niedziela, 27 sierpnia 2017

Nagle i znikąd

Niedawno w skrzynce mailowej znalazłem wiadomość, której fragment brzmiał:

"Father Kong powstał w 2015 r. w Olsztynie jako projekt solowy. Dziś jest to już zespół, który przygotowuje się do pierwszych koncertów. Materiał na debiutancką płytę został nagrany latem 2015 r. To elektronika okraszona dźwiękami instrumentów dętych i perkusyjnych. Dominuje jazzowy, postrockowy klimat."

Zaintrygował mnie ten opis. Posłuchałem w sieci i spodobało mi się. Na tyle, że poprosiłem o fizyczny egzemplarz z myślą zabrania go do radia. Tak też się stało, o czym nie dawno mogliście przekonać się na własne uszy. Słowem, muzyka, która przyszła nagle, znikąd i została w głowie. A co cieszy jeszcze bardziej, polska muzyka.

Father Kong / Fot. facebook.com/fatherkongmusic

Nie ma sensu za każdym razem rozkładać na czynniki pierwsze czegoś, co po prostu nam się podoba. Inna sprawa, że niekiedy daną muzykę chłoniemy, zwyczajnie ją czując i nie zamierzając definiować za pomocą werbalnych szufladek. Po co, skoro słowa nie są potrzebne? I to jest właśnie jeden z tych takich momentów. Te dźwięki wpadają w ucho. Pozwalają słuchaczowi beztrosko dryfować między poszczególnymi wyspami wyobraźni. Przenoszą go do innego czasu i innej przestrzeni. Jakich? Każdy ma swoje.


"The Sunny, Dirty Days" to dwa odmienne oblicza. Mnie zdecydowanie bardziej uwiodło to transowe, w którym powolne i średnie tempa bitów uzupełniają leniwe i przestrzenne brzmienie instrumentów, m.in. trąbki i saksofonu. Dzięki nim można poczuć się gdzieś indziej. Gdzie? Na pewno z dala od rzeczywistości. Trochę w tym dźwiękowego narkotyku, trochę skojarzeń i siłą rzeczy niemało eskapizmu. Z drugiej jednak strony chwilami robi się wręcz klubowo, co uatrakcyjnia zawartość krążka, dając słuchaczowi wybór. Mnie jednak zdecydowanie bardziej przekonał ten nie tyle jazzowy, co raczej jazzawy, oniryczny nastrój.


No dobrze, ale czy faktycznie Father Kong przybył znikąd? I tak i nie. Mocno zaangażowanym w krajową muzykę nazwa olsztyńskiego przedsięwzięcia powinna już coś mówić. Muszą jednak mieć dobrą pamięć i faktycznie śledzić rozwój wypadków nie tylko w sieci, ale i na scenie, o której wzmianek próżno szukać na pierwszych stronach gazet. Jednak zdecydowana większość z nas dopiero teraz dowiaduje się o Father Kong. W końcu epka z 2015 r. nie przebiła się do szerszej publiczności, czego nie można powiedzieć o niedawno wydanym regularnym już albumie. Z kolei osób poznających "The Sunny, Dirty Days" przybywa. Może nie w zastraszającym tempie, ale mimo wszystko. To cieszy, bo ciekawych i mało znanych muzyków mamy więcej, niż mogłoby się wydawać. Trzeba tylko nieco uporu, by do nich dotrzeć. Niemniej warto, jak chociażby w przypadku Father Kong.