piątek, 28 listopada 2014

Czekając na odpowiedzi

W przypadku każdego wykonawcy, którego płyta trafiała w ręce większości z nas, musiał kiedyś nadejść moment, gdy na swój sposób odchodził od nagrywania oraz koncertowania dla wąskiego grona odbiorców, nierzadko po prostu znajomych, i wypływał na szersze wody, niekoniecznie tracąc przy tym kontakt ze sceną niezależną. Taka historia zazwyczaj wiązała się z jakąś płytą, w którą jakiś większy wydawca postanowił zwyczajnie zainwestować. Owszem,  tego typu finansowa przygoda nie zawsze kończyła się dobrze i wszyscy znamy wiele takich przypadków. Niemniej za każdym razem, gdy obserwuję podobny bieg wydarzeń, zadaję sobie pytanie, co ostatecznie z tego wyniknie. Teraz jest podobnie.

     Jayn Hanna Wissenberg  /  Fot. Shay Rowan / facebook/darkhermusic 
Jayn Hanna Wissenberg to w Polsce postać zupełnie anonimowa. Jej poczynania z The Steals kojarzą co najwyżej najbardziej zagorzali sympatycy shoegaze'u i mroczniejszych okolic neofolku oraz nasi rodacy, których exodus pognał na Wyspy Brytyjskie, gdzie mogli natrafić na nagrania wokalistki z West Yorkshire. Teraz jednak o ognistowłosej damie dowiaduje się coraz więcej osób, a wszystko za sprawą debiutanckiej epki Darkher, jej solowego projektu. To skromne wydawnictwo potwierdza, że dla wielu Jayn może i będzie osobą znikąd, ale z pewnością to, gdzie teraz się znalazła, nie było dziełem przypadku.



Czteroutworowa epka "The Kingdom Field" to tak naprawdę profesjonalne wznowienie tego, co Jayn H. Wissenberg wydała sama pod szyldem Faun Records w 2013 r. Różnica poleca zaledwie na jednym dodatkowym utworze. Zaś rzeczona cyfra cztery okazuje się znamienna. Debiut Darkher to w rzeczywistości  dwa dość odmienne oblicza Brytyjki. Dwie kompozycje pozostają istną oazą spokoju, pełną przestrzeni, melancholii, delikatności i onirycznej atmosfery budowanej przede wszystkim pierwszoplanowym głosem, za którym podążają m.in. pojedyncze dźwięki gitary i wiolonczela. Skojarzenia z ethereal i jego okolicami są tu jak najbardziej na miejscu. Z kolei druga para utworów to coś, na czym Darkher zyskuje najwięcej, tym samym o wiele skuteczniej zwracając na siebie uwagę. Pełne rockowe instrumentarium brzmi silniej i bardziej zdecydowanie, a połączone ze wspomnianą wiolonczelą, rozmytym shoegaze'owym brzmieniem i czystym, miłym, dla ucha głosem Jayn daje słuchaczowi poczucie wymykania się tej muzyki utartym, szczególnie gotyckim, schematom i mocno budzi oczekiwania względem regularnej płyty.



W końcu Jayn H. Wissenberg będzie musiała zdecydować się na którąś stylistykę i tym samym zachwiać te wyrównane proporcje. Niewykluczone jednak, że wybór już został dokonany, biorąc pod uwagę poniższy teledysk promujący rzeczone "The Kingdom Field". Na swój skromny jeszcze sposób Darkher odbiera od typowych rozwiązań, ale by móc powiedzieć to z pełnym przekonaniem, potrzeba czegoś więcej. Tym czymś będzie oczywiście pełna płyta. W dniu jej premiery okaże się również, czy niedawna decyzja niemieckiej Prophecy Productions o zainwestowaniu w wydanie tej epki była dobrym posunięciem. Wszystkiego najpewniej dowiemy się w przyszłym roku.

sobota, 22 listopada 2014

Odsłuch archiwalnych audycji

Przez niemal dekadę wielu z Was zadawało mi pytanie, czy istnieje możliwość posłuchania Melodii Mgieł Nocnych po ich cotygodniowej nocnej emisji na antenie warszawskiego Radia Kampus. Owszem, swego czasu było to możliwe, gdy ktoś nagrywał i udostępniał tę audycję na jednym z serwisów poświęconych wymianie plików. Jednak  po kilku miesiącach najwyraźniej zrezygnował, a i ja sam nikomu nie mówiłem, że znalazłem taką witrynę. Jednak w maju tego roku temat powrócił przy okazji nowej wersji niniejszej strony. Wówczas obiecałem, że wkrótce postaram się rozwiązać ten problem. Teraz w końcu udało mi się dotrzymać danego słowa.

