wtorek, 30 kwietnia 2013

Pytania o prawdę

Czy muzyka potocznie uważana za piękną zawsze musi być nośnikiem smutnych uczuć i emocji? Z pewnością nie, choć niewątpliwie znacznie łatwiej znaleźć przykłady na to, że tak właśnie jest. Nie trzeba daleko szukać. Wystarczy sięgnąć po chociażby pierwszą lepszą ścieżkę dźwiękową z filmu obsypanego nagrodami lub posłuchać mistrzów muzyki klasycznej, których przecież największe dzieła są bardzo dalekie od dźwiękowej pogody ducha. Przemyślenia, refleksja i zaduma zdają się być bliskie twórcom szukającym różnych sposobów wyrażania swoich emocji i najwyraźniej podobnie jest również w przypadku samych odbiorców. Być może dlatego, że ci drudzy prędzej są skłonni uznać taką postawę za prawdziwą niż potencjalnie pretensjonalne uśmiechy i wesołe melodie, które raczej kojarzą się z szukaniem łatwego posłuchu. To zawiła kwestia i tym samym niewątpliwe temat na długą noc, niemałą ilość alkoholu i przy okazji pretekst do poszukania również odpowiedzi na pytanie, na ile współcześnie ten twórczy smutek jest maską, a na ile prawdą, której szuka odbiorca. 

Carline Van Ross w 2011 r.  /  Fot. Arch. zespołu
Od kilku lat uważnie śledzę poczynania Carline van Ross i co jakiś czas pytam sam siebie, czy jej muzyka jest szczera. Czy skoro tyle w niej refleksji i smutku, to czy są one autentyczne przez cały ten czas, gdy  tworzy pod szyldem Aythis. Tego pewnie nigdy się nie dowiem, dlatego pozostaje mi wsłuchiwanie się przede wszystkim w barwę samego głosu i skomponowanej przez nią muzyki. A te, trzeba przyznać, są niezwykłe. W 2006 r. wszechstronna francuska instrumentalistka i wokalistka postanowiła poszukać nieco odmiennych, od typowej dla niej melodyjnej doommetalowej stylistyki, sposobów wyrażenia własnych emocji poza Lethian Dreams oraz Rememberence, znajdując czas na solowy projekt. Do tej pory nagrała trzy płyty, a o rzeczonym Aythis zrobiło się dość głośno wśród sympatyków tego, co można stworzyć, czerpiąc z dorobku neoklasyki, ambientu, dark wave i neofolku. Ta muzyka to przede wszystkim smutek i refleksja ubrane w dźwiękowe piękno.

Sesja nagraniowa w 2007 r.  /  Fot. Arch. zespołu
Do tej pory ukazały się w sumie trzy regularne płyty Carline van Ross. Odróżniają je od siebie przede wszystkim przyjęte przez nią proporcje wspomnianych wcześniej gatunków. Gdzieś dominują klawisze, gdzieś indziej z kolei gitara akustyczna, ale za to zawsze można usłyszeć piękny głos rzeczonej damy. Oczywiście spośród ponad dwudziestu nagarniań składających się na rzeczone wydawnictwa część momentami to zwyczajny przerost formy nad treścią, gdzie jedno i drugie wydaje się być sztucznie rozbudowywane, tym samym narażając słuchacza na zwyczajne znużenie. Na szczęście lepszych pomysłów jest zdecydowanie więcej. Z biegiem czasu nagrania stały się bardziej złożone i ciekawsze, choć i sama gitara akustyczna oraz głos Carline również potrafią zdziałać bardzo wiele, czego dowodem jest chociażby poniższe nagranie z wydanej w 2011 r. płyty "The New Earth". Muzyka dla melancholików i tych, którym nieobca jest zaduma. A ile w niej prawdy? O to chyba trzeba by zapytać samą zainteresowaną. Niech każdy z Was oceni sam. Zaintrygowanych odsyłam do działu MP3, których warto posłuchać.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Mało znane, rzadko grane

