poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Odzyskany raj utracony

Nigdy nie ukrywałem, że w przypadku Paradise Lost zaliczam się do odwiecznych malkontentów i ortodoksów, którzy po jednym zapoznaniu się z większością płyt Anglików wydanych po "Draconian Times" rzadko kiedy, o ile w ogóle, do nich wracają. Ich mariaż z elektroniką i rockiem po prostu mnie nie przekonał. Nawet po latach czasem staram się zmienić zdanie, ale wciąż zderzam się z poczuciem braku autentyczności słyszanej muzyki. Niemniej jednak zawsze, gdy ukazuje się nowe wydawnictwo Raju Utraconego, chętnie po nie sięgam, chcąc dowiedzieć się, co tym razem skomponowali Greg Mackintosh i Nick Holmes. A słuchając dopiero co wydanego "Tragic Idol", dochodzę do wniosku, że udało im się stworzyć coś naprawdę zaskakującego. Co ważne, w jak najbardziej dobrym znaczeniu tego słowa.

Fot. Materiały promocyjne
Można odnieść wrażenie, że muzycy po prostu zatęsknili za przeszłością. "Tragic Idol" to powrót do starego, dobrego Paradise Lost, pełnego energii, ciężaru, charakterystycznych, melodyjnych zagrywek Mackintosha oraz znacznie częściej krzyczanych, i tym samym o wiele bardziej wyrazistych niż ich czyste odpowiedniki, partii wokalnych Holmsa. Najwięcej skojarzeń budzą echa m.in. wspomnianego już "Draconian Times", ale w żadnym razie nie jest to zwykła kopia tego, co już znamy. To nowa, współcześnie brzmiąca muzyka, w której bardzo ważną rolę raz jeszcze odegrały tak ważne elementy stylu Anglików nawiązujące do ich najlepszych lat. Ta płyta zaskoczy wiele osób, zwłaszcza starszych fanów, którzy już dawno postawili krzyżyk na Paradise Lost. Poniżej znajdziecie fragmenty nagrań, jakie trafiły na "Tragic Idol".

czwartek, 26 kwietnia 2012

Prezent dla tych, którzy lubią słuchać

Pewnego wieczoru w radiu, mniej więcej dwa lata temu, gościem audycji "Darkside", którą zwykłem realizować dwie godziny przed swoim programem, był Filip Zieliński, wokalista warszawskiej grupy Dianoya. Jego wizyta wiązała się z premierą "Obscurity Divine", debiutanckiego wydawnictwa tego jeszcze niezbyt wówczas rozpoznawalnego rodzimego przedstawiciela progresywnego rocka. Wtedy to otrzymałem od niego egzemplarz nie tylko wspomnianego wydawnictwa, ale i kilka zwiastujących je singli, z których jeden chciałbym dziś wręczyć komuś z Was.

Fot. Arch. zespołu
Krążek został wydany siłami samych muzyków w dość oryginalny sposób, gdyż znalazł się w kopercie imitującej siedmiocalowy winyl. Był osiągalny jedynie podczas promocji pierwszej płyty zespołu, dziś jest praktycznie niedostępny, tym samym stając się ciekawą pozycją kolekcjonerską. Jeśli chcielibyście go pozyskać, wystarczy, że odpowiecie na poniższe pytanie.

Jak brzmi tytuł drugiej płyty zespołu Dianoya?

Odpowiedzi kierujcie na adres melodie@radiokampus.waw.pl. Termin nadsyłania listów upływa we wtorek o północy. Każdy z uczestników konkursu zostanie poinformowany przeze mnie o wyniku losowania.

Prawidłowa odpowiedź to "Lidocaine". Płyta ukaże się 11 maja.

Singiel wylosował Piotr z Pucka.

Poniżej znajdziecie teledysk do utworu "Dreamlack", którego dwie wersje znalazły się na wspomnianym singlu.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Przeczytaj, to do Ciebie

Po raz pierwszy usłyszeliśmy się 6 czerwca 2005 r. Wówczas nie mogłem zdawać sobie sprawy, że moja przygoda z radiem, już nie tym internetowym, będzie trwała tak długo. Dlatego dziś jestem w pełni świadom, że o pewnych rzeczach powinienem był pomyśleć znacznie wcześniej. Jednakże lepiej, że stało się to nieco później niż wcale. Dokładnie dwa lata temu, niemalże co do dnia, gdyż 22 kwietnia 2010 r., dokonałem pierwszego wpisu na tej stronie, dając tym samym początek temu, co widzicie dzisiaj.

