sobota, 28 czerwca 2014

Dymy wiecznie rozpalonych bongosów

Trudno nie uśmiechnąć się pod nosem, ale tak pozytywnie, bez typowo polskiej zawiści lub złośliwości, gdy po włożeniu do odtwarzacza płyty rodzimego wykonawcy z głośników płynie muzyka sprawiająca, że siadamy z wrażenia, bądź w podążaniu za wiodącą melodią tupiemy nogą lub transowo kiwamy głową. Wówczas oznacza to, że dana muzyka naprawdę nam się podoba, a przyjemność że jej słuchania jest tym większa, że to przecież rodzime dźwięki. To szalenie krzepiące uczucie, które jeszcze przez długi czas będzie kojarzyć mi się m.in. z lubelskim Dopelord. Tak było dwa lata temu przy okazji debiutanckiego "Magick Rites", tak też jest z wydanym niedawno krążkiem "Black Arts, Reef Worship & Weed Cult".

Dopelord  /  Fot. Oskar Szramka
Triada zawarta w tym tytule mówi wszystko. Definiuje Dopelord jeszcze bardziej niż znakomicie przyjęty debiut. Czarna magia, praktykowana bynajmniej nie przez ubrane przedstawicielki płci pięknej, pełne namaszczenia poszanowanie zieleni i nieubłagane pustynne słońce to jedne z filarów współczesnego stonera. Trudno zatem dziwić się, że stanowią one również o sile rzeczonych muzyków. Takie są po prostu ramy gatunku, dlatego tutaj na rozpoznawalność danego wykonawcy może jedynie przełożyć się sposób lawirowania w jego granicach. A ten zaś muzycy Dopelord poprawili jeszcze bardziej, definitywnie odprawiając z kwitkiem potencjalnych krzykaczy tzw. klątwy drugiej płyty.



W opozycji do "Magick Rites" na "Black Arts, Reef Worship & Weed Cult" wyczuwa się dużo więcej twórczej swobody. Miodek daje się poznać już bardziej jako wokalista niż przede wszystkim grający gitarzysta, którego głos umyślnie jest nieco maskowany całą gamą efektów. Nie żeby było to wadą udanego debiutu Dopelord, ale tutaj ten zabieg pokazuje, że w ich muzyce pojawia się coś nowego, że mimo rzeczonych wąskich ram gatunku zespół chce rozwijać się i urozmaicać swoją muzykę. Co więcej, odejście miejscami od typowego dla stoneru dźwiękowego lenistwa i przeplatanie go syntezą punka i psychodeli okazało się bardzo dobrym zabiegiem. Oczywiście nie mogło również zabraknąć mglistego nastroju potęgowanego przez średnie tępa ciężkich partii gitar i choćby jednego tasiemca, ale i tak niespełna dwunastominutowy pełny soczystych riffów "Pass The Bong" jest na tyle urozmaicony, że skutecznie wymyka się typowemu w tym przypadku zaszufladkowaniu. W tym wszystkim znalazło się także miejsce na nieco przebojowości, dzięki czemu nowe nagrania Dopelord mają dość duży potencjał koncertowy.



Ta płyta to zdecydowany krok naprzód i zarazem wróżba, że jeszcze przez długi czas Dopelord będzie liczył się na rodzimej scenie. Co więcej, przy odrobinie organizacyjnego szczęścia muzycy mają szansę jeszcze wyraźniej zaznaczyć swoją obecność poza naszymi granicami. W zasadzie są doskonałymi kandydatami na polskich ambasadorów w świecie stonerowego grania. Oczywiście nic nie zrobi się samo, ale z takimi dwoma albumami możliwości wydają się coraz większe. "Black Arts, Reef Worship & Weed Cult" to znakomita muzyka zielonego liścia w szalenie upal(o)nym wydaniu. Warto poszukać odpowiednio muzycznych bibułek, równie dźwiękowej zawartości i pewnym ruchem sięgnąć po zapalniczkę. Wszystkie nagrania z nowej płyty Dopelord znajdziecie tutaj.

niedziela, 22 czerwca 2014

Czerwone słońce nad Krakowem

Wypadek, którzy w październiku 2007 r. przydarzył się na Białorusi muzykom Decapitated, wstrząsnął całą rodzimą sceną, niezależnie od podziałów i preferencji muzycznych. Witold "Vitek" Kiełtyka zmarł po operacji, a Adrian "Covan" Kowanek wciąż walczy o powrót do zdrowia. O tym tragicznym zdarzeniu dziś na swój sposób przypominają wszystkie wydawnictwa, w nagrywaniu których brali udział obaj muzycy. W przypadku Covana jest to również nieco zapomniane już debiutanckie demo Atrophii Red Sun, jakże bardzo różniące się od tego, co rzeczony wokalista współtworzył po latach i z czym kojarzony był najbardziej. Kiedy ukazała się ta kaseta, Adrian miał 18 lat, i to może nawet jeszcze nieskończone.