Nie pierwszy już raz odnoszę wrażenie, że rodzima zimnofalowa scena to tak naprawdę kilka osób, które grały bądź grają w różnych projektach. Wszyscy się znają, komponując i nagrywając dla przyjemności własnej oraz grona znajomych, którzy od lat przychodzą na koncerty. Tak było niegdyś w Rzeszowie, zimnej stolicy Polski, tak też, na swój sposób, jest w i Warszawie. W tym drugim przypadku jedną z takich osób jest z pewnością Tomasz Wrześniowski, szerzej znany jako September, basista kojarzony m.in. z Evą, Hatestory, Miquel And The Livig Dead, TZN Xenna, Cytadelą oraz pewnym projektem, który pozostawił po sobie niewielkie wydawnictwo.

September podczas koncertu Evy na Castle Party w 2004 r.  /  Fot. Arch. zespołu
Mowa tu o epce "Azyl Featuring Semptemper". Za to skromne wydawnictwo, samodzielnie wydane  na płycie cd-r przez zespół w 2000 r., odpowiada troje muzyków. Basista Semptember, gitarzysta Azyl i zaproszona do współpracy Monika, czyli tak naprawdę pierwszy skład późniejszej Evy i zarazem dwie z czworga osób tworzących obecnie Hatestory. Na płytę trafiły trzy nagrania, z których poniżej znajdziecie ostatnie, "This Is Not A Lov Song". Kawałek stosunkowo mało znanej, ale zarazem niezwykle zimnej, onirycznej i samoistnie płynącej muzyki. Niby nic przesadnie wyjątkowego, a jednak wciąż znajduję w tym utworze coś, co sprawia, że do niego wracam. Te dźwięki zdecydowanie różnią się od tego, w co obecnie jest zaangażowany Tomasz Wrześniowski i niewiele wskazuje na to, by coś podobnego dotarło jeszcze do naszych uszu. Chociaż, kto wie, może kiedyś doczekamy się tego. Z pewnością nie stracilibyśmy na tym.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Zapiski na monitorze

Niełatwo jest znaleźć czas na to, co robi się dla własnej przyjemności, z dala od czysto materialnych pobudek. Wydaje się wręcz, że wraz z upływem lat, i tym samym pojawianiem się kolejnych obowiązków, jest to coraz trudniejsze. A jednak wielu z nas wciąż podejmuje tego typu aktywności kosztem wielu wyrzeczeń, ponoszonych środków i rzeczonego czasu, którego mamy tak mało. Nie jest to łatwe, ale wciąż cieszę się, nadal mogę co tydzień prezentować Wam przygotowaną muzykę i publikować na niniejszej stronie. O tym drugim wspominam nie bez przyczyny. Dokładnie dziś mijają trzy lata od dnia, gdy  oficjalnie powołałem ją do życia.

Fot. Wojtek Dobrogojski
Ta witryna powinna powstać o wiele wcześniej i obecnie liczyć sobie tyle lat, co nasze co tygodniowe spotkania. Jednak obecnie najważniejsze jest to, że wciąż istnieje, że nadal znajdują się osoby, które chcą na nią zaglądać i wreszcie, że puki co udaje mi się znaleźć wolną chwilę, by podzielić się z Wami spostrzeżeniami na temat mniej i bardziej rozpoznanych wykonawców. Dlatego dziękuję Wam za regularną lekturę, zamieszczanie linków na swoich stronach i pobieranie oficjalnie udostępnionej muzyki, co jest tożsame ze wspieraniem jej twórców. W przyszłości, tak jak dotychczas, będę starał się, byście znaleźli tu informacje o ważnych i nieco zapomnianych przedstawicielach rodzimej sceny, ciekawych młodych adeptach stawiających na niej dopiero pierwsze kroki oraz ich zagranicznych odpowiednikach. Oczywiście, znajdzie się również miejsce dla klasyków gatunku i związanych z nimi rocznicami. Dziękuję raz jeszcze i jak zawsze zachęcam do lektury oraz kontaktu. Do usłyszenia, do przeczytania.

