszawski Torwar, 25.11.2011 r.  /  Fot. nasternak.com
25 listopada 2004 r. reaktywowany Flapjack po raz drugi miał zagrać w Warszawie. Jeszcze jako członek muzycznej redakcji Radia Aktywnego, internetowej rozgłośni Politechniki Warszawskiej, udałem się do klubu Park, by przed koncertem porozmawiać z Grzegorzem Guzińskim. Spotkaliśmy się w prowizorycznej garderobie. Usiedliśmy przy stole. Guzik był w dobrym humorze i chętnie udzielał odpowiedzi, swobodne opowiadając o reaktywacji zespołu, jego przeszłości, ze szczególnym uwzględnieniem "barwnych" relacji z MMP i nieżyjącym już Tomaszem Dziubińskim, oraz o tym, jakie będą plany muzyków w najbliższej przyszłości. Słuchając go, w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że, raczej jeszcze jako nieopierzony entuzjasta radiowej profesji niż reporter dążący do profesjonalizacji swoich umiejętności, w moich rękach znalazł się doskonały materiał. Tym bardziej było to krzepiące, że Guzik był ze mną szczery. W zasadzie zaczął opowiadać o sobie rzeczy, który wcale nie musiał zdradzać studentowi z mikrofonem. Otwarcie przyznał mi, że niebawem zamierza wyjechać do Grecji, by tam fizycznie zarobić kwotę, która pozwoliłaby mu na kupno mieszkania. Podobnych refleksji było zresztą więcej, ale pozwólcie, że uszanuję prywatność muzyka. Po skończonej rozmowie uścisnęliśmy sobie dłonie i zadowolony wyszedłem z garderoby. Po kilku minutach przerażony zdałem sobie sprawę, że ten wywiad po prostu się nie nagrał. Nie zarejestrowało się żadne słowo. Postanowiłem jednak nie dawać za wygraną.

Okładka płyty "Juicy Planet Earth"
Wróciłem na zaplecze i zobaczyłem Guzika siedzącego ze Ślimakiem. Nie musiałem nic mówić. Zobaczył moją minę i zapytał wprost - "Nie nagrało się?". Przytknąłem, nie wiedząc zbytnio, co mam dalej począć. I  wtedy wokalista Flapjacka zrobił coś, czego nigdy mu nie zapomnę. Zaproponował, byśmy usiedli i całą rozmowę nagrali raz jeszcze. Oczywiście nie była ona już tak, bo przecież nie mogła być, ciekawa i spontaniczna jak poprzednia. Ale była. Co więcej, Guzika nie zniechęcił nawet hałas grającego już supportu. Co jakiś czas przerywał rozmowę i odpowiedzi dogrywaliśmy między utworami występującego wówczas warszawskiego Checkpoint. Był to przejaw iście anielskiej cierpliwości i wybitnie dobrej woli Grzegorza Guzińskiego. Dla mnie zaś z pewnością ciekawa przygoda i nauczka na przyszłość, która, jak się potem okazało, wiele razy przydała mi się podczas kolejnych lat pracy z mikrofonem. To także jedno z tych zdarzeń, które wyjaśnia, dlaczego pewnych muzyków, jak i ludzi samych w sobie, szanuję bardziej niż innych. A wierzcie mi, że na brak szacunku z mojej strony trzeba sobie zasłużyć. Choć i takich osób nie brakuje, również grajków uważających się za gwiazdy, których spotkałem na radiowej drodze. Ale o tym wspomnę przy innej okazji. Lepsze są dobre wspomnienia.

czwartek, 9 maja 2013

Ze zbiorów starego antykwariusza

Od wielu już lat prasa drukowana umiera na szych oczach. Sięga po nią coraz mniej osób, dlatego cena brutto jednego egzemplarza co jakiś czas jest systematycznie podnoszona. Paradoksalnie nie oznacza to jednak, że nie chcemy czytać. Po prostu mienił się nośnik informacji, której szukamy. Na szczęście nieustannie postępująca cyfryzacja ma również dobre strony. Dzięki niej jesteśmy w stanie szybciej i łatwiej dotrzeć do tego, co, będąc jedynie na papierze, wraz z upływem czasu z góry byłoby skazane na zagładę. Te wszelkie informacje tyczą się również muzyki, a ścisłe rzecz ujmując, pism i zinów, o których dziś nikt by nie pamiętał, gdyby nie grupy zapaleńców zamieszczających w globalnej sieci skany tego, co od ok. kilkunastu, jak nie więcej, lat zalega na ich strychach, w szafach lub kartonach pod łóżkiem. Słowem, dziś źródło bezcennej wiedzy na wyciągnięcie ręki.

Strona główna sendbackmystamps.org
Jedną ze stron, na której znajdziecie tego typu materiały, jest sendbackmystamps.org. To anglojęzyczna witryna powołana do życia przez Jasona Nethertona, współzałożyciela amerykańskiej grupy Dying Fetus, który grał w niej na basie i stawał przy mikrofonie w latach 1991 - 2001. Jej nazwa odnosi się do czasów, gdy kontakt fanów muzyki na szeroką skalę był możliwy jedynie dzięki poczcie. Wówczas wzajemnie przesyłanie sobie zinów, ulotek i wymiana taśm demo pochłaniała niemałe koszty, a przecież przeważnie pisali do siebie ludzie, z których większość była jeszcze na utrzymaniu rodziców. Dlatego w każdym liście prosili od odesłanie swoich znaczków, by mogli je nakleić na kolejne przesyłki. Bardzo podobnie było zresztą w Polsce przełomu lat 80. i 90., o czym wspominałem Wam przy okazji kilku słów na temat książki "Jaskinia hałasu" Wojciecha Lisa i Tomasza Godlewskiego.

