sobota, 30 maja 2015

Medeah w Melodiach Mgieł Nocnych

Może to zabrzmi dziwnie, ale mam jednak sentyment do Artrosis. Trochę z powodów kronikarskich, trochę ze względu na naoczne i baczne obserwowanie rozwoju muzycznych wypadków lat 90. Przegrywane na nieopisanej kasecie debiutanckie demo oraz dwie pierwsze płyty zielonogórzan miały duży wpływ na to, co wówczas działo się na rodzimej scenie. Można było, jak i wciąż można, nie przepadać za ich dokonaniami, ale nazwę zespołu kojarzą wszyscy. A co się z nim dzieje teraz? Po czterech latach Medeah i Maciej Niedzielski przypominają o sobie nową płytą, co też będzie bezpośrednim pretekstem do rozmowy, jaką będę miał sposobność przeprowadzić z wokalistką Artrosis.

Medeah  /   Fot. facebook.com/Artrosis.band
Będzie to nasze trzecie spotkanie i w pewnym sensie historia zatacza koło, gdyż po rockowym "Contrust" przyszedł czas na elektroniczne "Imago", a teraz zaś 1 czerwca ukaże się "Odi Et Amo", które jest wyraźnie gitarowym albumem. Pytania zatem nasuwają się same, choć, ja kto bywa w Melodiach, nie zabraknie także tych dotyczących przeszłości zespołu. Do usłyszenia w poniedziałek o północy.

wtorek, 26 maja 2015

Między Poznaniem a Sztokholmem

Pamiętam jak pewnego razu, najpewniej przy okazji wizyty w radiowym studiu, Yony, gitarzysta Obscure Sphinx, wspominał mi, że w Poznaniu prężnie działa niejakie Butterfly Trajectory - młody zespół, którym warto się zainteresować. Jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, trochę potakiwałem, trochę powątpiewałem. Ale że mowa była o muzykach z mojego rodzinnego miasta, postanowiłem wziąć owe słowa za dobrą monetę i zainteresowałem się tematem. Uważnie śledziłem poczynania poznaniaków, gdy debiutowali w 2011 r. epką "Butterfly Trajectory", dwa lata później przypomniałem sobie o nich za sprawą trzyutworowego wydawnictwa "Astray", a teraz specjalnie wybrałem się na ich warszawski koncert, by pozyskać już regularną, debiutancką płytę i zaobserwować zderzenie pracy w studiu z brutalną  rzeczywistością koncertową.
Butterfly Trajectory  /  Fot. facebook.com/ButterflyTrajectory
"An Act of Name Giving" to kolejny rodzimy album, który ukazał się dzięki środkom zebranym w ramach akcji crowdfundingowej. Opłaciło się. Poznaniacy wykorzystali szansę i spłacili zaciągnięty kredyt zaufania. Ich debiut okazuje się bardzo dobrym zamknięciem rozdziału zapoczątkowanego powstaniem zespołu, otwierając przed jego muzykami  nowe możliwości, ale i stawiając liczne wyzwania. To moment, w którym kończy się również taryfa ulgowa i zaczynają schody.



Byłem bardzo ciekaw, czy po dwóch epkach poznaniacy będą chcieli zerwać powszechnie przypinaną im etykietę polskiego Opeth. Okazało się, że nie, wręcz przeciwnie. Otwarcie wymieniają Szwedów wśród swoich inspiracji i konsekwentnie odwiedzają rejony dobrze nam znane z ich starszych płyt. Z drugiej strony nie można jednak powiedzieć, że jest to bezczelna kopia. Nic z tych rzeczy. Bijące po uszach wyraźne podobieństwo bierze się raczej z wybrania podobnych ram stylistycznych, w których Wielkopolanie starają się poruszać już po swojemu. Owszem, mówiąc delikatnie, nie zawsze im to wychodzi i w efekcie przed oczami dość regularnie jawi nam się charakterystyczne logo zespołu Mikaela Akerfeldta. Jednak mimo wszystko jestem zdania, że "An Act of Name Giving" to dobra płyta. Dlaczego? Bo to, co na nią trafiło, a czego nie sposób rozdzielić z Opeth, to kawałek solidnie zagranej i wyprodukowanej muzyki. Oczywiście nie dla wszystkich będzie to wystarczający argument, ale warto na moment przypomnieć sobie, że mamy tu do czynienia z czymś, co udanie odchodzi od typowego post metalu, który, podobnie zresztą jak post rock w czystej postaci, nawet w naszym kraju nie ma już nic do zaoferowania. Dużo tu za to progresywnego podejścia do cięższego grania z domieszką mieszaniny gitarowych gatunków. Zostaje też kwestia partii wokalnych, należycie wykonanych i zaryczanych. Inna sprawa, że muzycy poczynili wielki krok na przód. Regularny debiut wyraźnie zostawia w tyle dwa pierwsze wydawnictwa i w przyszłości pozwala nam oczekiwać jeszcze więcej. Co najmniej tyle, by w tej muzyce o wiele wyraźniej było słychać Poznań, a nie Sztokholm, czy Sörskogen.