czwartek, 18 kwietnia 2013

Grając w ciemnościach

Na przełomie lat 80. i 90., a także w samej ostatniej dekadzie ubiegłego wieku, Łódź była bardzo ważnym miejscem na rodzime scenie. Imperator, Pandemonium i Sacriversum to nazwy, których dziś nikomu specjalnie przedstawiać nie trzeba. Każdy z tych zespołów w swoim czasie zaistniał, o każdym z nich było głośno i o każdym się pamięta. Nieco w cieniu tej trójcy działało i wciąż działa Tenebris, grupa ważna, ciekawa i niestety mocno niedoceniona, pozostająca zawsze gdzieś na obrzeżach głównych wypadków muzycznych w tym kraju. To jeden z tych kolektywów, który zawsze darzyłem olbrzymim szacunkiem za upór i konsekwencję w tworzeniu niełatwej, ale jakże charakterystycznej i oryginalnej muzyki. Teraz niektórzy sobie o nich przypomnieli, inni zaś mają okazję ich poznać. Wszystko za sprawą nowej płyty i dwóch bardzo ważnych reedycji.

Tenebris w 1994 r., za czasów "The Odious Progress"  /  Fot. Arch. zespołu
Skomplikowane, techniczne i połamane granie oparte o death metal, uzupełnione o budujące nastrój klawisze. Tak zapamiętałem łódzkie Ciemności i ta już zawsze będzie kojarzyła mi się z latami 90., z takimi też dźwiękami. Choć oczywiście na skutek upływającego czasu, licznych zmian personalnych i zmieniającego się także podejścia muzyków do muzyki samej w sobie, Tenebris wyraźnie się zmieniło. Obecnie to grupa, której najbliżej do rocka progresywnego, ale z drugiej strony to wciąż muzyka na tyle nieszablonowa, że tak prawdę trudno jednoznacznie opisać ją kilkoma słowami. Najczęściej określa się ją mianem kosmicznej, gdyż jest ona na tyle pełna pomysłów, możliwości i ich interpretacji oraz przestrzeni ukrytej między dźwiękami, że trudno znaleźć bardziej adekwatne słowo. Inna sprawa, że kosmos mniej bądź bardziej był już obecny w muzyce i na wydawnictwach Tenebris. Wystarczy wspomnieć pełną obcych okładkę "Leavings of Distortion Soul", czy chociażby tytuł dopiero co wydanej płyty "Alpha Orionis".

"Adha Pawn" - nagranie promujące płytę "Alpha Orionis"


Przyznaję jednak, że ucieszył mnie nie tylko fakt premiery nowego wydawnictwa Tenebris, i tym samym danie kolejnego znaku życia przez zespół, ale i również, a może nawet bardziej ze względu na osobisty sentyment do lat 90., jednoczesne reedycje dwóch pierwszych albumów zespołu, których pierwotne kompaktowe wydania stały się nieosiągalne, a jeśli nawet, to po niemałych kwotach. Kultowe w pewnych kręgach "The Odious Progress" i "Only Fearless Dreams" są ponownie dostępne, zarówno w formie cyfrowej jak i tradycyjnej za sprawą coraz śmielej poczynającej sobie rodzimej wytwórni Audio Cave. Zaś wyjątkowo upartym i dociekliwym sugeruję zapoznanie się z wciąż dostępnym boksem "Diib" zawierającym wszystkie wydawnictwa zespołu, z wyłączeniem nowego albumu, w tym także dwie pierwsze taśmy demo.  