1994 r., Covan na dole, pierwszy z lewej / Fot. facebook.com/atrophiaredsun
W Krakowie nigdy nie brakowało muzyków i wszelkiej maści twórców. Różnili się jedynie między sobą w zależności od czasów, w których przyszło im komponować. W przypadku lat 90. trudno nie wspomnieć o tamtejszej klimatycznej scenie, która wówczas, jako pokłosie tego, czego powszechnie słuchano na świecie, miała się bardzo dobrze. Dla zagorzałych zwolenników nastrojowego oraz melancholijnego doom metalu i okolic nazwy takie jak chociażby Cemetery of Scream, Cold Passion, Lacrima, Defector, czy właśnie rzeczona Atrophia Red Sun do dziś gdzieś tam krążą po zakamarkach pamięci, przynosząc na myśl wspomnienia starych dobrych czasów. To już nieco zapomniana muzyka, ale niewątpliwie mająca swoje miejsce w historii rodzimego grania.


Demo "Painfull Love..." powstało dość szybko. Zespół rozpoczął działalność w 1994 r., a już rok później zasłużona krakowska Croon Records wydała je na kasecie. Jednak wracając do tych nagrań dzisiaj, warto pamiętać o jednej rzeczy. Był to materiał demonstracyjny i w takich kategoriach należy go rozpatrywać. Wówczas zupełnie inaczej słucha się tej muzyki. Owszem, momentami jest nieco niekrzesana, ale za to relatywnie urozmaicona, pełna młodzieńczej energii i chęci grania. Było w niej wszystko, co charakteryzowało ówczesną nastrojową muzykę - growle, szepty, czyste wokalne, klawisze, melodyjne partie gitar, ich uzupełnienie w postaci akustycznych odpowiedników i, jakżeby inaczej, głosy przedstawicielki płci pięknej. Uwagę zwracają również teksty Covana, który dzięki nim dał się poznać jako dość wrażliwa dusza. A jakość nagrań? Jest względnie przyzwoita, nie mogąc być lepszą. Niespełna dwadzieścia lat temu podobnych wydawnictw w rodzimym podziemiu krążyło już sporo, ale "Painfull Love..." z pewnością udanie prezentuje się na ich tle i zasługuje na lepsze wspomnienie niż umowna kartka z muzycznego kalendarza. Nakład taśmy był dość skromny i dziś trzeba nieco się wysilić, by dotrzeć do egzemplarza w dobrym stanie, ale na szczęście z zasobów globalnej sieci korzystają również ci, którzy lubią wspominać dawne czasy i dzielą się swoimi zbiorami.


Dziś to już wręcz archiwalne nagrania wydające się szalenie odległe. Wszak 19 lat to bardzo długi okres czasu, przez który zdążyło wydarzyć się wiele rzeczy. W 1997 r. poznańska Morbid Noizz wydała już regularny album krakowian zatytułowany "Fears", który miejscami nawiązywał jeszcze do debiutanckiego demo, ale wyraźnie było na nim słychać, że muzycy chcą iść dalej. I poszli. Po przerwaniu i wznowieniu działalności przyszedł czas na elektronikę oraz syntezę thrash i death metalu. A co dzieje się teraz? Obecny skład milczy, choć nie został formalnie rozwiązany. Zatem kto wie, może jeszcze o sobie przypomni, zwłaszcza z powracającym do zdrowia Adrianem Kowankiem, czego chciałoby naprawdę wiele osób. "Painfull Love..." nigdy nie ukazało się na kompakcie i tak już najpewniej pozostanie.

