piątek, 30 września 2016

Historia pewnej tragedii

Wychodząc z przedpremierowego pokazu "Ostatniej rodziny", aż czułem pod skórą, że lada moment rozpęta się typowo polska wojenka o pamięć o nieżyjących. Oficjalnie film wchodzi do kin dopiero dziś, a już od jakiegoś czasu można obserwować wymachiwanie słowną szabelką na temat sposobu, w jaki rodzinę Beksińskich przedstawił Jan P. Matuszyński. Burzy się Kamil Kuc, kuzyn Tomasza Beksińskiego. Wiesław Weiss z "Teraz Rocka",  mówiąc delikatnie, również jest odmiennego zdania. W końcu zbieżność dat premiery filmu i ukazania się jego książki "Tomek Beksiński. Portret prawdziwy" nie może być przypadkiem. Co prawda podobna dyskusja toczyła się po wydaniu publikacji "Beksińscy. Portret podwójny" Magdaleny Grzebałkowskiej, ale teraz kurz tak szybko nie opadnie. W końcu w naszym kraju znacznie więcej osób ogląda niż czyta.

Plakat "Ostatniej rodziny"  /  Fot. Materiały promocyjne
Nie oczekujcie zbyt wiele na temat powstawania porażających dzieł Zdzisława Beksińskiego. Nie spodziewajcie się również kulisów radiowej działalności jego syna. Owszem, to szalenie wciągające, lekko zaznaczone w filmie, powszechnie znane wątki na temat rodziny z Sanoka, ale tu liczy się coś zupełnie innego. Kluczowa jest rodzina, czyli dwie skomplikowane twórcze osobowości połączone zazwyczaj pomijaną, poza wspomnianą książką Grzebałkowskiej, osobą Zofii Beksińskiej. To matka i żona, bezgranicznie poświęcająca się najbliższym, w tym także będącym już w sędziwym wieku mamie i teściowej. To dzięki niej przyglądamy się Beksińskim jako rodzinie. Zaś sposób, w jaki film to pokazał, skłania widza do zastanowienia się, ile tych scen widział we własnym domu. Sądzę, że wbrew pozorom niemało. Nawet jeśli wydarzenia i relacje w mieszkaniu na warszawskim Służewcu wielu określałoby jako specyficzne, a może i nawet w jakiejś mierze patologiczne, to bije z nich wiele życiowej prawdy. Niestety bardzo często brutalnej.  


I gdzie tu te wspomniane kontrowersje? Zdecydowanie największe będzie budził sposób przedstawienia Tomasza Beksińskiego. Ten film mocno go odbrązawia. Słynnego radiowca i tłumacza, dla wielu postać kultową, widzimy jako człowieka niepotrafiącego odnaleźć się pośród ludzi, zwłaszcza kobiet. Targają nim bardzo skrajne emocje, co najlepiej pokazuje scena demolowania kuchni. Trudno także uznać go za osobę zaradną, potrafiącą np. przygotować posiłek. W zasadzie wszystko miał na zawołanie. Dochody ojca, tak w każdym razie to wygląda, pozwoliły mu korzystać z najnowocześniejszego, jak na PRL, sprzętu i zgromadzić olbrzymią w tamtych czasach kolekcję płyt. Z miejsca dostał również mieszkanie. Mało kto pogardziłby takim startem po przeprowadzce do stolicy. To by nawet korespondowało z tym, co w jednym z filmów dokumentalnych mówiła po jego śmierci Katarzyna Rakowska, przyjaciółka Beksińskiego i wokalistka Fading Colours. Jej zdaniem miał on dobre życie i ominęło go w nim wiele złego. Co więcej, sytuacje z którymi się spotykał, nie różniły się od wyzwań stawianych przez los większości ludzi. Wyzwań, z którym można sobie poradzić. Ile w tym wszystkim prawdy? Na pewno więcej niż ziarno. W każdym razie twórcy będą bronić filmu, a antagoniści podnosić larum.   