Okłaka kasety "The Odious Progress"
W latach 90. nikt w Polsce tak nie grał, a nawet jeśli z wraz z upływem czasu stało się inaczej, to Tenebris zawsze można było odróżnić po niezwykle charakterystycznym stylu i wokalu Szymona, którego co starsi z pewnością doskonale pamiętają jeszcze z Pandemonium. Dobrze, że ten zespół wciąż istnieje, nawet jeśli przez tyle lat doceniało go jedynie stosunkowo niewielkie grono osób. Coś mi jednak podpowiada, że teraz sympatyków Ciemności przybędzie, a i cześć z nich z pewnością będzie chciała poznać niezwykle ciekawą przeszłość zespołu, już na zawsze wpisaną w historię rodzimej sceny. Poniżej wciąż donośne echa tego, co było kiedyś. Płyta "Only Fearless Dreams" z 1995 r.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Polskie My Dying Bride

Jest kilka takich zespołów, których debiutanckie wydawnictwo wzbudziło niemałe zainteresowanie w rodzimym podziemiu i po wielu latach od jego premiery wciąż jest wspominane, choć niewątpliwie z biegiem czasu przez coraz mniej liczne grono osób. Część z tych płyt lub materiałów demo to niekiedy także muzyka, która paradoksalnie pozostała tym najlepszym, co zachowało się po danym zespole. Muzykom już nigdy później nie udało się nagrać niczego tak ciekawego, niezależnie od tego, czy próbowali wrócić do przeszłości, czy nie mieli zamiaru tego robić. Wszystkie ich późniejsze studyjne zmagania spotykały się z co najwyżej umiarkowaną życzliwością. Niektórzy nazwaliby to przekleństwem debiutu, inni klątwą drugiej płyty. Różnie można to postrzegać. Jednym z zespołów, który mnie już zawsze będzie kojarzył się z tego typu prawidłowościami, jest z pewnością nieco zapomniane chełmskie Melancholy Cry.

Fot. Arch. zespołu
To jedna z niezliczonych grup, które w połowie lat 90. powstawały na fali popularności klimatycznego grania. Wówczas niepodzielnie rządziły nastrój, wolniejsze tempa, melodie, łączenie instrumentów smyczkowych z klawiszami i ciężkim brzmieniem gitar. To były złote czasy dla melancholijnej odmiany doom metalu. Początkujący muzycy garściami czerpali m.in. z dorobku My Dying Bride, które było wtedy u szczytu popularności. I to niewątpliwie właśnie zespół z Bradford miał ogromny wpływ na powstanie dema "Lacryma Christi", debiutanckiej kasety wydanej siłami muzyków Melancholy Cry.

Pierwsze wydanie dema "Lacryma Christi"  /  Fot. metallyrica.com
Taśma ukazała się w 1995 r., czyli stosunkowo szybko, gdyż zaledwie rok po powstaniu zespołu. Zawarta na niej muzyka została, najprawdopodobniej jak sądzę, następnie nagrana raz jeszcze i wydana już w 1997 r. na taśmie i kompakcie siłami Moonbow Empire, wytwórnią powiązanej z nieco bardziej rozpoznawalną Faithless Production, którą pamięta się m.in. za sprawą pierwszych płyt Darzamat. Trudno dziwić się temu wznowieniu akurat w tamtym czasie. To muzyczna kwintesencja smutku, melancholii i płaczu w formie wspomnianej Mojej Umierającej Panny Młodej. Gdy słyszy się zarówno polskie jak i angielskie partie wokalne Rafała Chmielewskiego, oczami wyobraźni widzi się Aarona Stainthorpe'a. Ta maniera wokalna z pewnością wielu będzie drażnić, ale przyznam, że z perspektywy czasu nie oceniałbym jej aż trak surowo. Doskonale wkomponowuje się zarówno w przewodnie motywy przeplatanych partii skrzypiec i gitar oraz przy akompaniamencie samego fortepianu. Mimo że to niewątpliwie w linii prostej kopia pewnej stylistyki,  to jednak taka, która budzi pewną sympatię, tym bardziej jeśli w latach 90. pasjami słuchało się takiej właśnie muzyki. "Lacryma Cristi" okazała się bardzo przyzwoitą taśmą demo, która dziś pozostaje pamiątką po pewnej muzycznej epoce. A co z zespołem działo się później? Niestety niewiele, o czym warto byłoby wspomnieć.

