wtorek, 28 stycznia 2014

Idź do diabła

Debiutancki album anonimowego łodzianina tworzącego pod pseudonimem K. zyskał niemały rozgłos na rodzimej scenie niezależnej. Wydany w 2012 r. "There's The Devil Waiting Outside Your Door" zaskakiwał niezwykle ponurym i dekadenckim nastrojem rodem z klasyków kina noir. Nieszablonowa muzyka, której najbliżej było do mrocznej odmiany jazzu, powszechnie budziła przyjemne i nobilitujące dla twórcy skojarzenia m.in. z Bohren & der Club of Gore oraz Heroin And Your Veins. Teraz zaś nadszedł czas na drugi album tego dość mocno enigmatycznego projektu. Sądząc po tym, co na niego trafiło, tajemniczy K. nie poszedł na na skróty i wybrał dłuższą drogę. Nawet więcej, rzucił nam niemałe wyzwanie.

K.  /  Fot. Arch. zespołu
"Lord said Go to the Devil" to nieco ponad 45 minut ambientu mniej bądź bardziej przepełnionego ciemnością, duchotą, niepokojem i jednoznacznym wskazaniem tytułowego kierunku, w którym zabiera nas ta muzyka. Fakt, że o jej twórcy nie wiemy w zasadzie nic, mocno utrudnia jej interpretację, ale z drugiej strony jednocześnie pozostawia słuchaczowi bezkresny horyzont skojarzeń i domysłów. O co w tym wszystkim chodzi, skoro raz słyszymy opętane dźwięki pokroju Aghast, a w innym nagraniu, np. tym poniższym, przyjemne dla ucha oniryczne, niemal szeptane zawodzenie kobiecego głosu? To chyba wie tylko K., który z pewnością od czasu do czasu zagląda w sieć, uśmiechając się pod nosem w trakcie lektury tekstów poświęconych jego muzyce.

Mimo że ta płyta wymaga dość dużo od sięgającego po nią słuchacza, to wbrew pozorom nie jest nudna, jak niestety dość często bywa z ambientowymi krążkami. W tej muzyce dzieje się sporo, ale żeby to usłyszeć, najlepiej założyć słuchawki. Wówczas można dostrzec coś więcej, czyli schowany za fasadą psychodeliczny świat wyobraźni pełen wizji. To wszystko dzieje się gdzieś na pograniczu halucynacji, obłędu i snu. Wydaje się, że to przyjemna kołysanka, ale miejscami kończąca się drenażem mózgu.

Pamiętając "There's The Devil Waiting Outside Your Door", trudno nie docenić odwagi K., choć z drugiej strony chwilami żałuje się, że łodzianin nie poszedł w kierunku obranym na debiucie i nie rozwinął ówczesnych pomysłów. Taki album jak "Lord said Go to the Devil" mógł jeszcze zaczekać. Choć oczywiście na taki scenariusz nigdy nie będzie za późno, pod warunkiem, że K. wciąż będzie nagrywał. Jeśli jego muzykę poznajecie dopiero teraz, najpierw sięgnijcie po debiut, a dopiero w drugiej kolejności po jego następcę. Słowem, najpierw przyjemność, potem diabeł. 
Okładka "Lord said Go to the Devil"

piątek, 24 stycznia 2014

Odrobina dobrej woli

Niespełna rok temu siłami internetowej społeczności Post-rock.PL ukazała się cyfrowa kompilacja zawierająca dwadzieścia cztery nagrania rodzimych wykonawców związanych z szeroko pojętym gitarowym graniem. Poza jednym wyjątkiem były to zespoły same wydające swoją muzykę. Większość z nich była już znana wszystkim śledzącym rozwój wypadków na niezależnej scenie rzeczonego gatunku. Wystarczy wymienić chociażby Arrm, Butterfly Trajectory, Sun For Miles, Thesis, Servants of Silence, czy Naked On My Own. W tym zestawieniu znalazło się także miejsce dla absolutnych debiutantów, którzy dopiero dawali o sobie znać szerszemu gronu odbiorców. Mowa tu o świebodzińskim No News For Tomorrow.