Fot. Wojtek Dobrogojski
Niniejsza witryna pozostaje w ścisłym związku z Melodiami Mgieł Nocnych, które w każdy poniedziałek o północy słyszycie na antenie Akademickiego Radia Kampus, nadającego w Warszawie na częstotliwości 97,1 FM. To tutaj kilka minut po każdym programie, a niekiedy nawet jeszcze przed jego zakończeniem, w stosownym dziale możecie znaleźć listę wszystkich wykonawców zaprezentowanych danego wieczoru, mając tym samym wgląd w kompletną listę nagrań ze wszystkich kilkuset naszych spotkań. To również tutaj znajdziecie odnośniki do plików mp3 zamieszczonych w sieci przez samych muzyków. Zaś dwa razy w tygodniu staram się także napisać kilka słów o nieistniejącym już, mało znanym lub po prostu wartym przedstawienia wykonawcy, ze szczególnym uwzględnieniem rodzimej sceny. Czasem wiąże się to z konkretną audycją, a czasem to zwyczajnie moje muzyczne zapiski rodem z pamiętnika starego subiekta. Jednak niezależnie od kierujących mną pobudek, tę stronę prowadzę przede wszystkim dla Was. 

Fot. Wojtek Dobrogojski
Dlatego w związku z przypadającą drugą rocznicą powstania tej witryny chciałbym Wam bardzo podziękować za jej odwiedzanie, za wpisywanie komentarzy, za zamieszczanie odnośników na swoich stronach, forach i w korespondencji mailowej. Mam nadzieję, że spośród wszystkich tekstów, które tutaj zamieściłem, przynajmniej w jednym z nich znaleźliście informacje o wykonawcy, który Was zaintrygował, zaciekawił lub sprawił, że inaczej niż przedtem postrzegacie jego dokonania. W miarę swoich możliwości czasowych będą starał się, by ta witryna wciąż żyła, oferując Wam nie tylko muzykę, ale przede wszystkim solidne słowo pisane o tym, czemu warto poświęcić czas. Raz jeszcze dziękuję, zapraszając do lektury. 

piątek, 20 kwietnia 2012

"Trzecia" płyta Joy Division

Informacja o tym, że do Warszawy przyjeżdża Peter Hook, by zaprezentować m.in. wszystkie nagrania, jakie trafiły na "Unknown Pleasures", pierwszą płytę Joy Division, odbiła się szerokim echem w całej Polsce. O tym jak wielki był w naszym kraju głód zobaczenia wspomnianego muzyka, i przede wszystkim wysłuchania na żywo nagarniań rzeczonej grupy, świadczył niebywały wręcz tłum, który 11 lutego wypełnił po brzegi dosłownie pękający w szwach klub Palladium. Jednak po tym niezwykłym wręcz koncercie mało kto mógł przypuszczać, że jeszcze tego samego roku nadarzy się nad Wisłą okazja do zobaczenia pozostałych dwóch muzyków Joy Division. 4 lipca w Gdyni na 11. edycji festiwalu Open'er zagra New Order. 

Fot. Arch. zespołu
Zespół powstał po samobójczej śmierci Iana Curtisa, jeszcze w 1980 roku, gdy Peter Hook, Bernard Sumner i Stephen Morris postanowili kontynuować granie, lecz pod zupełnie nową nazwą. Początkowo koncertowali we trzech, jednak z biegiem czasu dołączyła do nich Gillian Gilbert, ówczesna partnerka, a obecnie żona Morrisa, która wcześniej kilkakrotnie wspomagała na scenie Joy Division. W tym składzie muzycy zarejestrowali "Movement", debiutancki album, który warto dziś przypomnieć nie tylko z okazji zbliżającego się koncertu, ale i ze względu na tak słyszalne na nim echa Joy Division.