Okładka kompaktowego wydania dema "Lacryma Christi"
Muzycy ostatecznie doczekali się debiutanckiej płyty. "Melatoninae" zostało wydane w 2000 r. jednym z ostatnich tchnięć poznańskiej Morbid Noizz. Album był pozbawiony jakiejkolwiek promocji i przyznam szczerze, nigdy nie widziałem  jego fizycznej kopii. Zmiana stylistyki na szybszą i mniej nastrojową niestety okazała się nieporozumieniem. Nagrania były pozbawione jakiegokolwiek charakteru, nawet w sytuacji rozpatrywania ich w kategoriach muzycznego żartu. Niedługo później zespół zakończył działalność. Paradoksalnie jego największym osiągnięciem okazało się debiutanckie demo, i to takie mocno inspirowane ówczesnymi trendami. Jednak ta taśma miała i wciąż ma w sobie na tyle atmosfery tamtych lat, że nadal budzi moją sympatię. Posłuchajcie. Poniższe "The Sons of Darkness" to najciekawsze nagranie z tego wydawnictwa. Co ciekawe, fizyczne kopie "Lacryma Christi" wciąż są osiągalne. Wystarczy tylko nieco uporu.

środa, 10 kwietnia 2013

Cicha nadzieja głośnej muzyki

Niemal od zawsze Trójmiasto było bardzo widocznym punktem na muzycznej mapie Polski. Tyczyło się to wszelkich dźwiękowych etykiet, np. na legendarnej już Gdańskiej Scenie Alternatywnej począwszy, a obecnie chociażby na przedstawicielach post metalu skończywszy. Powszechnie uznane już Bildead i niedawno udanie debiutujące God's Own Prototype to dwa zespoły, których nie trzeba specjalnie przedstawiać rodzimym sympatykom gatunku. To tylko kwestia czasu, zanim do tego grona dołączą kolejne grupy. Śmiem nawet twierdzić, że muzycy jednej z nich uczynią to już niebawem. A jeśli ich debiut będzie tak udany, jak zapowiadające je nagranie, to możemy mieć do czynienia nawet z czymś więcej.


Fot. Simona Jambor
Gdańskie Spoiwo powstało w 2009 r. Jak do tej pory jego muzycy, a wśród nich jedna dama, byli znani przede wszystkim lokalnej publiczności i osobom, które natrafiły w sieci na ich dwa studyjne nagrania, z których tak prawdę jedno to niespełna dwuminutowe intro. Teraz ten stan rzeczy z pewnością ulegnie zmianie, gdyż regularna już kompozycja "Skin" trafiła na wspominaną przeze mnie niedawno bezpłatną cyfrową kompilację "Ligts and Air", która ukazała się siłami internetowej społeczności Post-rock.PL. Przyznam, że ten utwór, który swoją drogą znajdziecie poniżej, zrobił na mnie niemałe wrażenie. Ciężar,  majestat brzemienia, czy narastające tempo w żadnym razie nie są nowymi rozwiązaniami w tej muzyce, ale ich realizacja przez gdańszczan pozwala wierzyć, że mająca ukazać się niebawem debiutancka epka zespołu przyniesie nam naprawdę kawałek dobrej muzyki, a być może nawet przyciąganie również uwagę profesjonalnego wydawcy.

