piątek, 31 lipca 2015

Melodie wśród Zdobywców Eteru

W czerwcu Portal Medialny ogłosił wyniki corocznego konkursu Zdobywcy Eteru, w którym słuchacze oddają głosy na wybrane przez siebie audycje oraz prowadzących. A że nie wiedziałem nic o tym terminie, zestawienie za 2014 r. poznałem dopiero teraz dzięki poczcie pantoflowej. Miło mi raz jeszcze znaleźć się w tym gronie, i to tym bardziej, że to wyłącznie Wasza zasługa. W tym ogólnopolskim plebiscycie wyłącznie słuchacze mają coś do powiedzenia, dlatego jest tak wiarygodny i ceniony.

Fot. Wojtek Dobrogojski
Melodie znalazły się na 13. pozycji w zestawieniu 30 Perełek Radiowych, zaś moje nazwisko widnieje obecnie na 51. miejscu w Złotej Setce w kategorii Radiowiec Roku. Dziękuję bardzo. Cieszę się, że mimo przypadającej niedawno dekady nadawania tej audycji ta wciąż najwyraźniej ma do zaoferowania tyle, że decydujecie się jej posłuchać kosztem snu lub w ciągu dnia znajdujecie chwilę, by odsłuchać jej zapis. Szalenie miłe wyróżnienie i motywacja do dalszego wyszukiwania nowych płyt i zarywania poniedziałkowych nocy. Dziękuję raz jeszcze i do usłyszenia o stałej porze.

sobota, 25 lipca 2015

Głos ze Wschodu

Mniej więcej dwa lata temu w sieci legalnie udostępniono niemal wszystkie wydawnictwa rosyjskiego Neutral. Wówczas byłem praktycznie przekonany, że to niestety łabędzi śpiew działalności Asha i zarazem zwieńczenie niezwykłego rozdziału historii nie tylko rosyjskiego, ale i całego europejskiego neofolku. Koniec końców jednak wieloletnie milczenie okazało się złotem, a nie gwoździem do trumny. Jeden z najciekawszych przedstawicieli gatunku ostatnich lat powrócił do świata żywych i, co ważne, za sprawą nowej płyty.

Ash podczas koncertu Neutral, maj 2015 r.  /  Fot. YouTube
Zawsze gdy w studiu sięgam po nagrania Neutral, zwracam uwagę, że Ashowi udało się stworzyć coś ciekawego w nurcie tak dalece wyeksploatowanym i tworzonym przez tak licznych wtórnych przedstawicieli, że niekiedy lepiej dla naszych uszu będzie, gdy sami chwycimy za gitarę i z szyderczym uśmieszkiem chwycimy za zapałki, by rozpalić ognisko. Wbrew pozorom w dzisiejszym neofolku niełatwo znaleźć coś wymykającego się schematom, i to tym bardziej, gdy nie wie się, gdzie szukać najciekawszych dźwięków. Nie jest to jednak niemożliwe. Tak było na wcześniejszych wydawnictwach stopniowo rozwijającego się Neutral i tak też jest teraz, gdy Ash zbiera owoce osiągnięcia szczytu swoich dotychczasowych możliwości. Po siedmiu latach milczenia w nasze ręce trafiła płyta "Дни Самозабвения", której anglojęzyczny odpowiednik tytułu to "The Days Of Self-Abandonment".



Kluczowy jest ciepły i zarazem niski głos Asha. To on w znacznej mierze buduje nastrój. Sama muzyka, mimo że w swojej prostocie wręcz znakomita, nie byłaby aż tak atrakcyjna. Całość w mgnieniu oka buduje nastrój pełen melancholii i refleksji. Brzmi to dość smutno, ale z pewnością nie depresyjnie. Każdy z pięciu utworów składających się na niemal pół godziny muzyki to przemyślana synteza skrzypiec i elektroakustycznych gitar, w której prym wiodą sześciostrunowce. Owszem, skromne to instrumentarium, ale efekt końcowy jakże niewspółmiernie ciekawy. Zresztą, nie pierwszy już raz w przypadku Neutral.



Ash wciąż gra swoje i konsekwentnie zgłębia rejony, w których czuje się najpewniej i do których nas przyzwyczaił. Czy nagrywa to samo? Bez przesady. Raczej doskonali swoje umiejętności, stawiając coraz mniejsze kroki, ale mimo wszystko wciąż idąc przed siebie. Powoli jednak zbliża się do granicy, choć teraz nie ma potrzeby o tym mówić. Za wcześnie na to. Najważniejsze, że Neutral wrócił do świata żywych i obyśmy na następną płytę nie musieli czekać kolejnych siedmiu lat. A przy okazji, nie da się ukryć, że w przypadku "Дни Самозабвения" znajomość rosyjskiego okaże się bezcenna. Wspomniane wcześniej wcześniejsze udotepnione w całości wydawnictwa Asha znajdziecie w archiwalnych zasobach działu MP3 warte posłuchania.

piątek, 17 lipca 2015

Pogrzeb po fińsku

11 lat to w życiu człowieka bardzo dużo czasu. A czy dużo w przypadku muzyki? I tak i nie. Kalendarz jest nieubłagany i pokazuje coś, z czym trudno polemizować. Na co dzień jednak przecież nie wpatrujemy się bez przerwy w półkę z płytami i nie spoglądamy na zegarek, oczekując natychmiastowej premiery nowego wydawnictwa danego wykonawcy. Nie. To działa inaczej. Co jakiś czas sięgamy po starsze nagrania, mając nadzieję, że to nie ostatnie, a w ciągu tych mijających dni, tygodni, miesięcy i w końcu lat muzycy sami odpowiadają sobie na pytanie, czy znajdują w sobie energię i na tyle ciekawe pomysły, by nagrać coś dobrego. Oczywiście to nie sprawdzi się przypadku taśmowych i kontraktowych zespołów, ale gdy mowa o inicjatywach pokroju Shape of Despair, ta reguła ma już rację bytu. Finowie niezbyt często dają znak życia, na co dzień skupiając się na własnych zespołach, ale kiedy już tak czynią, to bardzo konkretnie. Minęła ponad dekada i oto jest. Nowa płyta Finów stałą się faktem.

Shape of Despair  /  Fot. facebook.com/shapeofdespairofficial
Tu nie ma i nie mogło być jakiejkolwiek rewolucji. Shape of Despair to doom metal i tak pozostało. Jedyna różnica w stosunku do starszych płyt mogła co najwyżej polegać na aranżacjach i kompozytorskich pomysłach, dzięki którym w nasze ręce trafiłoby coś, co z jednej strony będzie brzmiało znajomo, ale z drugiej nie powieli któregoś z wcześniejszych wydawnictw. Tak też się stało. "Monotony Fields" w pełni spełniło pokładane w niej nadzieje, przede wszystkim za sprawą produkcji. Mimo że Finowie zawsze poruszali się w pogrzebowych tempach i przy artykulacji wydobywanej z najgłębszych zakamarków gardła, to wszystko brzmi bardzo plastycznie, jak zawsze melodyjnie, ale i o dziwo zaskakująco ciepło. Nie ma duchoty i toporności, które miejscami niegdyś można było usłyszeć. Udało się uzyskać coś, co nie jest takie proste - ciężar brzmienia przy jednoczesnym braku wyczuwania użycia siły. Efektem jest dość hermetyczna muzyka, która wcale hermetycznie nie brzmi.




To pierwsza płyta Shape of Despair z Henrim Koivulą, który zastąpił Pasiego Koskinena. Wokalista Throes of Dawn stanął na wysokości zadania, ale chwilami aż chciałoby się, by śpiewał nieco rzadziej. Nie chodzi tu o jego warsztat, a o obecną muzykę, do której teraz jeszcze bardziej pasuje delikatny głos Natalie Koskinen, zaś dominujący growl Koivuli miejscami zwyczajnie dominuje za bardzo. No ale czym że też byłoby Shape of Despair bez głębokiego głosu prowadzącego całą muzykę? Pozostając jeszcze przy kwestiach personalnych, warto zwrócić uwagę na nie pierwszy już polski wątek w dyskografii Finów. Za szatę graficzną "Monotony Fields" odpowiadał Mariusz Krystew, o którym więcej informacji znajdziecie tutaj


Ten album to znaczący krok naprzód, o ile w ogóle w takich kategoriach można rozpatrywać dokonania Shade of Despair. Finowie grają w swoim stylu, czyli depresyjnie, melodyjnie i ciężko, ale obecnie także z gracją i wyraźną świeżością. Jarmo Salomaa raz jeszcze udowodnił, że ma duży talent do pisania muzyki pod klawisze i partie gitar. Inna sprawa, że "Monotony Fields" to płyta przede wszystkim dla wiecznie wątpiących i stałych mentalnych bywalców okolic egzystencjalnych rozterek i poczucia braku nadziei. Optymiści nie mają tu czego szukać. Zresztą w przypadku Shape of Despair nigdy nie mieli. No chyba że przekonają się do samej muzyki, gdyż ta wbrew pozorom po 11 latach oferuje dość dużo.

sobota, 11 lipca 2015

30 lat w Rzeszowie

Muzycy 1984 r. nigdy nas nie rozpieszczali. W ciągu trzech dekad dotychczasowej działalności rzeszowian w nasze ręce trafiły zaledwie cztery regularne płyty, które i tak ukazywały się w skromnych nakładach i siłami stosunkowo niewielkich fonograficznych inicjatyw. To sprawiło, że archiwiści rodzimej zimnej fali musieli niekiedy mocno się napocić i wyjąć z portfela znacznie więcej niż jeden banknot, by oprócz uszu, cieszyć także oczy. Inna sprawa, że na premierowe nagrania czekamy już ósmy rok i wszystko wskazuje na to, że jeszcze będziemy musieli nieco poczekać, mimo że przecież o nowym albumie słyszymy już od dawna. Na szczęście nużące wyczekiwanie łagodzi coś innego. 16 lipca ukaże się pierwsza koncertowa płyta 1984.

1984  /  Fot. facebook.com/zespol1984
Ten krążek jest ważny z kilku powodów. Po pierwsze, wypełnia swego rodzaju próżnię, w której znalazł się zespół. Niby coś się działo, niby pojawiały się sporadyczne  koncerty, ale wciąż za dużo było "nieśmiertelnej" historii. Przede wszystkim brakowało czegoś konkretnego i współczesnego. Ostatecznie dostaliśmy to. Nie ma nowych nagrań, ale, tu po drugie, możemy przekonać się, w jakiej kondycji są obecnie panowie Liszcz i Tuta. Mamy szansę posłuchać obecnej formuły 1984, która pod względem brzmieniowym i aranżacyjnym wyraźnie różni się od tego, co pamiętamy ze starych płyt. Po trzecie wreszcie, może "Live" przypomni o rzeszowskiej grupie tym, którym rodzime zimne granie nie było kiedyś obojętne i w konsekwencji da muzykom motywację do dalszych działań. To z kolei powinno sprawić, że  wszyscy bardziej skupimy się na tym, co jest teraz, kontrolnie porzucając wieczne wspominanie szalenie ważnej, ale mimo wszystko, zmęczonej już, przeszłości. 


"Live" to w sumie 12 kompozycji wybranych przez fanów, w tym jedna zupełnie nowa, będących zapisem tego, co w grudniu ubiegłego roku muzycy zaprezentowali podczas występu w studiu Radia Rzeszów. Co ważne, Piotr Liszcz i Robert Tuta nie zagrali sami. Oczywiście mogli to zrobić, gdzieś z boku sceny stawiając laptopa, ale ostatecznie wraz z nimi wystąpił perkusista Krystian Bartusik. To sprawiło, że zespół brzmi mniej mechanicznie i bardziej nawiązuje do swojej spuścizny. Muzyka jest jednak wciąż tak zimna, jak była, a miejscami może i nawet bardziej. Płyta oficjalnie ukaże się podczas tegorocznej edycji Castle Party w Bolkowie, w ramach której 16 lipca zagra rzeczone 1984. Szkoda tylko, że muzycy będą na scenie jedynie 40 minut, i to niestety nawet nie na tej głównej. Może jednak to zmieni się za sprawą nowego, w pełni premierowego już, albumu. Czas, by anioł w końcu raz jeszcze zaczął oddychać tlenem.

piątek, 3 lipca 2015

Wypływając na szerokie wody

Kiedy Sera Timms doszła do wniosku, że czas najwyższy wziąć sprawy w swoje ręce i pomyśleć o własnym zespole, byłem bardzo ciekaw, co z tego wyniknie. Pamiętałem ją jeszcze z postmetalowego Black Math Horseman, które niestety rozwiązało się po czterech latach działalności, pozostawiając po sobie zaledwie jeden regularny album. To była naturalna śmierć, w obliczu której Sera skupiła się na pracy we wciąż istniejącym okołodoomowym Ides of Gemini, jednocześnie z zamiarem zrealizowania wyłącznie własnych pomysłów. I udało się. Black Mare debiutowało w 2013 r. za sprawą krążka "Field of The Host", a teraz w nasze ręce trafił winylowy split i to nie byle z kim. Siedmiocalowy singiel Black Mare dzieli z Lycia. 

Sera Timms  /  Fot. facebook.com/pages/Black-Mare / Adrian Meija
Jeśli ktoś uważnie śledzi rozwój wypadków na amerykańskiej scenie niezależnej, z pewnością doskonale zna szeroko rozumiany nurt, w który wpisują się wykonawcy pokroju Davida Galasa, Chelsea Wolfe, Amber Asylum, Worm Ouroboros i Lycia, choć i w Europie można doszukać się podobnych twórców, czego dowodzi chociażby brytyjski Darkher. To zazwyczaj przestrzenne, oniryczne i bardzo nastrojowe dźwięki, podszyte dużą dożą melancholii i refleksji. Ten efekt można osiągnąć na wiele sposobów. Jedni sięgają po instrumenty smyczkowe, zwłaszcza wiolonczele, inni po syntezatory, bądź gitary przepuszczone przez całą gamę efektów. Można również inspirować się szeroko rozumianym folkiem, co z powodzeniem czyni m.in. Lux Interna. A gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi zabiegami znalazło się także miejsce dla Black Mare.


Split z Lycia, której wielkim fanem był Peter Steele, na naszych oczach umożliwia Black Mare wypłynięcie na naprawdę szerokie wody. A to dlatego, że Mike VanPortfleet i Tara Vanflower to bardzo cenione osoby, doskonale znane w różnych zakątkach świata, w których sympatycy onirycznych dźwięków mają jeszcze coś do powiedzenia. Inna sprawa, że widniejące powyżej nagranie "Low Crimes" wyraźnie pokazuje postęp w stosunku do poniższego debiutanckiego krążka "Field of The Host". Wciąż jakby zza mgły, ale za to z większą dawką energii i w efekcie rodzi się poczucie, że Sera Timms nie nagrała raz jeszcze tego samego. Oczywiście single rządzą się swoimi prawi, niemniej obecnie to jedyny przejaw potencjalnego stadium działalności Black Mare. Nie ma mowy o radykalnych zmianach, jest za to rozwinięcie pomysłów. Choć trudno nie odnieść wrażenia, że  na urozmaiceniu skorzystaliby wszyscy. 


Sera Simmons udanie balansuje na granicy starej, dobrej szkoły 4AD, shoegaze'u, szeroko pojętego minimalizmu i klimatycznego rocka. Jej wizerunek nie jest jednoznaczny. Czasem przybiera postać trochę męczącej słuchacza zagubionej w lesie gotki, innym razem, już z wyraźnie lepszym skutkiem, bliżej jej do wiedźmy, której praprababki nie udało się spalić w Salem. Owszem, to nic oryginalnego. Takich kobiet muzyka zna wiele, ale Sera ma różne oblicza, a i tak na końcu wszystkich zabiegów kluczowa jest przecież muzyka. Amerykanka wydaje się doskonale rozumieć, że scena to nie wybieg dla modelek. I niech tak pozostanie. Czas pokaże, jakie będą dalsze losy Black Mare. Ten projekt ma wszelkie podstawy ku temu, by dołączyć do szerszego grona co ciekawszych przedstawicieli gatunku. Wiele rozstrzygnie się na kolejnej studyjnej płycie. Co bardziej zainteresowanym polecam również poznanie płyt wspominanych na początku Black Math Horseman oraz Ides of Gemini, by na własne uszach przekonać się, jak głos Sery Simmons wypada na tle znacznie ciężej brzmiącego instrumentarium. Poniżej teledysk promujący najnowsze nagranie Black Mare, które trafiło na split z Lycia.