Wywiad z Samael, "Diabolical Noise" z 1990 r.
Na witrynie Jasona Nethertona znajdziecie zeskanowane fanziny i powstałe z nich później profesjonalne, jak na tamte lata, i półprofesjonalne pisma z całego świata. Wszystkie dotyczą szeroko rozumianej muzyki metalowej, której wybrane gatunki święciły największe triumfy w dwóch ostatnich dekadach minionego stulecia. Co niezwykle krzepiące, wśród nieco ponad setki tytułów można doszukać się również rodzimych periodyków, jak chociażby "Esoteric Mag"., "Fucker Zine", "Holocaust Zine" Tomasza Krajewskiego, wiąż działającego pod szyldem Pagan Records, "Diabolical Noise" Jarosława Szubrychta, wokalisty reaktywowanej niedawno Lux Occulty oraz "Thrash' Em All" Mariusza Kmiołka, menadżera Vader. To nie koniec. Bardziej dociekliwi w zasobach tego swoistego antykwariatu dokopią się również do zagranicznych artykułów i wywiadów poświęconych m.in. Cryptic Tales, Graveland, Imperator, Behemoth i Vader, co dziś wydaje się wręcz bezcennym źródłem wiedzy z punktu widzenia historii polskiej sceny.

Okładka "Thrash'Em All" z 1989 r.
Miło jest poczytać dziś o klasykach gatunku z perspektywy kogoś, kto niemal dwadzieścia lat temu pisał o taśmie demo takiej czy innej obecnie legendarnej już grupy. Ma to swój urok, pomijając oczywiście samą możliwość pozyskania ciekawych informacji, które przepadłyby bez echa, gdyby nie tacy ludzie jak chociażby wspominany Jason Netherton. Oczywiście, w zasobach rodzimego internetu również znajdziecie kilka podobnych witryn w całości poświęconych polskim fanzinom. Popularna przeglądarka wskaże Wam drogę. Zachęcam do lektury. Nie kupicie tego w kiosku, nie znajdziecie w bibliotece.

niedziela, 5 maja 2013

Muzyka bez dźwięków

W grudniu ubiegłego roku na nasze spotkanie zabrałem epkę "At The Pier", trzyutrowowe wydawnictwo Nosound zapowiadające nowy studyjny album tej włoskiej grupy. Od tego momentu dość szybko minęło niemal pół oku. I to to jest. Nowa płyta muzyków pod przewodnictwem Giancarlo Erry. "Afterthoughts" ukaże się już jutro.

Nosound  /  Fot. Kscope Music
Ten zespół to niezwykła dawka melancholijnej, przestrzenniej muzyki, pełnej emocji, uczuć i dekadencji spadających liści. Jednak ta forma dźwiękowego smutku to nie rozpacz, załamane ręce, czy głowa skryta dłoniach. To refleksja i zaduma, które pozwalają inaczej spojrzeć na rzeczywistość. Pozwalają docenić to, na co na co dzień nie mamy czasu zwracać uwagi, co umyka nam w codziennym biegu. Każda z dotychczasowych płyt Nosound nosi w sobie pierwiastek tych emocji i wszystko wskazuje na to, że tym razem będzie podobnie. Co więcej, najwyraźniej muzyka obroni się sama.


Wbrew podawanym wcześniej datom polska dystrybucja nie zawiedzie i będziemy mogli cieszyć się płytą już w dniu jej światowej premiery. Słuchając jednak już teraz udostępnionych fragmentów nowego albumu, nietrudno dojść do wniosku, że nasza cierpliwość raz jeszcze zostanie wynagrodzona. Nosound to zawsze był kawałek dobrej muzyki i najwyraźniej tym razem będzie podobnie. Poniżej znajdziecie teledysk do nagrania "Wherever You Are", który oficjalnie zapowiada "Afterthoughts". A jeśli o Nosound czytacie teraz po raz pierwszy, sięgnijcie po wcześniejsze albumy Włochów, ze szczególnym uwzględnieniem debiutanckiego "Sol 29". Nie będziecie żałować.

piątek, 3 maja 2013

Jeff Hanneman nie żyje

Gitarzysta Slayer zmarł w jednym z kalifornijskich szpitali. Przyczyną śmierci była niewydolność wątroby. Miał 49 lat. 

     Jeff Hanneman 1964 - 2003  /  Fot. facebook.com/slayer 
Mnie już zawsze będzie kojarzył się jako małomówny i niezbyt skory do kontaktu człowiek, który od niechcenia podpisał mi, jeszcze nieopierzonemu nastolatkowi, wkładkę do koncertowej płyty "Decade of Aggression". Pamiątka pozostała do dziś. Szkoda tylko, że zabrakło jej autora.