środa, 18 czerwca 2014

Rozmyte światła

Dziś to już strach pomyśleć, co by działo się z mniej rozpoznawalnymi i zupełnie początkującymi muzykami, gdyby nie internet. A tak przecież tak było i wydaje się, że jeszcze stosunkowo niedawno, choć przecież chodzi już po ziemi pokolenie, które dostęp do zasobów globalnej sieci ma od zawsze. Ta myśl powraca do mnie za każdym razem, gdy sięgam po nagrania obecne jedynie w formie cyfrowej. Wciąż to dla mnie dziwne uczucie, gdy słucham ich, mając za plecami półki kompaktów i kartony pełne kaset. Ale z drugiej strony właśnie dzięki temu twórcy tak łatwo jest dotrzeć do kogoś nawet na drugim końcu świata. Niemniej nie ukrywam, że w przypadku najciekawszych wykonawców z przyjemnością zamieniłbym kopiowany w nieskończoność plik na porządnie wydaną srebrny krążek. Takich muzyków jest w Polsce wielu, a spośród nich warto wyróżnić chociażby Jarka Leśkiewicza, który od dobrych kilku lat działa na obrzeżach rodzimej sceny, jednocześnie zwracając na siebie uwagę także poza granicami kraju. Tym razem wszystko za sprawą debiutanckiej płyty Blurred City Lights.

Fot. Kamil Mrozkowiak
Nie od dziś były muzyk Echeos of Yul, działający także w solowym projekcie Naked On My Own, współpracuje z osobami kojarzonymi na zachodniej scenie szeroko rozumianej alternatywy. Za przykład niech posłuży chociażby brytyjskie SPC ECO , na którego płycie "Dark Notes" można usłyszeć rzeczonego gitarzystę. Teraz jednak naszedł czas na coś więcej niż gościnny udział w nagraniach. Do spółki z Deanem Garcią, naturalnie ze wspominanego SPC ECO, powołał do życia Blurred City Lights. W 2013 r. ukazała się cyfrowa epka "Neon Glow", a teraz już regularna, choć także wydana jedynie sieci, płyta "Anamorphic". Cóż to za muzyka? Jarek Leśkiewicz daje się poznać z nieco innej strony.



Blurred City Lights to dźwiękowa hybryda, skrzyżowanie elektroniki, zwłaszcza tej kojarzącej się z trip hopem, spuścizny shoegaze'u oraz wszystkiego, może wypełniać przestrzeń za głównym motywem wybranej kompozycji. Dużo w tym wszystkim nastroju, spokojnych temp i onirycznej atmosfery. Ma to oczywiście również i swoje konsekwencje. Zróżnicowanie charakteryzujące "Anamorphic" sprawia, że wielu może uznać tę płytę za nierówną. Ocena, siłą rzeczy subiektywna, będzie wynikała z upodobań. Abstrahując jednak od gustów, trudno nie odnieść wrażenia, że im więcej w tej muzyce trip hopu, pięknego głosu gościnnie śpiewającej Rose Berlin oraz "rozmytych" gitar Leśkiewicza, tym lepiej. Odejście od tej formuły owocuje czymś zdecydowanie bardziej przyziemnym, zwyczajnym i nie tak uwodzącym. A gdzie w tym wszystkim nieco inne oblicze naszego rodaka? W ramach Blurred City Lights gra nieco lżej, niż mogliśmy do tego przywyknąć, chociażby w Naked On My Own. Tu gitara nie jest dominującym instrumentem. Smyczki pierwszych skrzypiec przejmuje elektronika.



To nie jest wybitna płyta, ale z pewnością kompozytorzy zawartej na niej muzyki zasługują na to, by ta dotarła do uszu kogoś, kto może o niej opowiedzieć zdecydowanie szerszemu gronu osób niż to, przez które Blurred City Lights kojarzy teraz. Co więcej, na kompaktach wydawano już tyle bezwartościowych rzeczy, że szkoda byłoby, gdyby "Anamorphic" nie stało się czymś więcej niż bezdusznymi plikami w naszych komputerach, telefonach i wszelkich innych odtwarzaczach. To przyjemna dla ucha alternatywa w chwili potrzeby odejścia na moment od cięższych i bardziej siermiężnych dźwięków. Całego albumu możecie posłuchać tutaj

sobota, 14 czerwca 2014

Inny wymiar lutni

Jim Jarmusch jest powszechnie cenionym niezależnym reżyserem i scenarzystą. W swoich filmach podarował nam znakomite kadry, niebanalne dialogi, świetne kreacje odpowiednio pokierowanych aktorów i ten charakterystyczny, szalenie oniryczny, nastrój. Jednak oprócz tego jest coś, a w zasadzie ktoś, jeszcze. Amerykanin sprawił, że szeroki świat usłyszał o pewnym holenderskim wirtuozie lutni. A wszystko przez ścieżkę dźwiękową do filmu "Tylko kochankowie przeżyją", którą zresztą nagrodzono na ubiegłorocznym festiwalu filmowym w Cannes.