Fot. Wojtek Dobrogojski
W nowo powstałym dziane Odsłuch archiwalnych audycji znajdziecie ostatnie trzy z minionych programów. Systematycznie będę starał się uzupełniać tę podstronę o kolejne odsłony Melodii, ale w sumie jest ich niemal 500, zatem nie wiem jeszcze, ile z tych z najstarszych zostanie opublikowanych. W każdym razie postaram się, by dzień, najdalej dwa, po emisji audycji można było posłuchać jej za pośrednictwem niniejszej witryny. Mam nadzieję, że tym samym spełnią się oczekiwania wszystkich, którzy mnie o to prosili. W celu lepszej przejrzystości podstron postanowiłem nie łączyć działu playlist z publikowanymi audycjami. Każdy odsłuch będzie odpowiednio otagowany, zatem w wybranym przez Was momencie programu wyświetli się wykonawca oraz tytuł prezentowanego utworu. Niemniej oczywiście zachęcam do nadstawiania ucha w poniedziałki o północy, wszak zaproszenia na koncerty lub płyty mogę rozdać jedynie na żywo. Przyjemnego słuchania i do usłyszenia.  

niedziela, 16 listopada 2014

Prędzej w Niemczech niż w Polsce

Muzycy powstałego w Szczecinie God's Bow nigdy nie byli w centrum uwagi. Nie miało znaczenia, że ich płyty oraz pojedyncze nagrania ukazywały się na Zachodzie, że koncertowali u boku uznanych i jak najbardziej kojarzonych w naszym kraju grup. Zazwyczaj rozpoznawalność ich nazwy ograniczała się do wąskiego grona tych, którzy choć raz byli na Castle Party w Bolkowie lub jakimś cudem pamiętają jeszcze drugą edycję tegoż festiwalu na zamku w Grodźcu, gdzie zespół stawiał pierwsze kroki. Czy nowa płyta to zmieni? Raczej nie, a jeśli już to w niewielkim stopniu. Nie dlatego, że dopiero co wydany "Tranqualizer" to słaby album. Wręcz przeciwnie. Sęk w tym, że ta muzyka to u nas wciąż margines. A szkoda.

Koncert God's Bow w Niemczech  /  Fot. Dea / facebook.com/pages/Gods-Bow 
Czwarta studyjna płyta God's Bow nie jest bynajmniej powrotem muzyków, choć trzeba przyznać, że siedem lat to długi okres czasu. Tyle bowiem minęło od ukazania się "Follow" i co poniektórzy z pewnością zdążyli już zapomnieć o tej grupie. Jak się jednak okazało, Agnieszka Kornet i Krzysztof Pieczarka nie próżnowali. "Tranqualizer" to bez wątpienia najdojrzalsze i najciekawsze wydawnictwo będące efektem pracy rzeczonej pary. Wszystkie muzyczne tropy, z których znamy God's Bow, czyli dark wave, elektro, ambient i ethno przeplatają się raz jeszcze, jednak tym razem w nieco innych proporcjach, co w przypadku tego wydawnictwa jest kluczowe.


Poza nielicznymi wyjątkami dominują wolne i średnie tempa oraz wynikające z tego zabiegu spokój i przestrzeń. Z drugiej jednak strony nie ma tu mowy o przesadnej subtelności, mogącej ocierać się o gotycki pop, do czego czasem w przeszłości dochodziło. Jest za to solidna szkoła w postaci standardów wytwórni 4AD, zarówno w warstwie kompozytorskiej jak i produkcyjnej. Właśnie m.in. z tego wynika wspomniane poczucie dojrzałości wszystkiego, co trafiło na "Tranqualizer". Niemniej to przekonanie jest znacznie silniejsze w najbardziej onirycznych utworach. Wówczas głos Agnieszki Kornet wręcz wtapia się w spokojną, niemalże ambientową elektronikę i ma w sobie coś kojącego, czego nie można znaleźć w nieco żwawszych kompozycjach. Jednak na szczęście dla całości tych drugich jest zdecydowanie mniej.