Fot. Simona Jambor
Siła muzyki Spoiwa to niewątpliwie dwa syntezatory, które w żadnym razie nie są byle wypełnieniem pustych przestrzeli niewykorzystanych np. przez gitarzystę. Wręcz przeciwnie. Wydaje się, że to one właśnie będą torowały drogę dla pozostałych instrumentów, czyli rzeczonej gitary oraz sekcji rytmicznej. Czy ta  ściana dźwięku będzie pochłaniała słuchaczy, to już czas pokaże. Wszystko wskazuje na to, że przekonamy się o tym prędzej niż później. Nie ma ludzi nieomylnych, ale nie ukrywam, że to zespół, w który w osobiście wierzę od chwili, gdy po raz pierwszy usłyszałem "Skin". Nie mam powodów, by tak o nim nie myśleć. Na naszych oczach rodzi się coś naprawdę ciekawego. Dajcie im szansę.

sobota, 6 kwietnia 2013

Hałas po polsku

Przyznam, że odczuwam zmęczenie mitem punkowego Jarocina, podtrzymywanym zarówno przez liczne grono osób tak często nawiązujących do muzycznych czasów młodości, co trzeba zrozumieć i czemu  trudno się dziwić, ale i niemałej grupy wszystkowiedzących "dziennikarzy", których tak naprawdę wiedza jest poszlakowa i co najwyżej ogranicza się do zasłyszanych informacji, Wikipedii i notek zamieszczonych we wkładkach reedycji płyt. Oczywiście, wspomniane niewielkie wielkopolskie miasto zasłużenie przeszło do historii szeroko rozumianego rodzimego rocka, ale gdy jest mowa o tamtych czasach, o Polsce schyłku lat 80., brakuje mi informacji o muzyce metalowej, która przecież wówczas miała się bardzo dobrze. I mam tu na myśli nie tyle jej ówczesne oficjalne wydanie, vide działalność nieżyjącego już Tomasza Dziubińskiego, co przede wszystkim jej podziemny odpowiednik, będący potężnym oddolnym ruchem z własnym obiegiem płyt, kaset, zinów i organizacją koncertów. Owszem, jedna z części filmu "Historia polskiego rocka" dotyczy rodzimego cięższego grania, ale nawet w owym dokumencie Discovery nie było miejsca, by jednym przypomnieć, a innym przedstawić, to niezwykłe zjawisko. Jednak po wielu latach wreszcie doczekaliśmy się i w nasze ręce trafia coś, co bardzo udanie opisuje okres, który tak naprawdę, nie licząc pojedynczych wspomnień w wywiadach i co najwyżej poszczególnych artykułów, pod względem profesjonalnej dokumentacji był niemalże białą plamą w historii polskiej muzyki. Wszyscy coś wiedzieli, ale nikt nie zebrał tego w całość. Aż do teraz.
 
Okładka "Jaskini hałasu"
Wszystko za sprawą "Jaskini hałasu", książki Wojciecha Lisa i Tomasza Godlewskiego. Obaj z rodzimym podziemiem byli związani od lat, m.in. poprzez zin "Infernal Death", i doskonale znali jego osobistości, tym samym dobrze wiedząc z kim po latach należy się skontaktować. Jednak, co ciekawe, całe zjawisko tego oddolnego ruchu opisali nie w tradycyjny, sztampowy sposób, lecz na łamach książki niemal zupełnie oddali głos swoim rozmówcom. Zadali ten sam zestaw pytań muzykom i animatorom polskiego podziemia lat 80. i początku 90. Całość zaś podzielili na osiem rozdziałów, które poruszają m.in. kwestię tego, co oni uważali za podziemie, a co nie, kiedy ich zdaniem i jak to wszystko się zaczęło. Nie mogło również zabraknąć szczegółów związanych z tworzeniem zinów, ich dystrybucją, momentami heroiczną wręcz walką o dostęp do punktu ksero, bardzo często jedynego na całe miasto. Wspominane są także sposoby przechytrzania Poczty Polskiej, czasem w zemście za nagminne gubienie przesyłek, czasem po prostu z braku środków. Jednak wspomnienia przeszłości to nie tylko zabawne sytuacje związane m.in. z koncertami w domach kultury i zagadywanie pań kierowniczek w taki sposób, by uzyskać zgodę na organizację wieczoru pełnego hałasu. To również nie tylko miłe wspomnienia wymiany taśm magnetofonowych, nieustannego zaspokajania głodu muzyki, nagrywania pasjami tak nielicznych wówczas audycji radiowych z cięższymi dźwiękami. To również proza życia w szarości schyłku PRL. Wiele zespołów grało na nieustannie pożyczanych instrumentach, ledwie znajdując miejsce na próby i w ogóle nie marząc nawet o graniczącym wówczas z cudem wejściu do profesjonalnego studia. Co więcej, wyjazdy na koncerty nie były wtedy tak bezpieczne jak teraz. Wówczas długie włosy i odzienie uszyte ze skóry i żelaza wybitnie przyciągało uwagę milicjantów, obnażone pięści sympatyków narodowego socjalizmu, a także tych, którzy zwyczajnie mieli ochotę poszerzyć swoją garderobę o nowy ćwiekowany pas lub ramoneskę. Zupełnie inne czasy. Wydaje się, że nie było niczego, a jednak działo się tak wiele.