Josef Van Wissem  /  Fot. Bjarne Jonasson
Tym muzykiem z Niderlandów jest Jozef Van Wissem. Stwierdzenie, że przed podjęciem współpracy z wspominanym reżyserem pozostawał twórcą zupełnie anonimowym, byłoby mocą przesadą. Jednak to właśnie dzięki posiadaczowi charakterystycznej białej czupryny, jego nazwisko stało się rozpoznawalne także w Polsce, czego efektem były m.in. dwa wyprzedane warszawskie koncerty z 9 i 10 czerwca. Aż dziw bierze, że wszystko zaczęło się od przypadkowego spotkania na rogu dwóch nowojorskich ulic. Wówczas Wissem jako fan podszedł do Jarmuscha, doskonale wiedząc, że ten w swoich filmach zazwyczaj wykorzystuje minimalistyczną muzykę, i zapytał go wprost, czy nie byłby zainteresowany dźwiękami lutni. Jarmusch odparł twierdząco, potem posłuchał nagrań i potwierdził swoją decyzję. A że Amerykanin lubi w wolnym czasie poeksperymentować na gitarze, co czyni w Squrl, w samym 2012 r. ukazały się trzy wspólne wydawnictwa obu panów, które następnie przełożyły się na propozycję napisania przez Wissema ścieżki dźwiękowej do rzeczonych popularnych "Kochanków".

Jedno z nagrań z soudtracku do filmu "Tylko kochankowie przeżyją"


Muzyka Van Wissema to minimalizm, ale charakteryzujący się próbą uwspółcześnienia archaicznie kojarzącej się lutni. Holender od ponad dekady regularnie wychodzi na scenę, współpracując z różnymi eksperymentatorami, zazwyczaj tymi poruszającymi się w okolicach stylistyki drone. W jednej chwili na koncercie słyszy się nawiązania do szesnastowiecznych klasyków, by po chwili zobaczyć, jak Van Wissem z premedytacją traktuje lutnię niczym gitarę i podchodzi do wzmacniacza, generując pełne przesterów sprzężenie zwrotne. A nawet jeśli gra "bez prądu", jak chociażby ostatnio w Warszawie, bardzo często unosi gryf niemal do pionu, opierając jednocześnie pudło rezonansowe na wysuniętym udzie lub klatce piersiowej. Zupełnie jakby grał solówkę, a przecież lutnia, często liczy sobie zdecydowanie więcej strum iż gitara. W tym wszystkim należy jednak pamiętać, że nie jest to łatwa muzyka.

Koncert w Moskwie  /  facebook.com/jozefvanwissem
Holender w żadnym razie nie dewaluuje znaczenia i spuścizny lutni. Odebrał staranne wykształcenie muzyczne i jest mu wierny z całym swoim oddaniem dla tego charakterystycznego instrumentu. Dlatego dla wielu osób wydobywane przez niego dźwięki będą zwyczajnie nudne. Obecnie jednak nic nie wskazuje na to, by chciał przekroczyć granicę, którą przed laty daleko za plecami pozostawiła m.in. Vanessa Mae. Brytyjska skrzypaczka zrobiła niemałą karierę, wkraczając do świata muzyki pop. A Van Wissem? Kiedy tydzień temu zobaczyłem go całego ubranego na czarno i w ciężkich oficerkach, zupełnie wykluczyłem taką możliwość. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby muzyk był otwarty na jeszcze większe pogłębienie współpracy z innymi twórcami z okolicy eksperymentalnego rocka czy nawet metalu. Holender bardzo lubi improwizować w ramach kolaboracji. Może dlatego, że sam zazwyczaj tego nie robi. Wszystkie jego solowe nagrania są rozpisane od początku do końca.


Szalenie intrygujący muzyk, który znalazł swoją niszę poprzez całkowite poświęcenie się wybranemu  instrumentowi. A prywatnie? Sympatyczny jegomość, skory to rozmowy z każdym, kto podejdzie do niego po koncercie, o czym przekonałem się sam. Miał dużo szczęścia, że zobaczył ulicy Jima Jarmuscha i jeszcze więcej rozumu i swoistego tupetu, gdy sam zaoferował mu nawiązanie współpracy. Opłaciło się. My również na tym korzystaliśmy i wszystko wskazuje na to, że w przyszłości będzie podobnie. Nagroda w Cannes z pewnością otworzyła wiele drzwi. Czas na kolejne nagrania.

