wtorek, 26 lutego 2013

Reaktywacja Sirrah

Kilka lat temu podczas jednego z naszych spotkań prezentowałem Wam nagrania z pierwszego, włącznie kasetowego, wydania "Acme", debiutanckiej płyty Sirrah, które ukazało się w 1995 r. nakładem Melissa Productions. Wówczas z olbrzymim sentymentem wspominałem te kompozycje. Wtedy też stało się coś niezwykłego.  W trakcie trwania Melodii napisał do mnie Tomasz Żyżyk, wokalista Sirrah. Jeśli mnie pamięć nie myli, w korespondencji wspomniał, że właśnie otrzymał nowy odbiornik radiowy i być może fakt, że akurat tego wieczoru usłyszał w nim nagrania swojego zespołu, należy uznać za swego rodzaju znak. Kto wie, być może miało to najmniejszy z możliwych, ale mimo wszystko, wpływ na to, że teraz dotarła do nas informacja o reaktywacji zespołu. Czekaliśmy na to aż piętnaście lat.

Fot. Metal Mind
Sirrah zagra w oryginalnym składzie na tegorocznej edycji festiwalu Castle Party, która odbędzie się w Bolkowie w dniach 11-14 lipca. Najprawdopodobniej podczas koncertu będzie można usłyszeć jedno bądź dwa nowe nagrania. A co dalej? Tego chyba nie wiedzą jeszcze sami muzycy. Tak naprawdę wszystko zależy od tego, jak zostaną przyjęci i czy na ich występach zjawi się choć część tłumów, które oklaskiwały zespół w drugiej połowie lat 90. Pewne natomiast jest to, że jeden koncert to za mało. Dlatego najpewniej Sirrah będzie można zobaczyć jeszcze tegorocznej jesieni. Obecnie, przynajmniej oficjalnie, nie wiadomo nic więcej. Musimy po prostu zaczekać i wierzyć, że nasza cierpliwość popłaci. Oby tak było.

sobota, 23 lutego 2013

Skarbnica przeszłości

W dobie wszechobecnej cyfryzacji pudła pełne starych kaset magnetofonowych to dla jednych zbędny plastik, dla drugich czysta abstrakcja na miarę pocztówek dźwiękowych z lat 70., a dla trzeciej grupy osób niewątpliwie wspomnienie czasów młodości, ulubionej muzyki i istna skarbnica m.in. tego, co nigdy oficjalnie nie ukazało się na płytach kompaktowych. To zadziwiające, ile wartościowych nagrań można dziś znaleźć na tym wysłużonym nośniku. Niedanowo przekonałem się o tym raz jeszcze, gdy natrafiłem na przegrywaną i nieopisaną taśmę rodzimego Wintershadows.

Zdjęcie muzyków z wkładki do kasety "Arrakis" / Fot. Arch. zespołu
Po tym zespole pozostało tylko jedno demo. "Arrakis" ukazało się w 1995 r. nakładem Ceremony Records. Szkoda, że niewiele później o zespole wszelki słuch zaginął, gdyż tą taśmą muzycy z Nowego Sącza dowiedli, że tkwił w nich potencjał być może nawet na miarę nieodżałowanego Sirrah, które nota bene debiutowało w tym samym roku pierwotną wersją legendarnego już "Acme". A jaka była to muzyka? Melancholijny doom metal z klawiszami i skrzypcami, z przewagą instrumentalnych rozwiązań, które górowały nad partiami wokalnymi. Owszem, brzmi banalnie, ale to tylko słowa, które dość oględnie charakteryzują złote czasy klimatycznego grania lat 90. W tych dźwiękach był i wciąż jest przede wszystkim nastrój. Paradoksalnie, w pewniej mierze zachował się on dzięki przeciętnej jakości nagrań, która dziś nadaje tym dźwiękom swoistego, podziemnego, i wreszcie, archiwalnego uroku.



Swego czasu podobnych zespołów w rodzimym podziemiu było relatywnie dużo. Wszak taką muzykę grano wtedy na całym Starym Kontynencie. Jednak nie wszystkim tym grupom udało się dotrzeć do szerszego grona odbiorców, w tym właśnie Wintershadows. Szkoda, gdyż w tamtych czasach ich nagrania zasługiwały przynajmniej na jedno kompaktowe wydanie, i to w przeciwieństwie do licznych zdecydowanie mniej ciekawych wykonawców, którzy jakimś cudem doczekali się tego, a później i tak przepadli bez śladu.