Gdyby muzycy God's Bow nadal mieszkali i działali w Szczecinie, byłoby im znacznie trudniej dotrzeć do szerszego grona odbiorców. Biorąc jednak po uwagę, że obecnie żyją i tworzą w Niemczech, mają zupełnie inne możliwości. Tam ta muzyka po prostu się sprzedaje. Ludzie chodzą na koncerty i kupują płyty. Zatem w tym kontekście niedawna trasa u boku Deine Lakaien nie może dziwić. Nad Wisłą byłoby to o wiele trudniejsze. Co prawda "Tranqualizer" nie jest płytą przełomową, która z miejsca pobiłaby silną niemiecką konkurencję, ale to na tyle solidne wydawnictwo, że z pewnością zostanie odnotowane po drugiej stronie Odry i być może, nawet brew moim słowom, przysporzy zespołowi w Polsce więcej niż garstkę nowych fanów. Latem przyszłego roku God's Bow wystąpi na Castle Party w Bolkowie. 

wtorek, 11 listopada 2014

Z dalekiego Uralu do Kijowa

W grudniu 2007 r. po raz pierwszy zaprezentowałem Wam skromnie wydaną płytę "Lumikuuro" niejakiego rosyjskiego Kauan, mówiąc, że w tych surowych dźwiękach, o jednoznacznie doom-blackmetalowm rodowodzie, drzemią olbrzymie możliwości. Rok później ukazał się odnotowany już przez zachodnią prasę album "Tietajan laulu". Wówczas coraz więcej osób dostrzegało kompozytorskie umiejętności Antona Belova, które dość gładko przełożyły się na trzy kolejne znakomite płyty, w tym jedną nota bene wydaną przez włoską Avangarde Music. Zespół nigdy nie osiągnął sukcesu komercyjnego, ale jego artystyczny wymiar udanie przełożył się na dużą popularność. Bo jak tu nie zwrócić uwagi na śpiewającego po fińsku rosyjskiego multiinstrumentalistę, który tworzy zarówno piękną jak i ciężką muzykę z pogranicza doom metalu i post rocka? Trudno przejść obok niego obojętnie. Teraz zresztą będzie to jeszcze trudniejsze, zwłaszcza dla starszych fanów zespołu.

Anton Belov w środku  /  facebook.com/kauanmusic
Po przeprowadzce z dalekiego Czelabińska do Kijowa Belov wyraźnie odżył. Jeszcze bardziej rozwinął się jako muzyk, a każda kolejna płyta Kauan wydaje się być lepsza od poprzedniej. Teraz rzecz ma się podobnie, choć zarazem jest i nieco inaczej. Wydana na dniach kompilacja "Muistumia" zawiera siedem na nowo nagranych kompozycji z czasów pierwszej i drugie płyty, z czego jedna z nich w żadnej wersji nie była wcześniej publikowana. Można być sceptykiem wobec takich wydawnictw, sam się do niech zaliczam, ale w tym przypadku warto zapomnieć o uprzedzeniach. 



Co ciekawe, początkowo ta płyta miała trafić w ręce niespełna sześćdziesięciu osób, które prywatnie wspomogły ponowne zarejestrowanie starszych utworów na zasadzie crowdfundingu. Ostatecznie jednak fizyczny nakład "Muistumia" wyniósł tysiąc kopii. Ta kompilacja ma dwa ciekawe oblicza. Po pierwsze, ponowne wejście do studia i profesjonalna produkcja umożliwiły wydobycie całego potencjału drzemiącego w starszych nagraniach. Po drugie zaś, teraz możemy przypomnieć sobie Kauan brzmiący ciężej i mroczniej. Obecnie Anton Belov już nie tak często jak kiedyś korzysta z growlu, skupiając się raczej na czystych wokalach w języku Kraju Tysiąca Jezior. Oczywiście wychodzi mu to znakomicie, niemniej bardzo przyjemnie słucha się dźwiękowego kontrastu, powstałego przez przypominanie sobie minionych czasów tej teraz już rosyjsko-ukraińskiej grupy.