No Newsfor Tomorrow  /  Fot.  facebook.com/NoNewsForTomorrow
Czy jest sens pisać o trzech muzykach, którzy zaledwie wypuścili do sieci dwa nagrania zapowiadające debiutancką epkę? Owszem, gdyż trudno przewidzieć, co ciekawego może przynieść przyszłość, a i przecież odrobina dobrej woli względem debiutantów nigdy nie zaszkodzi. Oczywiście nie wspominałbym o No News For Tormorrow, gdyby nie pewne przesłanki, w tym przede wszystkim znajdująca się poniżej kompozycja "Troubles". To szeroko rozumiany post rock, w którym oprócz gitar istotną rolę ma odgrywać także wokal. Skojarzeń jest wiele, głównie z brytyjskim I Like Trains, ale słychać tu także kilka pomysłów, które być może przełożą się na coś więcej niż perspektywę wydawniczego debiutu. Wszystko w rękach muzyków.

Nie oczekujcie zbyt wiele. To zaledwie jedna kompozycja, a i tak o wiele bardziej zasługująca na uwagę niż jej poprzedniczka, którą również można znaleźć w sieci. Potraktujcie to raczej głównie jako przyjęcie do wiadomości, że taki zespół istnieje, że jego muzycy chcieliby zadebiutować, wypłynąć na szersze wody i być może nawet ta sztuka kiedyś im się uda. Pierwszą okazją, by się o tym przekonać, będzie zapowiadana już od jakiegoś czasu epka "Only Way Beneath The Sky". Nadstawcie ucha. Niewykluczone, że zainteresuje nasz wszystkich.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Zerwanie z przeszłością

Muzyczną historię Neige'a, a co za tym idzie także i Alcest, można by w sposób niemal podręcznikowy zobrazować za pomocą wykresu przedstawiającego wzajemną relację pomiędzy dwoma zmiennymi. Początkowo dominowała jedna z nich. Teraz zaś jest zgoła odwrotnie. W tej muzyce black metalu już nie ma. Został całkowicie wyparty przez shoegaze i post rock, które tak nieśmiało pukały do drzwi umysłu rzeczonego kompozytora na początku działalności Alcest. Nowa płyta nie pozostawia jednak wątpliwości. Coś się skończyło, i to niestety z nie do końca dobrym skutkiem.

Alcest  /  Fot. facebook.com/alcest.official
Wydany w miniony piątek "Shelter" to zerwanie z przeszłością, której echa były jeszcze słyszalne na "Les voyages de l'âme" z 2012 r. Wówczas przyjemnie słuchało się tej francuskiej gry kontrastów pomiędzy łagodnymi melodiami, a blackmetalowymi skrzekami. Nie miało znaczenia, że przeszłość była już w odwrocie. Liczył się efekt końcowy, a ten był niezwykły. Teraz jednak Alcest bardziej przypomina kolejny z zespołów aspirujących do grup pokroju Sigur Ros i Anathemy. Nieco zatraciło swój charakter. Za dużo tu wyspiarskich elementów i rozciągniętych melodyjnych i marzeń. Tego typu zespołów jest dużo, a takich jak jeszcze niedawne Alcest do tej pory było o wiele mniej. Gdzieś tu, przynajmniej na jakiś czas, zaginęła oryginalność.

Neige podczas próby w 2012 r.  /  Fot. facebook.com/alcest.official
Niewątpliwie wpływ na to miała nie tylko decyzja samego Neige'a, ale i jego współpraca z Birgirem Jónem Birgissonem, producentem Sigur Ros, który wskazał francuskiemu multiinstrumentaliście kilka drogowskazów w tym wciąż na swój sposób nowym dla niego muzycznym świecie. Oczywiście dzięki temu na "Shelter" nie brakuje muzycznego piękna. Te dźwięki płyną same za sprawą wszechobecnego eskapizmu, i, jak wskazuje sam tytuł, wyobrażeń na temat schronienia, do którego udaje się każdy, chcący uciec przed otaczającą go rzeczywistością. Jednak nie sposób nie odnieść wrażenia, że tych marzeń jest tutaj za dużo, zwłaszcza, gdy pamięta się wcześniejsze dokonania Alcest, jak chociażby poniższe nagranie "Faiseurs De Mondes" z wspominanego "Les voyages de l'âme". To idealny wręcz przykład mariażu przeszłości z ówczesnymi rockowymi pomysłami.


Neige podjął ryzyko. Postanowił otworzyć nowy rozdział w swojej muzycznej historii i zrobił to, dzięki czemu z pewnością zyska wielu nowych sympatyków. Jednakże otrzymany efekt nie przekonuje do końca. To znakomita muzyka, niemniej w wielu miejscach zbyt słodka, marzycielska, wręcz naiwna. To pierwsza taka płyta Alcest i wszystko wskazuje na to, że przyszłe będą podobne. Mogą być, jak najbardziej, byleby tylko nie brakowało im charakteru i potrafiły przekonać siłą nie tylko piękna, ale i ekspresji. Poniżej znajdziecie nagranie zamykające "Shelter", dziesięć minut muzyki wpisującej się w najlepsze momenty tej płyty.

czwartek, 16 stycznia 2014

W końcu coś zrozumieli

Najwyraźniej Hans i Rene Rutten z The Gathering usiedli i bardzo solidnie przedyskutowali obecną kondycję zespołu oraz pomysły na nową płytę. Wszystko wskazuje na to, że podjęli słuszne decyzje, dzięki czemu po raz pierwszy od czasu odejścia z zespołu Anneke van Giersbergen w nasze ręce trafił album mogący zadowolić nawet sympatyków owej wokalistki. Wystarczyły proste zabiegi.

The Gathering  /  Fot. gathering.nl
Gdy w 2009 r. Silje Wergeland przychodziła do The Gathering, oczekiwania były olbrzymie i najwyraźniej muzycy jednoznacznie powiedzieli jej, że ma śpiewać podobnie do Anneke. Finka zrobiła, co mogła i tak powstał raczej chłodno przyjęty album "The West Pole". Jej głos miotał się pomiędzy manierą wokalną poprzedniczki a wcześniejszymi dokonaniami  w Octavia Sperati. Na wydanym w 2012 r. "Disclosure" było nieco lepiej, ale ten album również nie przekonywał, zarówno muzycznie jak i wokalnie. Teraz coś się zmieniło. Po pierwsze, na mającym niedawno premierę "Afterwords" bracia Rutten zwolnili, zdecydowanie stawiając na znany już sobie zabieg trip-hopowego wyciszenia kosztem typowo rockowych gitar. Choć należy wspomnieć, że cztery nowe kompozycje powstały w oparciu o pomysły z "Disclosure", a i są tu nagrania, które znalazły się na epce "Afterlights" z 2012 r. Po drugie, na tym albumie muzyka ma wyraźną przewagę ilościową nad głosem Silje. Po trzecie zaś, Finka albo poczuła się pewniej, albo po raz pierwszy dano jej zdecydowanie więcej swobody, nawet w sytuacji, gdy jej głos słyszymy rzadziej. Owszem, w jej partiach wokalnych czasem jeszcze słychać Anneke, ale mimo wszystko teraz brzmi lepiej, autentyczniej.

W przypadku The Gathering zawsze byłem ortodoksem, często wracającym do doomowej przeszłości zespołu, a później i wspominającym jego największe sukcesy za czasów Anneke oraz ówczesne wizyty Holendrów w naszym kraju. Płyt z Silje Wergeland słuchałem raczej z dziennikarskiego obowiązku, ale jak się okazało do trzech razy sztuka. "Afterwords" daje muzykom szansę przestania bycia postrzeganymi wyłącznie przez pryzmat zmiany wokalistki. Stare The Gathering już nigdy nie wróci, ale może teraz na naszych oczach rodzi takie się, które pogodzi wszystkich. A co do przeszłości, miłą niespodzianką na "Afterwords" okazał się gościnny udział Barta Smitsa, współzałożyciela The Gathering i wokalisty z czasów demówek oraz debiutanckiego "Always", wydanego w 1992 r. Zaśpiewał w tytułowym nagraniu i trzeba przyznać, że zrobił to naprawdę dobrze. Poniżej znajdziecie teledysk promujący "Afterwords".

niedziela, 12 stycznia 2014

Świadome ryzyko

W większości przywykliśmy do ukazywania się płyt przede wszystkim wiosną i jesienią, jednak oczy i uszy warto mieć odpowiednio szeroko otwarte i nadstawione przez cały rok, i to także Polsce. Wszak mniejsze wytwórnie wydają bardzo ciekawe płyty, a zarządzający nimi decydenci nie są zobowiązani ściśle trzymać się utartego kalendarza. Bo po co? Muzyka obroni się sama, a teraz zaś nadchodzi czas takiej właśnie premiery. 25 stycznia ukaże się nowe wydawnictwo opolskiego Echoes of Yul.