Album ukazał się w listopadzie 1981 r., budząc mieszane uczucia zarówno krytyki, jak i samych twórców. Jednak z biegiem czasu został doceniony. Sięgali po niego przede wszystkim ci, którym późniejsza dyskotekowa twórczość New Order nie przypadła do gustu, a zamiast słuchać przebojów pokroju "Blue Monday" wciąż woleli powracać do nagrań z "Unknown Pleasures" i "Closer". Wynikało, jak i wciąż wynika, to przede wszystkim z charakteryzującego "Movement" zimnego brzmienia syntezatorów oraz nieco ponurego nastroju, kojarzących się z przede wszystkim z drugą płytą Joy Division i poniekąd dających również podstawy wyobrażenia, że tak właśnie mogłoby brzmieć trzecie regularne wydawnictwo tego zespołu, gdyby muzycy, wraz z Ianem Curisem, zaczęli zwracać się w stronę elektroniki. Tragiczny los sprawił jednak, że odpowiedzi na pewne pytania nie poznamy już nigdy, ale na szczęście wciąż pozostają płyty, po które możemy sięgać i którymi możemy się cieszyć, w tym także "Movement".
Fot. Arch. zespołu
Gdy 4 lipca muzycy New Order wyjdą na scenę, by po raz pierwszy zagrać w Polsce, z pewnością nie sięgną po żadne nagranie z debiutanckiej płyty. Co więcej, w ich szeregach nie będzie również Petera Hooka, który w 2007 r. odszedł z zespołu, wyraźnie dając do zrozumienia, że chciałby zakończenia jego działalności. Dlatego tym bardziej zachęcam Was do przypomnienia sobie lub po prostu poznania "Movement", dla wielu niemalże trzeciej płyty Joy Division.

wtorek, 17 kwietnia 2012

W oparach wódki i papierosów

Przy stole alkohol i tlące się niedopałki, a gdzieś w oddali poczucie beznadziei oraz krzyk rozpaczy będący znakiem sprzeciwu i bezradności wobec przytłaczającej, chorej wręcz, komunistycznej rzeczywistości powojennej Polski, w której wielu twórców nie potrafiło lub po prostu nie mogło się odnaleźć. Wśród nich byli m.in. Marek Hłasko, Kazimierz Ratoń i Edward Stachura - twórcy wyklęci, którym poświęcono tę oto niezwykłą płytę. 


"Vodka Likes Smoke - The Damned Poets" to debiutancki album poznańskiego Outofsight, który co prawda okazał się już jakiś czas temu, gdyż w 2007 r., ale związane z nim pomysł oraz muzyka czynią z niego wydawnictwo ponadczasowe. Takie, do którego warto powrócić i przypomnieć je sobie lub zwyczajnie pokazać młodszym sympatykom nieszablonowej muzyki. A ta zaś w każdym z ośmiu utworów wydaje się być inna i jej klasyfikowanie po prostu mija się z celem. Oczywiście, można powiedzieć, że to szeroko rozumiany neofolk, ale sądzę, że dla samych twórców byłoby to nieco krzywdzące. Słychać akordeon, gitary akustyczne, automat perkusyjny, nieco popu i odrobinę posępnego kabaretu, ale przede wszystkim można usłyszeć tę alkoholową klaustrofobiczność komunistycznej rzeczywistości. Może i brzmi to dziwnie, ale z pewnością autentycznie, przede wszystkim dzięki wykorzystaniu w jednym z nagrań monologu Tadeusza Fijewskiego z "Pętli", filmu Jerzego Hasa powstałego na motywach opowiadania Marka Hłaski.  

Fot. Arch. zespołu
Muzycy mieli coś do powiedzenia i dzięki bardzo dobrej realizacji równie dobrego pomysłu dopięli swego, oddając w nasze ręce ponadczasowe wydawnictwo. Gdybym chodził jeszcze do szkoły, zabrałbym ten album na jedną z lekcji języka polskiego poświęconych Hłasce, Ratoniowi czy Stachurze. Takie płyty nie ukazują się nad wyraz często, zwłaszcza w naszym kraju. Naprawdę warto. 