Kauan nigdy nie nagrywał słabych lub przeciętnych płyt. Pierwsza, w najgorszym razie bardzo dobrze się zapowiadała, a od drugiej aż do piątej, czyli wydanego roku temu "Pirut", za każdym razem było już tylko lepiej. Ten zespół ma szalenie charakterystyczny styl. Wymieszanie doom metalu z post rockiem, a także poszerzenie tej syntezy o bogate i bardzo przyjemne dla ucha partie skrzypiec oraz klawiszy, przysporzyło mu sympatyków wszędzie tam, gdzie jest w stanie dotrzeć internet. W kontekście muzyki Antona Belova zawsze powtarzałem, że czasem warto obejrzeć się na Wschód i uważnie nadstawić ucha. W brew pozorom efekty dość często okazują się zaskakujące. Także i tym razem.

czwartek, 6 listopada 2014

Sprowadzenie na ziemię

Gdy cztery lata temu po raz pierwszy słuchałem debiutu bielskiej Moany, byłem bardzo ciekaw, co wyniknie z dalszej działalności tego zespołu. Mimo że trzyutworowa cyfrowa epka bardziej przypominała zapis próby niż profesjonalne wydawnictwo, to mimo wszystko zwróciła na zespoł uwagę, w pełni wpisując się w ówcześnie wciąż duże zainteresowanie post metalem i jego okolicami. Pójścia za ciosem jednak nie było. Zespół koncertował zazwyczaj w rodzinnej Bielsku-Białej, niezbyt często pojawiając się w innych miastach i zwyczajnie powoli zaczęto o nim zapominać. Teraz jednak muzycy przypominają o sobie, i to w najbardziej właściwy sposób, czyli za sprawą regularnej płyty. Pytanie tylko, czy aby nie odrobinę za późno?
 
Moanaa, koncert w bielskim Rudeboy  /  facebook.com/Moanaaband
Post metal w czystej postaci już dawno nie wzbudza szerszego zainteresowania. Po prostu się wypalił. Był taki czas, że w Polsce słuchało się wszystkiego, co miało taką etykietę, zwłaszcza gdy dotyczyło to rodzimych wykonawców, krzepnących pod wpływem zachodnich przedstawicieli gatunku. A teraz? Obecnie największe zainteresowanie wzbudzają hybrydy pokoju Thaw. Muzyka z czasów epki Moany nie miałaby dziś szansy przebicia, dlatego dobrze, że bielszczanie zaproponowali coś więcej. Pytań i wątpliwości jest jednak dużo, gdyż "Descent", mimo że to bardzo udane wydawnictwo z dużym potencjałem, to nie przełoży się na coś więcej. Piszę o tym tuż po premierze, gdyż jestem pewien, że w najbliższej przyszłości wiele rzeczy w kontekście tej płyty nie potoczy się tak dobrze, jakby mogło.



Chodzi przede wszystkim o to, co ciągnie tę płytę w dół i nie pozwala na maksymalnie zaprezentowanie drzemiącego w niej instrumentalnego potencjału. To przede wszystkim partie wokalne. Owszem, zarówno pamiętany z Psychotropic Transcedental Rafał Kwaśny jak i Maciej Proficz wszystko wykonali i nagrali właściwie. Sęk w tym, że gdy słyszymy growle, a za nimi riffową ścianę dźwięku, jesteśmy ściągani do typowych rozwiązań gatunku, a przecież jeszcze przed chwilą napięcie rosło, pojawiały się nieszablonowe ciekawe i nastrojowe pomysły, jakże oddalające muzykę Moany od gatunkowej sztampy. Oczywiście siła werbalnej ekspresji ma swoją wymowę, ale w wielu miejscach aż oprosi się o czyste partie, które mogą być przecież równie silne. Nie mówię tu o konformizmie, mającym ułatwić muzykom trafienie na pierwsze miejsce wybranej listy przebojów, ale o czymś, co jeszcze bardziej oddaliłoby "Descent" od standardowych skojarzeń. A tak bogactwo solidnej produkcji, gitarowej i ambientowej przestrzeni, akustycznych dźwięków oraz nastroju zwyczajnie ucieka. Na szczęście nie jest tak od początku do końca, ale miejsc, w których to słyszymy, pozostaje zdecydowanie za mało.