Pracownia w mieszkaniu Zdzisława Beksińskiego  /  Fot. Wikipedia
Obraz Jana P. Matuszyńskiego to jednak nie tylko ludzka tragedia i śmierć, po kolei zagarniająca członków rodziny Beksińskich. Twórcy momentami starają się rozładować napięcie czarnym, a jakże by inaczej, humorem. Sytuacje, których pozwolę sobie Wam nie zdradzać, pojawiają się w dość zaskakujących momentach, budząc wyraźny śmiech na kinowej sali. Ale to nie wszystko. Uważny widz, dobrze znający obrazy i grafiki Zdzisława Beksińskiego oraz pamiętający audycje jego syna, wychwyci bardzo dużo przemyconych smaczków oraz treści ukrytych między wierszami i kadrami. A to na sztalugę trafi obraz, z którym wiążą się określone wydarzenia, a to na ścianie mignie niepozorny plakat jakiegoś zespołu lub zza otwartych drzwi dobiegnie określone nagranie. Wbrew pozorom nieświadomemu widzowi może bardzo dużo uciec, ale w żadnej mierze jego uwadze nie ujdzie to, co w "Ostatniej rodzinie" jest najważniejsze.

Kadr z "Ostatniej rodziny"  /  Fot. Materiały promocyjne
Wbrew wszelkim pozorom to nie jest hermetyczny film o bardzo specyficznej rodzinie. Jej tragiczną historię pokazano w na tyle uniwersalny sposób, że bardzo często możemy zobaczyć w niej siebie lub zdarzenia, o których nam opowiadano. Wszystko wygląda szalenie realistycznie dzięki znakomitym kreacjom aktorskim. Pokaz kunsztu Andrzeja Seweryna oraz gra Aleksandry Koniecznej i Dawida Ogrodnika zasługują na wielkie uznanie, pokazując tym samym, jak ogromny potencjał może tkwić w młodych polskich twórcach. W końcu ich poczynaniami na planie kierował debiutant. Słowa uznania należą się także za scenografię. Przez pryzmat jednego mieszkania pokazano więcej Polski końca PRL niż mogłoby się wydawać. Słowem, naprawdę warto pójść do kina, bo jest co oglądać.

niedziela, 18 września 2016

Po raz trzeci, ostatni?

W Obscure Sphinx podoba mi się wiele rzeczy, ale przede wszystkim, zapominając na moment o muzyce, brak pośpiechu. Nie odnosi się wrażenia, że do czyjejś głowy uderzyła woda sodowa i śpiesząc się ku uciesze diabła, za wszelką cenę chce wykorzystać niemałe w końcu zainteresowanie, zarówno w kraju jak i za granicą. Na debiut szczęśliwi posiadacze demówek czekali dwa lata, po kolejnych dwóch w nasze ręce trafił drugi album, a teraz, już po następnych trzech, do odtwarzacza możemy włożyć "Epitaphs", najnowsze długogrające wydawnictwo. Po przesłuchaniu odnoszę wrażenie, nawet jeśli muzycy będą teraz innego zdania, że to w jakimś sensie epitafium złożone przeszłości i zamknięcie pewnego rozdziału. Co więcej, nawet bym tego chciał.

Obscure Sphinx  /  Fot. facebook.com/obscuresphinx
Nie ma rewolucji. "Epitafia" to niespełna godzina ciężaru, wciąż wbijającej w fotel ekspresji wokalnej Zofii Fraś, przestrzeni i, no właśnie, olbrzymiej dawki refleksji. Słuchając tekstów i czytając ich fragmenty zamieszczone w książeczce, można czuć się nawet przytłoczonym. Za przykład niech posłuży chociażby "Memorare", czyli łacińskie "Pomnij". Wszechobecne tu echa przeszłości rozchodzą się wręcz po całym albumie. A jeśli do tego dodamy wyraźnie wyczuwalne w słowach ból i cierpienie, skompletujemy układankę. To między innymi dlatego sądzę, że mimo wszystko coś tu się kończy, a w zasadzie ulega zamknięciu i w przyszłości raczej powinniśmy oczekiwać czegoś nowego (innego).