"Jaskinia hałasu" / Fot. Violence-online.pl
Olbrzymią zaletą "Jaskini hałasu" są również liczne archiwalne fotografie oraz przedruki i reprodukcje zinów plakatów i flyersów. To elementy znacząco urozmaicające czytanie kolejnych odpowiedzi muzyków i animatorów na wybrane pytanie będące motywem przewodnim danego rozdziału książki. Bez nich ta pozycja byłaby o wiele uboższa i zdecydowanie trudniejsza w odbiorze. Autorzy naleźli również miejsce na przedstawienie sylwetek co ważniejszych i niekiedy zapomnianych już, bądź w ogóle obecnie nieznanych młodszemu pokoleniu, przedstawicieli podziemia. Choć oczywiście nie mogło także zabraknąć uznanych nazw i nazwisk. Wojciech Lis i Tomasz Godlewski przepytali m.in. muzyków Imperator, Pandemonium, Hate, Enormity, Merciless Death, Vader, Traumy i Slashing Death. W tekście natrafimy także na wypowiedzi  Jarosława Szubrychta, wokalisty Lux Occulty niegdyś piszącego w "Diabolic Noise", Tomasza Krajewskiego, wciąż działającego pod szyldem Pagan Records, i Mariusza Kmiołka, managera Vader, który kierował nieistniejącym już "Thrash’em All".

"Jaskinia hałasu" / Fot. Violence-online.pl
Rzetelna praca autorów zaowocowała książką, która na długie lata pozostanie skarbnicą podstawowych informacji na temat polskiego metalowego podziemia schyłku PRL. Warto po nią sięgnąć i przypomnieć sobie tamte szare, ale i niezwykle barwne na swój sposób, czasy. A jeśli macie nieco mniej lat, to tym bardziej zachęcam Was do przeczytania "Jaskini hałasu". To już swego rodzaju źródło historyczne pełne bezcennych wręcz informacji. Brakowało mi takiej książki. I chyba nie tylko mnie, biorąc pod uwagę, jak wiele jest w rodzimym internecie stron poświęconych temu niezwykłemu ruchowi i związanych z nim wykonawcom. By daleko nie szukać, zobaczcie sami, jak wielki drzemał w nich potencjał. Poniżej znajdziecie fragment koncertu łódzkiego Imperator. A co do książki, przyjemnej lektury.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Wyobraźnia bez granic

Utarło się, że Kanada to kraj traktowany nieco po macoszemu  w przypadku szeroko rozumianej ciężkiej muzyki. Zazwyczaj twórczość z anglo czy francuskojęzycznej części tego kraju sympatycy takich dźwięków, głównie w Europie, przeważnie komentują wymownym uśmiechem. I popełniają błąd, gdyż Kanada to nie tylko utarte nazwy, jak chociażby Voivod czy Annihilator, ale i również wielu mniej znanych, a bardzo interesujących, wykonawców, którzy prężnie działają na obrzeżach sceny oficjalnej. Przykładów nie trzeba daleko szukać. Wystarczy wspomnieć chociażby Erika Quacha tworzącego pod szyldem Thisquietarmy, którego możecie pamiętać z naszych spotkań. Oprócz małomownego gitarzysty, warto wymienić jeszcze przynajmniej jedną osobę. A jest nią Frederic Arbour.