sobota, 14 kwietnia 2012

Dwa lata temu odszedł Peter Steel

Gdy wspominamy kogoś, kogo nie ma już wśród nas, a za swojego życia ta osoba wywierała na nas pewien wpływ, przynajmniej na jakiś czas stajać się częścią otaczającej nas rzeczywistości, chcemy ją wspominać jak najlepiej. Wracamy tym samym zarówno do chwil, gdy była ona u szczytu swoich dokonań i możliwości, jak ich tych momentów, gdy towarzyszyły nam przejawy jej twórczości. Tak jest zazwyczaj z wszelkiego rodzaju artystami, do których niewątpliwie należy zaliczyć również muzyków, a spośród z nich, szczególnie dziś, Petera Steela.
Fot. typeonegative.net
Mimo że na przestrzeni ostatnich lat życia jego stan psychiczny i fizyczny ulegał znaczącemu pogorszeniu, to dla sympatyków Type O Negative zawsze pozostanie charyzmatycznym, potężnie zbudowanym muzykiem, który imponował umiejętnościami wyrażania emocji, zarówno za pomocą tekstów, jak i komponowanych dźwięków. Co więcej, jako długowłosy, muskularny przystojniak z czasów największej popularności zespołu, w pewnej grupie wiekowej wciąż uchodzi za ideał mężczyzny. Słowem, postać niejednoznaczna, mająca na sumieniu tyle złego co i dobrego. Wielka wrażliwość pod niezwykle grubym pancerzem. Lubił się śmiać i prowokować z pełną świadomością tego, że może posunąć się jeszcze dalej niż dotychczas, co też niejednokrotnie czynił. Poniżej znajdziecie fragment jednego z odcinków "Potyczek Jerry'ego Springera". To amerykański talk show nadawany od ponad 20 lat. Peter Steel wystąpił w nim jako znawca tematu groupies. Piotr Ratajczyk za najlepszych lat.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Wyobraźnia o niespotykanej sile

Po opowiadania Howarda Phillipsa Lovecrafta po raz pierwszy sięgnąłem na studiach. Wówczas kilka bliskich mi osób stwierdziło, że owszem, zawsze mogę je przeczytać, ale najlepszy moment na zagłębienie się w mitologię Cthulhu jest już nieodwołalnie za mną, gdyż przypada on na czasy nastoletniości. Trudno dziwić się tej opinii, skoro to właśnie w takim wieku człowiek chłonie szeroko rozumiane teksty kultury niemalże całym sobą. Postanowiłem jednak nie zważać na nią i zabrałem się do lektury. Po przeczytaniu kilkudziesięciu krótszych i dłuższych tekstów zrozumiałem, że wspomniane stwierdzenie w znacznym stopniu było prawdą, ale mimo wszystko ich wpływ na wyobraźnię potrafi być na tyle duży, że wciąż z chęcią powracam do twórczości samotnika z Providence. Z resztą, wszystko wskazuje na to, że podobnych osób jest znacznie więcej, a świadczą o tym liczne filmy, teksty literackie i muzyczne projekty poświęcone jednemu z najważniejszych twórców literatury grozy. Spośród tych ostatnich kilka dni temu w moich rękach znalazła się płyta "Summoning The Elder Ones - A Tribute to H.P. Lovecraft".


Twórcami projektu jest dwóch hiszpańskich muzyków nagrywających odpowiednio pod pseudonimami Kazeria i Igniis. Wraz z grupą zaprzyjaźnionych osób skomponowali ponad godzinę dźwięków, będących hołdem złożonym literackiemu dorobkowi Lovecrafta i tym samym wyrazem fascynacji wykreowanym przez niego światem. Wszystko to, co złożyło się na to wydawnictwo, można by zamknąć w dwóch powszechnie przyjętych formach. Pierwszą jest synteza ambientu i elementów matrial industrialu, drugą zaś, i zarazem wyraźnie mniej udaną, szeroko rozumiany neofolk. Za pomocą tych dwóch stylistyk muzycy wyrazili uczucia, wizje, wyobrażenia i wszelkie pozostałe emocje powstałe pod wpływem dokonań wspomnianego klasyka. Zatem miejscami muzyka fascynuje i ciekawi tajemniczością, miejscami zaś przeraża, budzi lęk i niepokój, dość wiernie, co jest jej największą zaletą, oddając nastrój opowiadań. Można jedynie żałować, że z dwóch wspomnianych form sprawdziła się tylko jedna. W tym przypadku gitara akustyczna wyraźnie przegrała z szeroko rozumianą elektroniką.

Fot. myspace.com/igniislilithsson
Nie jest to wybitne wydawnictwo, ale w znacznej mierze udanie nawiązuje do aury grozy i tajemnicy, tak charakterystycznej dla sytuacji, w których znaleźli się bohaterowie tekstów Lovecrafta. Świadomość sposobu interpretacji tej muzyki pozwala znaleźć w niej wiele treści zupełnie niedostrzegalnych dla osób, które nie czytały choćby jednego z opowiadań samotnika z Providence. To z jednej strony czyni te płytę dość hermetyczną i nieco trudniejszą w odbiorze, ale z drugiej być może zaciekawi kogoś na tyle, że postanowi sięgnąć np. po legendarny już zbiór "Zew Cthulhu". Poniżej znajdziecie specjalny film powstały z myślą o tym wydawnictwie. Co ważne, tę płytę można nabyć w Polsce.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Zagłada z Kraju Kwitnącej Wiśni

Jeszcze do niedawna do dokonań nieznanych nam wcześniej, jak i w ogóle szerszemu gronu odbiorców, zagranicznych wykonawców docierało się dzięki bezpośredniej korespondencji z muzykami, giełdzie płytowej lub po prostu za sprawą kogoś, kto zechciał podzielić się z nami swoimi zbiorami. Dziś oczywiście wszyscy korzystamy z dobrodziejstw globalnej sieci, ale mimo wszystko, jeśli sami nie znajdziemy takiej czy innej muzyki, bądź nie staniemy się adresatami korespondencji w ramach poczty pantoflowej, to niczego się nie dowiemy. Owszem, istnieją jeszcze prasa, radio i telewizja, ale w nich pracują ludzie tacy jak my. Zatem oni również muszą szukać lub po prostu czekać, aż dany wykonawca zgłosi się do nich sam. Dlatego satysfakcja z samodzielnego dotarcia do dokonań niezbyt rozpoznawalnego jeszcze, a bardzo ciekawego, muzyka, mimo wszelkich zmian technologicznych, wciąż jest równie duża. O czym też przekonałem się raz jeszcze, gdy natrafiłem na nagrania japońskiego Aeternum Sacris.
Fot. Arch. zespołu
To jednoosobowy projekt muzyka komponującego pod pseudonimem Sacris. Wiadomo o nim niewiele, poza tym, że pochodzi z Kawasaki, a wszelka jego twórczość to sprzeciw wobec wzajemnego okrucieństwa ludzi, terroru, ludzkiej tragedii i powszechnej degradacji środowiska naturalnego. Może i takie inspiracje brzmią nieco, a nawet zbyt, górnolotnie i w związku z tym nie każdy podejdzie do nich z powagą, ale mimo wszystko w żadnym razie Japończykowi nie można odmówić konsekwencji. Dotyczy to zawartości każdego z jego dotychczasowych wydawnictw, choć tak naprawdę żadne z nich nie jest regularną płytą.


Trzy dotychczasowe lata działalności Aeternum Sacris pokazują, że debiutanckie demo "The Beginnig of the End'" z 2009 r. nie bez przyczyny zyskało sobie bardzo duże grono sympatyków apokaliptycznej muzyki. Co więcej, nie bez znaczenia był również fakt udostępnienia tego wydawnictwa w sieci przez samego Sacrisa. Japończyk skomponował dźwięki, które najczęściej  określa się mianem pogrzebowej odmiany doom metalu. Jednak w ich przypadku na pierwszym planie wcale nie było posępne i ciężkie brzmienie gitar, lecz przestrzeń wypełniania szeroko rozumianym ambientem, momentami dominowana przez elektroniczną perkusję. To sprawiło, że Aeternum Sacris nie stało się kolejnym bezbarwnym i topornym w odbiorze przedstawicielem gatunku, a bardzo ciekawą alternatywą zarówno dla sympatyków ambientu jak i wspomnianego doom metalu. Jedni i drudzy, znudzeni typowymi rozwiązaniami, mogli znaleźć dla siebie coś nowego. 