Oddając jednak muzykom sprawiedliwość, "Epitaphs" to nie to samo, co "Void Mother", a już na pewno nie wciąż siejące spustoszenie "Anaesthetic Inhalation Ritual". Te krążki odróżnia od siebie przede wszystkim atmosfera, a nie instrumentarium, dlatego otrzymaliśmy coś, co nie może zupełnie zaskoczyć. Niemniej nowy Sfinks to kawałek naprawdę solidnej i dobrze wyprodukowanej muzyki. Wystarczy wymienić chociażby "Sepulchre", "Nieprawotę" czy "At The Mouth Of The Sounding Sea" - koncertowe walce, które tej jesieni przejadą po publiczności. Co więcej, zmierzając niemal w kierunku zaprzeczenia sobie, stwierdzę, że "Epitafia" to również kompozytorski progres muzyków, miejscami wręcz z nutką przebojowości. Zatem w czym problem, panie Mrozkowiak?

Fot. Kamil Mrozkowiak
Od tak dobrych zespołów mamy prawo oczekiwać nieco więcej. Jeśli nie w danym momencie, to chociaż zaznaczając, że za jakiś czas taki powinien nadejść. A sądzę, że w przypadku Obscure Sphinx powinien. Jest dobrze, jest solidnie i cieszmy się tym. Jednak niech to moje malkontenctwo pozostanie sygnałem, że za dwa, trzy czy cztery lata, gdy muzycy, miejmy nadzieję, będą myśleli o wydaniu czegoś nowego, to nowe będzie naprawdę nowe, a "Epitaphs" z perspektywy czasu pozostanie świetnie napisanym, choć jednak, panegirykiem. Ale to z perspektywy czasu, bo teraz naprawdę warto sięgnąć po tę płytę.

niedziela, 11 września 2016

Z berlińskiej piwnicy

Szukanie dobrego, zimnego grania w Niemczech to jak wejście do sklepu z zabawkami. Niby wszystko się zgadza, niby tak wiele z nich chciałoby się natychmiast zdjąć z półki, ale ostatecznie bawilibyśmy się tylko tymi, które naprawdę nas przekonają. Pozostałe już po godzinie trafiłby do kosza. Inna sprawa, że czasem wyciągnięty z szuflady niepozorny i wytarty miś będzie miał nieporównywalnie więcej do zaoferowania niż kolorowe klocki. A takim właśnie matowym pluszakiem jest chociażby Monowelt, które po czterech latach działalności w końcu wyjęto z berlińskiego podziemia.

Monowelt  /  Fot. acebook.com/monoweltdarkwave
Duet tworzą Marta Raya i Daria Leere, ale nie dajcie się zwieść. To nie Niemki. Jedna jest Rosjanką, a druga pół Polką, pół Białorusinką. Obecnie mieszkają w Berlinie, a prywatnie i na próbach rozmawiają po rosyjsku. Co ciekawe, naszą rodaczkę może kojarzyć każdy, kto lata temu zaglądał do kultowej i nieistniejącej już niestety warszawskiej Kopalni. Jednak w praktyce dla większości Monowelt będzie zupełnie anonimową nazwą. Wyjątek co najwyżej stanowią najzagorzalsi fani zimnej sceny, szczególnie ci ze wspomnianej stolicy. Choć to niebawem może się zmienić, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, za sprawą regularnego debiutu. Po drugie zaś, promując rzeczone "Rückschau", panie zawitają także nad Wisłę. 17 września zagrają przed francuskim Frustration w Znośnej Lekkości Bytu na warszawskiej Pradze. I mimo że zdecydowana większość biletów sprzeda się z myślą o pierwszym polskim występie paryżan, sugerowałbym jednak, by przyjść godzinę wcześniej i poświęcić nieco uwagi Monowelt. 


Owszem, nie trzeba nawet spoglądać na instrumentarium. Wystarczą zdjęcia Marty i Darii, by wszystko było jasne. Ale to nie ma znaczenia. Panie od początku grają w otwarte karty, realizując fascynację zimnym, czarno-białym i minimalistycznym graniem. Niby nic odkrywczego, a wszystko jest dobrze wykonane i przyjemnie osadzone w klasyce gatunku. "Rückschau" bardzo szybko wpada w ucho, zwłaszcza wieczorami. Jednak wbrew pozorom ta zimna dźwiękowa przestrzeń nie ucieka pamięci. Chce się do niej wracać, głównie dzięki nastrojowi i dobrze zrealizowanemu analogowemu brzmieniu. Widać, produkcyjna pomoc Williama Maybelline'a z Lebanon Hanover była dobrym pomysłem.