Fot. Arch. zespołu
To muzyk, którego miałem przyjemność poznać przed koncertem Longing for Dawn, jaki odbył się 21.04.2009 r. w poznańskim klubie U Bazyla. Wówczas Frederic występował przede wszystkim jako gitarzysta. Jednak wtedy na stoisku z płytami moją uwagę przyciągnął nie tylko dopiero co wydany trzeci już album wspomnianej grupy, ale również i solowe ambientowe dokonania rzeczonego Kanadyjczyka, które ukazały się nakładem należącej do niego wytwórni Cylic Law.


Warto wspomnieć o dwóch projektach Frederika Arboura. Pierwszym jest Instincts. Wydana w 2002 r. płyta "The Mystery Visions", której obszerne fragmenty znajdziecie powyżej, to jedyne jak dotąd regularne wydawnictwo pozostałe po tej inicjatywie. Zawarta na nim muzyka jest tyle ciekawa, że nie nuży, co niestety dość częstą jest przypadłością w tego typu twórczości. Wielu kompozytorów w pogoni za coraz mroczniejszymi i nieziemskimi dźwiękami po prostu gubi się, a efekt ich prac jest monotonny, pozbawiony charakteru, po prostu nudny. Tu jest inaczej, dlatego też ta płyta niegdyś przyciągnęła moją uwagę. Oprócz posępnych ambientowych pasaży słychać również wiele innych rozwiązań, jak gitara akustyczna, elementy industrialne, co najzwyczajniej w świecie tworzy m.in. otwartą przestrzeń, a nie byle duszną ciemność. Oczywiście, "The Mystery Visions" nie jest żadnym kamieniem milowym gatunku, ale bardzo udanie wyróżnia się na tle niezliczonych podobnych płyt. Słychać tu przede wszystkim pomysł i wyobraźnię, która przełożyła się na dźwiękowe odzwierciedlenie wizji zrodzonych w umyśle kompozytora. Jest to o tyle ważne, że pojęcie wizji samej w sobie pozostaje kluczem do zrozumienia twórczości Frederica Arboura, zwłaszcza tej obecnej. Wszak  nieprzypadkowo inny z jego projektów nosi nazwę Visions.

Fot. Arch. zespołu
Wydane pod tym szyldem dwie płyty Wizji, z których pierwszą znajdziecie poniżej, to muzyka o wiele bardziej wymagająca i nie tak zróżnicowana jak w przypadku Instincts. Trudniej obronić ją przed zarzutami, o którym wspomniałem wcześniej, choć wbrew pozorom nie jest to niemożliwe. Wszystko dzięki niezwykłej głębi tworzonej przez dźwięki. Ta muzyczna przestrzeń wręcz pochłania słuchacza, przenosząc go innego wymiaru, w którym dzieje się coś, co trudno opisać słowami. Co więcej, wizje twórcy skutecznie pobudzają wyobraźnię, dzięki czemu ma się poczucie braku monotonii i znudzenia. Oczywiście, po nagrania Visions nie ma sensu sięgać zawsze i wszędzie. Spełnią one swoją rolę wyłącznie w określonych okolicznościowych. Nie bez znaczenia są również nastawienie słuchacza i jego samopoczucie. Jeśli spełnicie te warunki, co jakiś czas będziecie wracali do tej muzyki. Być może nawet ku własnemu zdumieniu. W każdym razie warto chociaż spróbować.