Mimo wszystko w tej stylistyce Moanaa przypomina o sobie nieco za późno. Gdyby ta płyta ukazała się wcześniej, np. niebawem po debiutanckiej epce, z pewnością mówiono by o niej znacznie więcej. Dziś oczywiście ucieszy wiele osób, na co zespół w pełni zasłużył, ale niestety nie wpłynie to jakoś znacząco na poprawę jego pozycji. A szkoda, gdyż "Descent" to naprawdę kawałek dobrej muzyki i zarazem dowód na to, że bielszczanie odnaleźli swój styl i mogą nagrywać jeszcze lepsze rzeczy. Jest i jednak druga strona medalu. Może ten album to początek tego, czego subiektywnie tutaj zabrakło? Może nagrane utwory są po prostu starsze, a muzycy nie chcieli z nich rezygnować, by zamknąć pewien etap w historii zespołu? Może. W każdym razie taki debiut, nawet miejscami tak bliski typowym rozwiązaniem, z pewnością otworzy im więcej drzwi niż zamknie. 

sobota, 1 listopada 2014

Zimne refleksje

Wydany w ubiegłym roku debiut wejherowskiego Bruna Światłocienia był bardzo miłym zaskoczeniem. Chłodna muzyka, balansująca gdzieś na granicy dark wave, zimnej fali i niemalże post rocka, spotkała się z bardzo ciepłym przyjęciem. Dla większości osób zespół pojawił się w zasadzie znikąd, ale i szczęśliwie dla rodzimej alternatywy jego muzycy bynajmniej donikąd nie zwędrowali, co potwierdza ich nowa płyta. 

Bruno Światłocień  /  Fot. Materiały promocyjne 
Tytuł "Czerń i cień II" pozornie podpowiada, że to kontynuacja debiutu. Owszem, będzie w tym nieco prawy, ale tylko nieco. W rzeczywistości w nasze ręce trafia inne wydawnictwo. Muzycy odeszli od cięższych kompozycji, oczywiście jak na swoje standardy, i rozwinęli spokojniejsze wątki pamiętane z debiutu. Jest tu o wiele mniej emocji i ekspresji, które zastąpiły przemyślenia, refleksje i odczucia. Gitara jeszcze bardziej chowa się za sekcją rytmiczną i jedynie w wybranych momentach stanowi coś więcej niż tło dla pozostałych instrumentów. Wyczuwalny niemal w każdej nucie refleksyjno-melancholijny nastrój uzupełniają także klawisze i niemała gama efektów, które umownie nazwijmy elektroniką. Tym samym muzycy Bruna jeszcze bardziej zbliżyli się na umownego dark wave, wyraźnie pozostawiając za plecami zimne gitarowe granie. Ono oczywiście jest, ale w znacznie mniejszym wymiarze niż na poprzedniej płycie. Ten zabieg sprawia, że "Czerń i cień II" to dość wymagający album. Tu nie ma niezobowiązujących piosenek, których można posłuchać o każdej porze dnia i nocy. Tu są spokojne utwory. Paradoksalnie jednak, sądząc po tym, co można zobaczyć w sieci, na koncertach Bruna energetyczne proporcje pozostają zgoła odwrotnie.

Okładka płyty "Czerń i cień II"
W kontekście tego wydawnictwa warto także nieco miejsca poświęcić osobie, wokół której skupia się cały zespół. Bronisław Ehrlich, stojący przy mikrofonie główny kompozytor muzyki oraz autor wszystkich tekstów, ma w sobie coś z barda i poety. W praktyce broni się przede wszystkim słowem, a nie śpiewem. Podobnie jak za czasu debiutu wokalista Bruna Światłocienia po prostu recytuje i mówi. Nie jest stworzony do prowadzenia głosem całego zespołu, ale w ten konwencji nie ma to większego znaczenia. Wszak który z chociażby rodzimych zimnofalowych wokalistów naprawdę potrafił zaśpiewać? Wtedy chodziło o coś innego, a że gatunek w zasadzie ten sam, tu jest podobnie. Zaś co do tekstów, trudno nie zwrócić uwagi na wiele przemyśleń i spostrzeżeń autora, a także wyłaniającego się z nich subtelnego, acz dość wyraźnego, wyznaniowego manifestu. To, jakie będzie to miało dla Was znaczenie, musicie już ocenić sami.



Dobrze, że taki zespół powstał, dobrze, że jego muzycy nagrywają płyty i co jakiś czas wychodzą na scenę. Dzięki takim twórcom i wspierającym ich wydawcom jest po prostu ciekawiej. Udaje się zapełnić miejsce między rozrywkową miernotą serwowaną przez największe media a głębokim, bezdusznym i najbardziej ortodoksyjnym podziemiem. I bynajmniej nie jest to coś przeciętnego, coś pomiędzy, czy coś w środku. Jest to coś, przy czym można się zatrzymać na chwilę i zastanowić. Nad czym? Nie tylko nad czernią i cieniem.