Warto na moment zapomnieć, o ile to możliwe, o wszelkich porównaniach oraz punktach odniesienia i zwyczajnie dać szansę Butterfly Trajectory. Potencjał jest naprawdę duży, a za sprawą "An Act of Name Giving" z pewnością przed muzykami wiele drzwi stanie teraz otworem. Ci jednak sami muszą zdecydować,  w jakim kierunku chcą podążać. No ale na to przyjdzie jeszcze czas. Dajmy im się nacieszyć tym debiutem, sobie zresztą również. Odsłuch całej płyty znajdziecie tutaj.

sobota, 23 maja 2015

Zaproszenia na koncert Rotting Christ

W Polsce szanują ich w zasadzie wszyscy. Preferowana odmiana ciężkiego grania nie ma tu większego znaczenia. Na dźwięk nazwy zespołu braci Tolis zdecydowana większość z nas chyli czoła. Owszem, najwięksi ortodoksi powiedzą, że w życiu nie wyściubiliby nosa, a w zasadzie ucha, poza "Non Serviam", ale i tak nie zakwestionują całej muzycznej historii Greków, gdyż musieliby przekreślić wydawnictwa, które są im szczególnie bliskie. Skąd zatem ten olbrzymi szacunek? Nie tylko z muzyki, najpewniej również z wzajemności. Sakis Tolis nie raz podkreślał, że na początku działalności Rotting Christ, tj. pod koniec lat 80., słuchał łódzkiego Imperator i innych przedstawicieli naszego podziemia. My zaś bezgranicznie dość szybko doceniliśmy ich w latach 90., wyraźnie okazując to podczas pierwszych koncertów Greków naszym kraju. Z kolei gdy w 2010 r. wybuch islandzkiego wulkanu Eyjafjallajokull sparaliżował ruch lotniczy nad Europą i polskie koncerty Rotting Christ stanęły pod znakiem zapytania, panowie bez specjalnej kalkulacji wsiedli w autobus, przyjechali i zagrali. A że jeszcze na scenie zawsze dają całych siebie, to koło się zamyka.

Sakis Tolis i Themis Tolis  /  Fot. rotting-christ.com
Tym razem Grecy zagrają w Polsce trzy koncerty. Jeden z nich odbędzie się 29 maja w warszawskiej Progresji i dzięki uprzejmości włodarzy klubu w najbliższy poniedziałek będę miał przyjemność rozdania Wam podwójnych zaproszeń na to wydarzenie. Co ważne, przed Rotting Christ zagrają ich równie zasłużeni rodacy z Varathron. Nie zabraknie także polskich akcentów za sprawą warszawskiego Empheris oraz dobrze znanego z Melodii również stołecznego Atropos. Zainteresowanym sugeruję uważnie nadstawić ucha. Poniżej fragment pamiętnego występu Greków w Krakowie z 29 listopada 1996 r.

Najbliższe polskie koncerty Rotting Christ

29.05 Progresja, Warszawa
30.05 Blue Note, Poznań
31.05 Atlantic, Gdynia

wtorek, 19 maja 2015

Wyluzowani za nas wszystkich

Zmęczony typowym postrockowym graniem, pełnym migoczących świateł, solówek, miarowo narastających temp, ambientowych interludiów i finalnych gitarowych erupcji, uważniej rozglądam się na boki. W ten sposób zaciekawiło mnie kilka rodzimych zespołów, których muzycy chcą czegoś więcej lub czegoś innego, dalekiego od gitarowych i artystycznych pogoni. W pierwszym przypadku moją uwagę z powodzeniem przyciągnął kwidzyński Underfate, o którym nota bene niedawno w Waszej obecności rozmawiałem z jednym z muzyków, w drugim zaś warszawska Foma.

