Mike VanPortfleet i Tara Vanflower to uznana para amerykańskich muzyków, których wielkim fanem był m.in. Peter Steele. Za sprawą dokonań pod nazwą Lycia, niegdyś także wraz z Davidem Galasem, zdobyli uznanie we wszystkich zakątkach świata, w których ceni się nastrojowe dźwięki. Mimo że ich płyty nigdy nie były i nie są jakoś przesadnie łatwo dostępne, wciąż cieszą się olbrzymim zainteresowaniem i chętnych na ich nabycie nie brakuje. I nic w tym dziwnego, skoro to właśnie Lycia należy do grona tych zespołów, które miały znaczący wpływ na rozwój gotyckiego rocka i tego wszystkiego, co znamy pod pojęciem darkwave oraz ethereal. Nie ta dawno Mike i Tara przerwali wydawnicze milczenie, powracając z "Quiet Moments", nową regularną płytą i zarazem pierwszą od dobrej dekady.
Lycia / Fot. Arch.zespołu |
Wydana cztery lata temu cyfrowa epka "Fifth Sun" o wiele bardziej cieszyła samym faktem ukazania się niż zawartością. Wówczas wielu było zdania, że coś się skończyło. Brakowało polotu, atmosfery i przede wszystkim magii, która charakteryzowała zdecydowaną większość wcześniejszych dokonań amerykańskiego duetu, czy nawet tria, gdy Mike i Tara komponowali wraz ze wspominanym Davidem Galasem. Niewykluczone, że właśnie dlatego nieco ponad połowa nagrań z "Quiet Moments" to powrót do najlepszych czasów zespołu, do dokonań, za które Lycia wciąż jest wręcz bezgraniczne wielbiona. Oniryczna, zimna i przestrzenna muzyka, pełna szeptów oraz deklamacji, buduje niezwykły nastrój, niczym mgła w parku pełnym czerwonych i żółtych jesiennych liści. To dźwięki, które przenoszą do zupełnie innego wymiaru. Czy zatem Mike i Tara raz jeszcze nagrali to samo? Na swój sposób tak, biorąc po uwagę chociażby wydany w 1997 r. legendarny "Cold", ale efekt jest na tyle niezwykły, że można im to wybaczyć. W tej stylistyce są znakomici i zarazem rozpoznawalni o każdej porze dnia i nocy. Ale ten niezwykły klimat to nieco ponad połowa płyty, i to zdecydowanie ta lepsza.
Tytułowe nagranie otwierające "Quiet Moments"
Od ósmego do jedenastego nagrania muzyka nie jest już tak ujmująca. Więcej w niej przyziemnej, mechanicznej elektroniki, która śmiało mogłaby, i chyba nawet powinna, znaleźć się na osobnym wydawnictwie. To jakby zestawić ze sobą surową, postindustrialną okolicę starej fabryki z bajkowym i marzycielskim wyobrażeniem lasu w samym środku jesieni lub zimy. Trudno powiedzieć, czy miała to być przeciwwaga dla nastroju otwierającego "Quiet Moments", czy jeszcze coś innego, co ostatecznie przyniosło efekt nieudanego eksperymentu. To już jednak najlepiej wiedzą już sami muzycy.
Tara Vanflower / Fot. Arch. zespołu |
Te kilka odmiennych utworów nie zaciera dobrego wrażenia. Lycia wciąż podtrzymuje swój mit i potwierdza, dlaczego należy się jej miejsce nie tylko w historii muzyki zza Wielkiej Wody, ale i gatunku samego w sobie. To szalenie melancholijne dźwięki, który urzekają i wyciszają, skłaniając wręcz do marzycielstwa. Wszystko widzimy jakby we mgle przez prymat szyby, na którą z zewnątrz padają krople rzęsistego deszczu. Ciało zostaje w miejscu, ale umysł odpływa. Płyta przede wszystkim dla osób szukających zapomnienia i ucieczki od przyziemnej rzeczywistości. Poniżej znajdziecie wideo promujące "Quiet Moments"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz