niedziela, 28 sierpnia 2016

Pamiątka z Bolkowa

Już jadąc na tegoroczną edycję Castle Party, wiedziałem, że tak to się skończy. Nie było sensu się oszukiwać. Nie przewidziałem jednak, że słabość lustrowania nawet najbardziej niepozornych stoisk z płytami wymusi na mnie zakupienie tuż przed drogą powrotną specjalnej torby. Kompakty zwyczajnie nie chciały zmieścić się do plecaka. Ale było warto. W moje ręce wpadło w sumie kilkadziesiąt krążków mniej znanych lub zupełnie nierozpoznawalnych wykonawców. Czasem też były to płyty, których nie posiadałem dotąd z powodu zaporowych cen krajowych pośredników. Nie zabrakło także albumów, które poznałem dopiero w Bolkowie. A jednym z takich właśnie krążków jest "A Change of Speed, A Change of Style", jak sugeruje już sam tytuł, hołd złożony Joy Division.

Okładka kompilacji
Płytę wydała nic niemówiąca nikomu niemiecka wytwórnia OVR, w przypadku której to pierwszy numer katalogowy. A skąd pomysł? Premiera odbyła się niemal dokładnie rok temu, więc każdy fan Joyów skojarzy, że chodziło o 35. rocznicę samobójczej śmierci Iana Cutisa i faktycznego zakończenia działalności zespołu. Uwagę zwraca już sam dobór wykonawców. To chyba pierwsze tak międzynarodowe towarzystwo, z którego muzycy reprezentują rejony darkwave, rocka gotyckiego i w ogóle szeroko rozumianej elektroniki, ale zawsze z kręgu dark independent. Fani gitarowych brzmień będą musieli otworzyć się na coś nowego lub ominąć ten krążek szerokim łukiem, wracając np. do wydanego w 1995 r. zestawu "A Means To An End". Niemniej warto się przełamać. 




Jak każda kompilacja, także i ta ma lepsze i słabsze momenty, choć ich ocena naturalnie będzie wynikała z najbardziej preferowanych nagrań legendy z Manchesteru oraz słuchanych na co dzień gatunków muzyki. Warto jednak wyróżnić chociażby The Devil And The Universe, które w tym roku szturmem zdobyło bolkowską publiczność, oddalone od oryginału wykonanie "New Dawn Fades"  Godlessstate, Der Blaue Reiter w rozmarzonym "Decades" czy zamykające kompilację "The Eternal" Merciful Nuns, choć raczej za wykonanie, nie za pomysłowość. Warto także wspomnieć o minimalizmie Evi Vine w opracowaniu "Dead Souls. Co ciekawe, rzadko zdarza się, by na takie płyty trafiały nagrania koncertowe. A tak jest tutaj za sprawą Phillip Boa & The Voodooclub w "Love Will Tear Us Apart" oraz Sieben wykonującego "Transmission". 



"A Change of Speed, A Change of Style" warto potraktować jako ciekawostkę, gdyż tego typu albumy nigdy nie zadowolą każdego, przynajmniej nie całości. Sam chętniej zatrzymuję się przy określonych utworach, a inne raczej pomijam. Z wielu powodów. Niemniej to ciekawa i miło wydana dla oka kompilacja. W moim przypadku dodatkowo pamiątka z tegorocznego Castle Party. Choć najpewniej nie tylko moim.

Pełna lista wykonawców

1) The Devil & The Universe - I Remember Nothing
2) Dive - Isolation
3) No Sleep By The Machine - Shadowplay
4) Plastic Noise Experience - She´s Lost Control
5) The Invincible Spirit - Atmosphere
6) Godlesstate - New Dawn Fades
7) The Eternal Afflict - Twenty Four Hours
8) Der Blaue Reiter - Decades
9) Sieben -Transmission (Live)
10) Evi Vine - Dead Souls
11) Phillip Boa & The Voodooclub - Love Will Tear Us Apart ( Live)
12) Merciful Nuns - The Eternal
13) Die Krupps - Isolation*
14) Psyche - Disorder (Legacy Mix)*
15) Kirlian Camera - The Eternal*

* tylko w wersji cyfrowej

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Po dwóch latach czekania

Prophecy Productions nie zwania tempa. Najwyraźniej Niemcy nie przejmują się, że jest środek lata i dla wielu co bardziej wyszukana muzyka to ostatnia rzecz, o której chcieliby myśleć. A jednak. W nasze ręce trafiły nowe nagrania m.in. Sol Invitus, Les Descrets, The Vision Bleak, a także singiel zapowiadający piąty studyjny krążek Alcest. Ale to nie wszystko. Dla wielu najbardziej wyczekiwaną datą była ta, która dopiero nadeszła. 19 sierpnia ukazał się debiutancki krążek Darkher, wydawnictwo mające odpowiedzieć na jedno zasadnicze pytanie - czy Jayn Wissenberg spełniła pokładane w niej dzieje, tak bardzo rozbudzone epką "The Kingdom Field" z 2014 r.? Odpowiedzenie wyłącznie "tak" byłoby zbyt oczywiste, zatem po kolei.

Darkher  /  facebook.com/darkhermusic
Mówiąc szczerze, "Realms" to żadne zaskoczenie, szczególnie jeśli ktoś pamięta początki wokalistki z West Yorkshire i moment, w którym zaczęła przebijać się do świadomości szerszego grona odbiorców. Ten regularny debiut, wręcz w linii prostej i z jednym utworem z epki, jest rozwinięciem dobrze nam znanych pomysłów, czyli potężnej dawki szalenie refleksyjnej, melancholijnej, miejscami bardzo smutnej muzyki. Ciężkie, oniryczne, doomowe-shoegaze'owe partie gitar, przestrzenne dźwięki ich akustycznego odpowiednika i kojący głos Jayn Wissenberg nie brzmią inaczej, niż bylibyśmy w stanie to przewidzieć, ale mimo to w najwyraźniej formuła sprawdziła się.


Tej płyty najlepiej słucha się wieczorami. Towarzyszy jej dość ponura atmosfera, ale wykreowana tak prostymi i zarazem tak przemyślanie wykorzystanymi środkami, że wszystko brzmi po prostu pięknie. Kojarzy się nieco nieswojo, prawda? A jednak. Tu kluczowy jest głos Jayn. Bez niego nie byłoby Darkher, a jeśli nawet, trudno byłoby wyłowić go z potoku dziesiątek czy wręcz setek wydawnictw ukazujących się każdego tygodnia. Dzięki niemu ta muzyka ma duszę i charakter, budząc w słuchaczu poczucie autentyczności. Z drugiej jednak strony nie sposób nie zwrócić uwagi, że Brytyjka obrała stylistykę, w której obecnie dość trudno o zaskoczenie. Wymieńmy chociażby Chelsea Wolfie czy Serę Timms. W zasadzie, mówiąc nieco złośliwe, panie mogłyby wymienić się tytułami. Mało kto by się zorientował.


"Realms" zbiera jak dotąd dość pochlebne recenzje i to nie powinno dziwić, bo na regularny debiut Darkher trafił kawałek dobrej muzyki. Owszem,  Jayn Wissenberg, przynajmniej tym krążkiem, nie zwojuje świata, ale zyska wielu nowych sympatyków, tak bardzo lubiących obraną przez nią stylistykę. Dlaczego? Bo bardzo dobrze się w niej porusza. Oby tylko wniosła jeszcze coś od siebie. Coś, czego do tej pory nie znaliśmy. No ale na to najpewniej będziemy musieli zaczekać nieco dłużej. Zdecydowanie dłużej niż do pierwszego polskiego koncertu Darkher, który za miesiąc odbędzie się we Wrocławiu w ramach Asymmetry Festival.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Nadejście początku

Jak zapowiadał, tak zrobił. Fursy Teyssier od ponad roku przygotowywał fanów na otwarcie nowego rozdziału w historii Les Discrets i teraz nadszedł moment może nie tyle szoku czy wielkiego zaskoczenia, co raczej zderzenia z faktami. Epka "Virée Nocturne" w końcu zdradza, jak wiele Francuz pozostawił za plecami i w jakim kierunku zamierza podążać. Choć z drugiej wszyscy dobrze znający nie tylko muzyczną twórczość sympatycznego artysty z Lyonu nie powinni być przesadnie zaskoczeni. Gdy uważnie przyjrzeć się lub nadstawić ucha, wnioski nasuwają się same. To musiało tak się "skończyć".

Furssy Teyssier /  Fot. facebook.com/lesdiscrets
Gdzie zatem ta nowość? Lider Les Discrets pożegnał się z surowymi, postblackmetalowymi gitarami. Teraz znacznie bliżej mu do eksperymentów. Z czystym sumieniem i do woli może poruszać się w płynnych granicach elektroniki, ze szczególnym uwzględnieniem trip hopu, oraz jeszcze bardziej rozmarzonych postrockowo-shoegazowych zakamarkach muzycznej wyobraźni. Można wręcz odnieść wrażenie, że decyzję podjął dawno temu, ale dopiero teraz, czyli po zamknięciu przeszłości koncertowym "Live At Roadburn", mógł w pełni poświęcić się realizacji nowych pomysłów. Z jakim efektem? Trzeba przyznać, że dość interesującym. Nawet jeśli wiele rozwiązań brzmi znajomo, przywodząc na myśl Portishead czy Massive Attack.  


To jednak dopiero początek. Studząc emocje, należy zwrócić uwagę, że na "Virée Nocturne" trafiły zaledwie cztery kompozycje, a w zasadzie trzy oraz remiks jednej z nich. Co więcej, jeden premierowy utwór oznaczono jako wersję demo. Zatem złośliwi, mając przy tym dużo racji, śmiało mogą mówić o marketingowej zagrywce wydawcy, i to szytej dość grubymi nićmi. No ale najważniejsze, że w końcu poznajemy to, o czym mówiło się już od dawna. A to z kolei początek nowej drugi, w której Fursy Teyssier będzie musiał niejako odnaleźć się na nowo. Niejako, bo ta muzyka tkwi w nim od jakiegoś czasu. Musi "jedynie" umieć ją wydobyć i zaproponować w możliwie najciekawszej formule.


Na więcej będziemy musieli zaczekać do początku przyszłego roku. Wówczas w nasze ręce ma trafić "Prédateurs", regularne już wydawnictwo Les Discrets. Na razie mamy znacznie więcej pytań niż odpowiedzi. Choć i tak wiemy więcej niż jeszcze kilka miesięcy temu czy przy okazji premiery "Live At Roadburn" i towarzyszącemu jej pożegnaniu z melodyjnym i pięknym, ale mimo wszystko nieco surowym, brzmieniem. Zaczekajmy. W końcu jak dotąd Fursy Teyssier nigdy nie zawiódł.