Foma  /  Fot. facebook.com/fomadrony
Nie są zbyt wylewni, nie piszą o sobie zbyt wiele. Może im się nie chce, może zwyczajnie sądzą, że nie muszą, a może, i to chyba najbardziej prawdopodobnie, nie ma to dla nich większego znaczenia. Skąd ten wniosek? Wystarczy posłuchać ich muzyki. Mają wszystko w tyle i grają swoje. Te dźwięki po prostu płyną, a ich korzenie to zdecydowanie improwizacja. Przypomnijcie sobie Mogwai i Earth. Kopiowanie? Bez przesady. Raczej podobny ton, ze szczególnym wskazaniem na rzeczonych Szkotów. Tu nie ma pośpiechu, pretensjonalnych fajerwerków, bądź jakiegoś napinania się i udowadniania czegoś za wszelką cenę. Są za to święty spokój, przyjemnie dla ucha leniwe kompozycje i  poczucie humoru przeplatane dużym dystansem do tego, co się robi. Ten, Który Gra Wolno, Ten, Który Gra Bezprogowo i Ten, Który Gra Równo - tak piszą o sobie. Komentarz zbyteczny.


Jak dotąd muzycy wydali własnym sumptem dwa materiały. Debiutancki "Dronomil Sowa" ukazał się w październiku ubiegłego roku, zaś teraz w nasze ręce trafiła licząca dwa utwory epka "Fowa". Panowie dysponują typowo rockowym instrumentarium, ale słychać, że ciągnie ich do poszerzenia go o dodatkowy element, a w tej stylistyce najbliżej im oczywiście do drone. Jednak niezależnie do tego, co wybiorą, w pewnym momencie będą musieli podjąć decyzję o przesunięciu ściany lub jej ewentualnym całkowitym wyburzeniu. No ale, przynajmniej w teorii, do tego jeszcze daleka droga.


Pod koniec filmu "Big Lebowski" braci Cohen pojawiają się słowa charakteryzujące głównego bohatera.  W uproszczeniu narrator mówi: dobrze wiedzieć, że gdzieś tam jest koleś wyluzowany za nas wszystkich. W kontekście Fomy śmiało można sparafrazować to zdanie i powiedzieć: dobrze wiedzieć, że gdzieś tam jest zespół wyluzowany za nas wszystkich. A jak za wszystkich, to zarówno napiętych muzyków jak i napiętych słuchaczy. W dziale MP3 warte posłuchania znajdziecie oba wydawnictwa warszawiaków. Wyluzowani muzycy udostępnili je w całości.

czwartek, 14 maja 2015

Ezoterycy z Krakowa

Los bywa jednak przewrotny. Na zaledwie dwie godziny przed moim niedawnym wyjazdem do Krakowa na radiową skrzynkę mailową nadeszła wiadomosć od Adriana Wilkońskiego, muzyka ściśle związanego z Grodem Kraka. Dziś to imię i nazwisko powie coś raczej osobom ściśle powiązanym ze sceną lub tym, których natura obdarzyła dobrą pamięcią. Ale jeśli pierwsza ewentualność jest wykluczona, zaś amnezja zbyt często puka do Waszych drzwi, to mimo wszystko z pewnością pamiętacie Cold Passion, po którym pozostała niestety tylko jedna płyta - "New Age Architects". Jak się jednak okazuje, w przeciwieństwie do zespołu, wspominany muzyk ostatecznie nie przepadł bez śladu i teraz powraca w towarzystwie dobrze znanych kolegów.


Mowa tu o Esotherist, które współtworzą także Flumen, uznany klawiszowiec Asgaard, oraz wokalista, niejaki Krzysztof Bigaj. Skład gościnnie uzupełniają Paweł Pasek, gitarzysta Decapitated i Andrew, basista Thy Disease. Jednak wbrew pozorom nie jest to zupełnie nowa inicjatywa. Muzycy weszli do studia jeszcze w 2007 r., ale stosunkowo niedawno ukończono proces produkcyjny. Niebawem zespół własnym sumptem wyda trzyutworową debiutancką epkę. Powyżej znajdziecie jedno z nagrań, które na nią trafi. A co z muzyką samą w sobie? Dobrze wiedząc, kto w tym zepsole stoi za klawiszami, możemy być pewni, że obok standardowej w tym przypadku gitary będzie to wiodący instrument. Największym wyzwaniem pozostanie przyzwyczajenie się do wokali wspomnianego Krzysztofa Bigaja, który dysponując dość delikatnym głosem, operuje na relatywnie wysokich, muzycznie "progresywnych", rejestrach. A co do progresji, wygląda na to, że Esotherist będzie hybrydą klimatycznej spuścizny lat 90., czyli korzeni gitarzysty i klawiszowca, z tym, co znamy z różnych odmian progresywnego grania. To oczywiście jednak jedynie domysły. By dowiedzieć się czegoś więcej, musimy zwyczajnie zaczekać.