Echoes of Yul  /  Fot. Arch. zespołu
Ten projekt w szybkim tempie zdobył szacunek nie tylko rodzimych sympatyków post metalu, ale i tych rozsianych po różnych zakątkach świata, wszak jego drugą płytę wydała uznana włoska Avangarde Music. To zainteresowanie nie było przypadkowe. Albumem "Cold Ground" Echoes of Yul tchnęło nieco życia w coraz bardziej kostniejący wspomniany gatunek. Postawienie na instrumentalne eksperymenty, przestrzeń i nastrój, a nie wyłącznie na ciężkie riffy, okazało się bardzo dobrym pomysłem. Teraz Michał Śliwa postawił kolejny krok w tym kierunku. Na mającą ukazać się pod koniec stycznia epkę "Tether" trafią cztery premierowe utwory oraz kilka remiksów opracowanych przez ciekawych gości, spośród których warto wymienić chociażby Macieja Szymczuka, uznaną personę w środowisku zwolenników ambientu i szeroko rozumianej dźwięków z pogranicza snu i jawy. Co ciekawe, wszystkie nagrania złożą się w sumie na niespełna 80 minut muzyki.

Okładka "Tether"
Pisanie o płycie, której jeszcze nie ma, jest niewątpliwie pewnym ryzykiem, ale podjętym przeze mnie jak najbardziej świadomie. Owszem, do epek często podchodzimy sceptycznie, sądząc, i zazwyczaj mając rację, że ktoś bardzo chce, byśmy sięgnęli do portfela, a niekoniecznie ma do zaoferowania pełny produkt. Jednak nie sugerowałbym poświęcenia "Tether" chwili cennego czasu już teraz, gdyby nie było tego warte. Ta epka może być jednym z ciekawszym rodzimych wydawnictw początku tego roku. Poniżej znajdziecie audiowizualną zapowiedź nowych nagrań Eches of Yul oraz rzeczonych remiksów. Niebawem posłuchamy ich wspólnie w Melodiach.

środa, 8 stycznia 2014

W służbie ciszy

Swego czasu w jednym z maili poproszono mnie o adres korespondencyjny. Niedługo później okazało się, że w radiowej przegródce czeka na mnie debiutancka epka mało jeszcze wtedy rozpoznawalnego puławskiego Servants of Silence. Gdy kilkanaście miesięcy temu opowiadałem Wam o tym czteroutworowym wydawnictwie, wyraziłem nadzieję, że kiedyś obok tej skromnie wyglądającej płyty CD-R będę mógł postawić jeszcze ciekawszy regularny już krążek. I tak też teraz się stało za sprawą "Two Billion Seconds".

Servants of  Silence  /  Fot. facebook.com/servantsofsilence
To niemal godzina przemyślanego i miejscami zaskakująco dojrzałego jak na debiutantów instrumentalnego post rocka. Paradoksalnie jednak o takich rodzimych wydawnictwach pisze i mówi się coraz trudniej, gdyż jest ich coraz więcej, wyraźnie korespondują ze sobą w obrębie dość wąskich ram gatunku, a i większość z nich naprawdę może się podobać. Dlatego najprościej i chyba najtrafniej jest stwierdzić, że na "Two Billion Seconds" znajdziemy dużo tego, co w tej muzyce przyciąga najbardziej. Jest przestrzeń, są emocje, melodie i wyraźnie pobudzająca słuchacza energia, miejscami przeplatana refleksją. Poza dwoma wyjątkami puławianie zdecydowanie postawili na dłuższe kompozycje, zatem chwila z tym albumem nie wystarczy. Tu trzeba nieco więcej czasu i skupienia, by ta swoista inwestycja zwróciła się. Najlepiej zabrać ze sobą ten album, wychodząc z domu lub włożyć do odtwarzacza i puścić go sobie w tle. Choć oczywiście nic nie zastąpi wysłuchania tych nagrań na koncercie. 


Nie oczekujcie rewolucji, nie spodziewajcie się wizjonerstwa i sensacji. Sięgnijcie po tę płytę, by poznać kolejnego ciekawego rodzimego przedstawiciela gatunku. A jeśli jeszcze nie znacie żadnego poza powszechnie rozpoznawalnym już Tides From Nebula, śmiało możecie zacząć właśnie od tego. Niewykluczone, że po wysłuchaniu "Two Billion Seconds" postanowicie poszukać w rodzimej sieci czegoś więcej. Zapewniam, że jest w czym wybierać.