wtorek, 10 czerwca 2014

Powiew znad morza

Wejherowski Bruno Światłocień to przykład na to, że jeśli muzyka danego wykonawcy potrafi obronić się sama, wieść o nim rozejdzie się w mgnieniu oka i w dobie globalnej sieci jego nazwę będzie kojarzył niemal każdy sympatyk gatunku. Wydany w kwietniu ubiegłego roku krążek "Czerń i cień" tchnął nieco życia w rodzimą zimnofalową scenę, której nieliczni przedstawiciele na przekór panującym trendom uparcie grają po salach prób, piwnicach i małych klubach. Publiczności i krytyce spodobały się muzyka, polskie teksty oraz ich wykonanie. Zupełnie znikąd pojawił się kolektyw doświadczonych muzyków, którzy wiedzieli czego chcą. W tym roku ma ukazać się ich druga płyta. 

Bruno Światłocień  /  Fot. Materiały promocyjne  
O samym wydawnictwie niewiele wiadomo, poza tym że krążek powinien zostać wydany jesienią siłami rodzimego Zoharum. Teraz najważniejszy w tym wszystkim jest jednak poniższy teledysk do nowego nagrania "Powiew morza", który zapowiada rzeczone wydawnictwo. Na postawie obrazu zrealizowanego przez cenionego Yacha Pasiewicza trudno wyciągać jednoznaczne wnioski, ale według zapowiedzi samych zainteresowanych drugi album Bruna będzie nieco inny, choć również utrzymany w mieszaninie zimnego grania i jego okolic. Wciąż ma to być muzyka światła i cienia. Nie oglądają się na nikogo i konsekwentnie robią swoje. Oby raz jeszcze z takim powodzeniem, jak w przypadku debiutu.  

piątek, 6 czerwca 2014

Dziewięć lat Melodii Mgieł Nocnych

Pamiętam, jak język na wymowie nazwy mojej audycji łamali sobie m.in. Mick Moss z Antimatter, Danny Cavanagh z Anathemy, czy znana m.in. z Theatre of Tragedy Liv Kristine, a także Johan Niemann za czasów gry w Therion. Jednak za czwartym czy piątym razem z uśmiechem w końcu ją wypowiadali, co zazwyczaj stanowiło część wyemitowanej potem rozmowy. Takich momentów było zresztą więcej, a o wszystkich historiach podczas wywiadów i tego działo się w studiu w trakcie prowadzenia programu można by napisać książkę. Do dziś wspominam minę napotkanej na pewnym koncercie Anji Orthodox i,  mówiąc delikatnie, jej dezaprobatę wobec momentu, w którym kilka dni wcześniej podczas pozaantenowej rozmowy z Mariuszem Kumalą nieopatrznie nie wyłączyłem mikrofonu. Długo by wspominać. No ale do rzeczy. Dziś mija dziewięć lat od wieczoru, którego na 97,1 FM usłyszeliśmy się po raz pierwszy.

Fot. Wojtek Dobrogojski
Pojawianie się w radiu jedynie w nocy ma swoje liczne zalety. Najdogodniejszy w tym wszystkim jest spokój. Nikt postronny nie biega po korytarzu, nie kręci się po studiu, nie przeszkadza ci. Włączasz preferowane oświetlenie, pozostałe gasisz. Wyjmujesz płyty z plecaka, ustawiasz je obok konsolety, której kanały programujesz wedle przyzwyczajenia. Wybija północ. Zasiadasz na fotelu, naciskasz klawisz "play", odtwarzasz muzykę i opowiadasz o niej. Po godzinie opuszczasz radio, wracasz do domu, łudząc się, że złapiesz choć odrobinę dobrego snu przed pójściem do pracy. Tak w uproszczeniu od dziewięciu lat wygląda niemal każdy mój poniedziałek. W sumie jak dotąd spotkaliśmy się 464 razy, z czego audycje nagrane wcześniej można by policzyć na palcach obu rąk. Dlatego pisząc te słowa, tym bardziej chciałbym Wam podziękować, że wciąż kosztem snu znajdujecie czas i chęci na włączenie radia, czy to w tradycyjnej, czy też cyfrowej postaci. Mam nadzieję, że przez te wszystkie noce poznaliście coś nowego, co Was zaskoczyło i sprawiło, że później już na własną rękę podejmowaliście się muzycznych poszukiwań. Dziękuję również za listy, telefony w trakcie audycji oraz rozmowy podczas przypadkowych spotkań na koncertach. Dużo jest jeszcze dobrej muzyki, o której warto byłoby opowiedzieć lub napisać. Na tyle dużo, że nawet kolejne dziewięć lat by nie wystarczyło. Dlatego wierzę, że będziemy mogli spotkać się tak długo, jak będzie to możliwe. Kłaniam się i do usłyszenia o stałej porze.

wtorek, 3 czerwca 2014

Po raz pierwszy od dekady

Mike VanPortfleet i Tara Vanflower to uznana para amerykańskich muzyków, których wielkim fanem był m.in. Peter Steele. Za sprawą dokonań pod nazwą Lycia, niegdyś także wraz z Davidem Galasem, zdobyli uznanie we wszystkich zakątkach świata, w których ceni się nastrojowe dźwięki. Mimo że ich płyty nigdy nie były i nie są jakoś przesadnie łatwo dostępne, wciąż cieszą się olbrzymim zainteresowaniem i chętnych na ich nabycie nie brakuje. I  nic w tym dziwnego, skoro to właśnie Lycia należy do grona tych zespołów, które miały znaczący wpływ na rozwój gotyckiego rocka i tego wszystkiego, co znamy pod pojęciem darkwave oraz ethereal. Nie ta dawno Mike i Tara przerwali wydawnicze milczenie, powracając z "Quiet Moments", nową regularną płytą i zarazem pierwszą od dobrej dekady.

Lycia  /  Fot. Arch.zespołu
Wydana cztery lata temu cyfrowa epka "Fifth Sun" o wiele bardziej cieszyła samym faktem ukazania się niż zawartością. Wówczas wielu było zdania, że coś się skończyło. Brakowało polotu, atmosfery i przede wszystkim magii, która charakteryzowała zdecydowaną większość wcześniejszych dokonań amerykańskiego duetu, czy nawet tria, gdy Mike i Tara komponowali wraz ze wspominanym Davidem Galasem. Niewykluczone, że właśnie dlatego nieco ponad połowa nagrań z "Quiet Moments" to powrót do najlepszych czasów zespołu, do dokonań, za które Lycia wciąż jest wręcz bezgraniczne wielbiona. Oniryczna, zimna i przestrzenna muzyka, pełna szeptów oraz deklamacji, buduje niezwykły nastrój, niczym mgła w parku pełnym czerwonych i żółtych jesiennych liści. To dźwięki, które przenoszą do zupełnie innego wymiaru. Czy zatem Mike i Tara raz jeszcze nagrali to samo? Na swój sposób tak, biorąc po uwagę chociażby wydany w 1997 r. legendarny "Cold", ale efekt jest na tyle niezwykły, że można im to wybaczyć. W tej stylistyce są znakomici i zarazem rozpoznawalni o każdej porze dnia i nocy. Ale ten niezwykły klimat to nieco ponad połowa płyty, i to zdecydowanie ta lepsza.

Tytułowe nagranie otwierające "Quiet Moments" 


Od ósmego do jedenastego nagrania muzyka nie jest już tak ujmująca. Więcej w niej przyziemnej, mechanicznej elektroniki, która śmiało mogłaby, i chyba nawet powinna, znaleźć się na osobnym wydawnictwie. To jakby zestawić ze sobą surową, postindustrialną okolicę starej fabryki z bajkowym i marzycielskim wyobrażeniem lasu w samym środku jesieni lub zimy. Trudno powiedzieć, czy miała to być przeciwwaga dla nastroju otwierającego "Quiet Moments", czy jeszcze coś innego, co ostatecznie przyniosło efekt nieudanego eksperymentu. To już jednak najlepiej wiedzą już sami muzycy.
Tara Vanflower  /  Fot. Arch. zespołu
Te kilka odmiennych utworów nie zaciera dobrego wrażenia. Lycia wciąż podtrzymuje swój mit i potwierdza, dlaczego należy się jej miejsce nie tylko w historii muzyki zza Wielkiej Wody, ale i gatunku samego w sobie. To szalenie melancholijne dźwięki, który urzekają i wyciszają, skłaniając wręcz do marzycielstwa. Wszystko widzimy jakby we mgle przez prymat szyby, na którą z zewnątrz padają krople rzęsistego deszczu. Ciało zostaje w miejscu, ale umysł odpływa. Płyta przede wszystkim dla osób szukających zapomnienia i ucieczki od przyziemnej rzeczywistości. Poniżej znajdziecie wideo promujące "Quiet Moments"