"Rückschau" po niemiecku oznacza przegląd i niewątpliwie debiut Monowelt to podsumowanie pierwszych czterech lat działalności duetu. Panie uczyły się na własnych błędach i wyciągnęły wnioski. Nie było zgubnego pośpiechu, nie było także usilnego wypełniania płyty publikowanymi wcześniej pojedynczymi nagraniami. Dzięki temu w nasze ręce trafił przemyślany i spójny krążek. To wydawnictwo ma szansę korespondować z płytami najlepszych obecnie przedstawicielami czarno-białego minimalizmu, a nam pozwala w przyszłości oczekiwać nieco więcej. Szkoda tylko, że grecka Geheimnis Records nie przewidziała kompaktu. Jedynym fizycznym nośnikiem "Rückschau" jest winyl, niekoniecznie czarny.

poniedziałek, 5 września 2016

Kosmiczna pustynia

Gdy nieco ponad cztery lata temu wybierałem się na warszawski koncert Nadji do byłej już siedziby Snu Pszczoły, zależało mi, by oprócz kanadyjskiej pary zobaczyć również ARRM. Wówczas niewiele jeszcze osób kojarzyło tę sosnowiecką nazwę. Dwóch muzyków wyszło na scenę, usiadło na krzesłach, podłączyło gitary i uruchomiło rzutnik. Po chwili każdy na sali był już w zupełnie innej galaktyce. Wówczas miałem nadzieję, że sami zainteresowani szybko zbiorą opublikowane do tej pory pojedyncze nagrania i debiutancka płyta, nawet wydana samodzielnie, będzie wyłącznie kwestią czasu. Jak się jednak okazało, byłem w błędzie. Ale to już koniec wyczekiwania. Album już niebawem ma trafić w nasze ręce.

ARRM  / Fot.  Marcin Pawłowski
Złośliwi mogliby powiedzieć, że panowie rozciągnęli czas równie bardzo, jak riffy, na których oparli kompozytorskie pomysły, ale najwyraźniej tak musiało być. Inna sprawa, że poczynania Artura Rumińskiego, chociażby w Furii i Thaw, z pewnością również nie ułatwiały wygospodarowania czasu. Ten jednak w końcu się znalazł, a wspomniany gitarzysta i Maciej Śmigłowski poszerzyli skład o klawiszowca i perkusistę. Zmianie nie uległ natomiast styl. Wciąż mamy do czynienia z bezkresną wizją opartą na improwizacji. Niemniej z biegiem lat realizacja pomysłów jest ciekawsza, bardziej poukładana i wyrazista. A dojrzalsza? Owszem, choć brzmi to nieco dziwnie, biorąc pod uwagę doświadczenie wspomnianych muzyków. Inspiracje pozostają jednak te same.


Ta muzyka od początku zmierzała w tym kierunku i tu nie może być zaskoczenia. Z zabawy efektami gitarowymi i chęci spróbowania czegoś nowego zrodziło się takie nasze polskie Earth. To w żadnym wypadku ujma. Ot, stwierdzenie faktu, choć może z jednym zastrzeżeniem. Momentami sypiący się piasek spalonej słońcem pustyni i miód wylewający się z lwiej czaszki słyszymy także w bezkresach kosmicznej przestrzeni. Tu nigdy nie było pośpiechu i najpewniej nigdy go nie będzie. Jest przede wszystkim człowiek, sam na sam z wyobraźnią ograniczaną "jedynie" horyzontem.


Czy taka będzie debiutancka płyta ARRM? Być może. Panowie co prawda zamieścili w sieci dwie nowe kompozycje, w tym powyższe "Pinewood", ale to i tak niewiele wyjaśnia. Nie znamy również tytułu krążka, choć to akurat nie ma większego znaczenia. Liczą się fakty, a według nich premierę przewidziano na początek listopada. Co ciekawe, ten nieokreślony jeszcze termin zbiegnie się z warszawskim koncertem Jozefa van Wissema, twórcy m.in. muzyki do "Tylko kochankowie przeżyją" Jima Jarmusha. Sosnowiczanie poprzedzą koncert Holendra 20 października w Hydrozagadce. Oby mieli już rękach nową płytę, bo krążek zapowiada się interesująco.