Mimo dawnego minięcia apogeum tej muzyki na Zachodzie, krajowy post rock ma się coraz lepiej. I mimo że czasem jedna płyta może kojarzyć się z drugą, to nie powinniśmy jeszcze mówić, czy nawet myśleć, o przesycie. Wynika to z faktu, jak wiele grup działa samodzielnie, wydając swoje nagrania i wspólnie organizując koncerty. W ten sposób, bez ingerencji wytwórni, samoistnie konsoliduje się scena, przed której członkami jeszcze co najmniej kilka lat intensywnej, wznoszącej działalności, w tym także przed Servants of Silence.  

sobota, 4 stycznia 2014

Zanim zdążymy zapomnieć

Zazwyczaj płyty ukazujące się w ostatnich dniach roku kalendarzowego często są skazane na zapomnienie. Radko możemy je znaleźć w podsumowaniach i zestawieniach, gdyż jest już na to za późno. Zaś za kolejne dwanaście miesięcy mało kto sięgnie pamięcią do daty zepchniętej na dalszy plan przez o wiele ważniejsze dni i związane z nimi wydarzenia. Są jednak wyjątki. Niektóre albumy potrafią obronić się same i przy skromnej pomocy najwierniejszych sympatyków oraz grona piszących i mówiących o muzyce trafiają do świadomości szerszego odbiorcy. Sądzę, że tym razem będzie podobnie, wszak mowa tu o nowej płycie Kauan.

Kauan  /  Fot.  facebook.com/kauanmusic
Co prawda ten powstały w rosyjskim Czelabińsku projekt nigdy nie osiągnął sukcesu komercyjnego, ale każde z jego dotychczasowych wydawnictw odbijało się szerokim echem we wszystkich gronach osób poszukujących ciekawej muzyki ze Wschodu Europy. Kilka lat temu Anton Belov osiadł w Kijowie i wraz z nowymi muzykami pisze utwory, które w niezwykle lekki sposób uciekają od utartych schematów. Niby większość rozwiązań jest znana, ale razem tworzą one niezwykły nastrój, który charakteryzuje również wydany 15 grudnia "Pirut", piąty już album Kauan.



Pomysły Belova zawsze były hybrydami. Doom czy black metal łączył ze skrzypcami, klawiszami, jednocześnie nadając im przestrzenny i oniryczny charakter za sprawą czerpania z dobrodziejstw rocka progresywnego. Tym razem jest podobnie, ale przewrotnie jak zawsze inaczej. Wszystko dlatego, że na ostateczny kształt muzyki miały wydarzenia z 15 lutego 2013 r., gdy nad Czelabińskiem rozpadł się meteoroid. To sprawiło, że na "Pirut" miejscami dużo ponurego nastroju i ciężaru gitar charakteryzujących wspominaną muzykę zagłady, zwłaszcza w tonacji Kraju Tysiąca Jezior. Do nich zaś dołączają znane z poprzednich płyt Kauan wysokie, nieco psychodeliczne tony klawiszy, za którymi kryje się bezkresna przestrzeń spod znaku Pink Floyd oraz duch fińskiego folkloru, tak dobrze znanego z dokonań Tenhi. Co ciekawe, Anton Belov raz jeszcze zdecydował się na growle, które komponują się z doomowymi tempami i stanowią alternatywę dla również obecnych czystych zaśpiewów, jak zawsze w języku fińskim. 


Piąta płyta "Kauan", a w zasadzie niespełna czterdziestominutowy utwór sztucznie podzielony na osiem ścieżek, udanie podtrzymuje sympatię i szacunek dla tworzącego go muzyków. Tego typu wydawnictw nie znajdziecie zbyt wiele, a już z pewnością w katalogach większych wytwórni. Jak zawsze oryginalnie i ciekawie.

środa, 1 stycznia 2014

Wspomienia i oczekiwania

Miniony rok należał do bardzo interesujących. W nasze ręce, lub do posiadanych przez nas cyfrowych odtwarzaczy, trafiło wiele interesujących płyt. Cieszy to tym bardziej, że większość z nich to wyczekiwane i udane rodzime albumy, które tchnęły nieco nadziei i świeżości w krajową scenę. Działo się bardzo dużo i przyznaję, że chwilami podczas naszych spotkań trudno było znaleźć miejsce na wszystkie te wydawnictwa. Ale to dobrze, wszak takich płyt nigdy za wiele, a i zawsze można sięgnąć po nie później lub po protu do nich wrócić. Oby ten rok był podobny, o ile nie nawet lepszy. Życzę Wam, byście zawsze znajdowali czas na muzykę, której chcecie słuchać. Do usłyszenia.