Od czasu wspomnianego debiutu Sacris nagrał jeszcze dwa kolejne materiały demo oraz dwa single. Niestety, ambientowe pasaże zostały zdominowane przez gitary, a czyste deklamacje i szepty w znacznej mierze zastąpiły growle, co zdecydowanie przybliżyło Aeternum Sacris do dziesiątek, jeśli nawet nie setek, podobnych przedstawicieli gatunku. Szkoda to wielka, ale zawsze przecież można sięgnąć po wspomniane "The Beginnig of the End'", które co prawda, z powodu ukazania się na płycie kompaktowej, nie jest już oficjalnie dostępne w sieci, ale co raz zostanie tam umieszczone, nigdy nie zniknie. Poniżej znajdziecie jedno z czterech nagrań, które znalazło się na wspomnianym wydawnictwie. Dla tych, którzy wciąż poszukują.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Lux Occulta powraca

Gdy byłem w szkole podstawowej, a było to w latach 90., miałem to szczęście, że wówczas istniało jeszcze nieco więcej niż kilka, dosłownie dających obecnie policzyć się na palcach jednej czy dwóch rąk, audycji radiowych poświęconych szeroko rozumianej muzyce metalowej, i to nie takiej, jaką od kilkunastu lat promują największe media, ale tej w prawdziwie ekstremalnym wydaniu. Wśród nich był m.in. "Wieczór Trzech Króli" nadawany na antenie Rozgłośni Harcerskiej, a później Radiostacji, z którego z pewnością część z Was pamięta m.in. Jarosława Giersa, dziś kojarzonego jako Anzelmo z Antyradia, i Zbigniewa Zeglera, nota bene obecnego dyrektora muzycznego Pierwszego Programu Polskiego Radia. Ta audycja była bezcennym źródłem informacji dla nastolatka bez powszechnego dziś wśród młodzieży dostępu do internetu i telefonu komórkowego. To właśnie w niej po raz pierwszy usłyszałem wiele ważnych rodzimych i zagranicznych wykonawców, w tym także Lux Occultę. Były to dwa nagrania z płyty "Dionysos", którą m.in. dzięki temu do dziś darzę szczególnym sentymentem, tym samym uważając ją za jeden z najciekawszych albumów w historii polskiego black metalu. Później zaś przyszły kolejne wydawnictwa i regularne już śledzenie poczynań zespołu, aż do zawieszenia jego działalności. Dlatego tym przyjemniej jest słyszeć, że po niemal dekadzie muzycy powrócą z nową płytą. Powrócą jednak, o czym nie możemy zapominać, na swoich twardych warunkach, które to nie tak dawno zdradził wokalista, Jarosław Szubrycht.

Fot. Arch. zespołu
Dobrze nam znany dziennikarz ogłosił, że piąta płyta zespołu jest już niemal gotowa. Nagrane zostały prawie wszystkie ślady instrumentów, choć, jak sam zastrzega, nie powinniśmy spodziewać się powrotu do przeszłości. Tym dźwiękom metal może co najwyżej towarzyszyć duchem, a nie brzmieniem. Data ukazania się albumu nie jest jeszcze znana i trudno ją przywidzieć, czy nawet przepowiedzieć, gdyż Jarosława Szubrychta czeka jeszcze nie tylko nagranie partii wokalnych, ale również wyobrażenie sobie, jak te miałby wyglądać. Co więcej, promocja płyty nie zostanie poparta koncertami. Tych muzycy nie planują w ogóle.


Obecnie, przynajmniej oficjalnie, to wszystko, co wiadomo na temat wydawniczego powrotu Lux Occulty. Trudno zatem powiedzieć, jaka muzyka trafi na następce eksperymentalnego, wciąż budzącego kontrowersje, "Mother and The Enemy". Mało wskazuje na to, byśmy dowiedzieli się wcześniej, niż zdradzą nam to sami muzycy. Jednak z perfektywny czasu, na pewno trzeba się cieszyć. Wszak odwieczne pytanie zadawane Jarosławowi Szubryctowi, w poniższym przypadku przez Remigiusza Mielczarka z Sacriversum, i zarazem udzielana przez niego odwieczna odpowiedź nie są już żartem, bądź próbą zbycia natrętnego interlokutora. Widać cierpliwość popłaca.