sobota, 9 maja 2015

Gdy grawitacja przegrywa z muzyką

Przyjemnie śledzi się poczynania Jarka Leśkiewicza. Opolanin bez specjalnego pośpiechu i rozgłosu chwyta za gitarę w domowym zaciszu w ramach Naked On My Own lub angażuje się w korespondencyjną pracę z zagranicznymi muzykami, czego przykładem są chociażby wydawnictwa Blurred City Lights i SPC ECO. Zawsze gdzieś z boku, zawsze bez artystycznego ekstrawertyzmu. A szkoda. Od dawna już powinna nadejść chwila, gdy o byłym gitarzyście Echoes of Yul usłyszy zdecydowanie więcej osób. Inna sprawa, że rzeczony muzyk nie tworzy rzeczy łatwych, lekkich i przyjemnych, niemniej w pełni zasłużył, by w końcu dano mu szansę. I kto wie, być może taką właśnie otrzymał. Wszak nie przypominam sobie, by którakolwiek z jego, w końcu bardzo udanych, solowych inicjatyw doczekała się fizycznej płyty. A tak właśnie jest w przypadku Opollo.

Jarek Leśkiewicz  /  Fot. facebook.com/pages/Opollo
To wbrew pozorom projekt z brodą, choć mało kto pamięta, a w zasadzie mało kto w ogóle wiedział, że jego pierwsza płyta ukazała się na początku 2012 r. Co prawda "Rover Tracks" ukazała się jedynie w wersji cyfrowej i dotarła do nielicznych, niemniej nawet dziś Jarek Leśkiewicz nie ma się czego wstydzić. Owszem, zawarta na niej wypadkowa kosmicznego ambientu i drone'u była może pozbawiona jakiegoś specjalnego blasku, niemniej charakteryzowała się bardzo przyzwoitym i równym poziomem. A jak jest teraz? "Stone Tapes" to niejako drugi, bo wreszcie płytowy, debiut Opollo, który tylko potwierdza to, o czym na antenie z uporem mówiłem już od lat i o czym pisałem także tutaj. Opolanin od dawna tworzy muzykę godną uwagi. Czas, by w końcu go doceniono. Kto wie, być może ten czas nadchodzi właśnie teraz.


Leśkiewicz rzadko, o ile w ogóle, chadza na skróty. Tym razem jest podobnie. Utwory mają od trzech do nieco ponad pięciu minut. Dzięki temu w tej kosmicznej hipnozie nie ma miejsca na dłużyzny i maskowanie braku pomysłów. Jest konkret, który sprzyja skupieniu i chłonięciu muzyki. Mało kto słucha ambientowych płyt od początku do końca. No chyba że usilnie stara się sprowadzić Morfeusza, a ten jakoś nie chce przyjść i pogasić świateł. Tutaj jest jednak inaczej. Dzięki zwartości niespełna czterdzieści minut "Stone Tapes" to nie nuda, lecz orbitalna podróż. Zupełnie jakby samemu wychodziło się w przestrzeń kosmiczną. Co ważne, w przestrzeń, a nie otchłań. Tu nie ma żadnych czarnych dziur, niebezpieczństw lub jakiegokolwiek zagrożenia. Są za to widoki, za sprawą których nasza głowa, gdyby mogła, obracałlaby się o 360 stopni.  Zupełnie inny świat, w którym grawitacja przegrywa z muzyką.



"Stone Tapes" potwierdza nieustający rozwój Jarka Leśkiewicza. To dojrzały, przemyślany i bogaty album. Słychać, że, jak mniemam, powstawał długi czas i daleko mu do taśmowych produkcji wypuszczanych przez skądinąd bardzo uznanych przedstawicieli kręgu ambient/drone/shoegaze. W przypadku Opollo autor postawił przede wszystkim na elektronikę, zza której nieśmiało czasem wychyla się gryf gitary. I dobrze. Dzięki temu nie można odnieść wrażenia przemycania niewykorzystanych pomysłów z innych projektów, co niestety jest dość powszechną przypadłością. Warto jeszcze wspomnieć o jednym. Na tej płycie Jarka Leśkiewicza wspomagał Martin Anderson, norweski muzyk, z którym nie raz zdarzyło mu się współpracować, chociażby w kontekście Naked On My Own. W dziale MP3 warte posłuchania zaintrygowani znajdą wspominane wcześniej "Rover Tracks", w pełni udostępniony pierwszy album Opollo.