Obecnie krążące po zasobach rodzimego internetu zdigitalizowane utwory Wintershadows to przede wszystkim zapis jednego z licznych rozdziałów polskiego podziemia lat 90. To fragment olbrzymiego archiwum, które skłania do refleksji i przypomnienia sobie lub poznania tamtych dość niezwykłych czasów. Czasów bez internetu, bez powszechnego dostępu do profesjonalnego studia i bez wszelkich dogodności, które dziś uznaje się za normę. Mnie już tamten okres zawsze będzie bliski ze względu na mój wiek i przypadający wówczas okres adolescencji. Jeśli jednak należycie do młodszego pokolenia i nie możecie pamiętać tamtego okresu, a cenicie sobie taką muzykę, zapomnijcie na chwilę o największych zagranicznych przedstawicielach gatunku i sięgnijcie po "Arrakis", a także nagrania m.in. zapomnianych już Auri Sacra, Stonehenge, Groan, czy Waterfall, których muzycy również nigdy nie doczekali się kompaktowego wydania swoich utworów, a niewątpliwie należeli do ciekawszych zjawisk rodzimej sceny klimatycznej. Ku pamięci.

wtorek, 19 lutego 2013

Między dźwiękami

W 2009 r. w radiowej przegródce dostrzegłem niepozorną kopertę, a na niej stempel pocztowy informujący o nadaniu przesyłki w Opolu. W środku zaś znalazłem debiutancki album Echeos of Yul, wtedy jeszcze projektu Michała Śliwy i Jarka Leśkiewicza. Wówczas znałem go jedynie ze słyszenia, ale gdy zapoznałem się z tą płytą, zrozumiałem, że mam w rękach coś ciekawego i takiej muzyki będzie w naszym kraju coraz więcej. Teraz zaś, niemal cztery lata później, historia na swój sposób zatoczyła koło za sprawą koperty z drugim albumem rzeczonego projektu. Co prawda, od tamtej pory wiele się zmieniło, zarówno w przypadku samego Echoes of Yul, jak i tego, co muzycznie dzieje się w okół nas, ale najważniejsze jest to, że rodzimy doom i post metal oraz ich wszelakie eksperymentalne okolice rosną w siłę. Pozostaje jedynie się cieszyć, gdyż naprawdę jest z czego.

Fot. Arch. zespołu
"Cold Groud" to wydawnictwo, na które długo kazano nam czekać, biorąc pod uwagę pierwsze informacje na temat jego ukazania się, ale cierpliwość została nam w pełni wynagrodzona. Michał Śliwa, gdyż tak naprawdę to jego solowa płyta, udowodnił, że podpisanie cyrografu z włoską Avangarde Music, nie było przypadkiem. W nasze ręce trafiła przemyślana i dopracowana muzyka, będąca daleko idącym rozwinięciem pomysłów z debiutanckiego "Echoes of Yul". Obecnie ta opolska inicjatywa to jeden wielki muzyczny eksperyment, którego twórca bardzo swobodnie porusza się w okolicach tego, co zwykliśmy uważać za doom, drone, industrial, czy ambient. Nic nie jest tutaj wyraźne na tyle, by całość zamknąć w jednym, czy dwóch słowach. A to niewątpliwie wielka zaleta tej płyty.



Dużo tu niedopowiedzenia i treści przekazywanych gdzieś miedzy dźwiękami, szczególnie w licznych spokojnych interludiach i filmowych dialogach wkomponowanych w instrumentalną muzykę. Michał Śliwia postawił na przestrzeń i nastrój, które momentami wydają się wręcz dominować nad ciężkimi partiami gitar, ale na szczęście te również mają nieco do powiedzenia. Odnoszę wrażenie, że dzięki temu udało mu się skomponować muzykę, która nawet słuchana jednocześnie przez kilka osób, tak naprawdę będzie odbierana przede wszystkim indywidualnie, a nie grupowo. A to dlatego, że ma ona wyczuwalny osobisty charakter. Jest pełna wyciszenia, a nie hałasu. W ten sposób w pierwszej kolejności zawsze będzie jednostka, a nie tłum.



"Cold Groud" ma do zaoferowania naprawdę dużo. Trzeba jej tylko posłuchać w odpowiednich warunkach, a doceni się zawartą na niej muzykę i poczuje satysfakcję z tego, że są w Polsce tacy twórcy. Dodatkowo może również cieszyć fakt, że za granicą znajdują oni należytą atencję, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w przypadku Echeos of Yul nad Wisłą jest ona znacznie mniejsza. Takie są już te nasze polskie paradoksy. A może się mylę?


piątek, 15 lutego 2013

Muzyka pełna wątpliwości

Podczas jednej z kwietniowych audycji w 2009 r. moim gościem był Leszek Rakowski. Rozmawialiśmy przede wszystkim o dopiero co wydanej płycie "Come" Fading Colours, której kilka egzemplarzy miało tego wieczoru trafić w Wasze ręce. Wówczas rzeczony muzyk zadał pytanie konkursowe dotyczące zespołu, którym był protoplasta Fading Colours. Chodziło o nieco zapomnianego już Bruna Wątpliwego. Wtedy też postanowiłem rozwinąć wątek tej grupy i wówczas Leszek Rakowski bardzo się ożywił, wspominając powstanie zespołu, jego muzyczną ewolucję i ważny koncert na festiwalu w Jarocinie w 1988 r. Jakiś czas temu przypomniałem sobie to zdarzenie i w konsekwencji wróciłem do archiwalnych nagrań Bruna Wątpliwego, dziś zespołu niestety pamiętanego raczej jako wzmiankę w biografii Fading Colours, niż istotnego przedstawiciela polskiej zimnej fali. A szkoda.

Fot. Arch. zespołu
Wszystko zaczęło się w Bolesławcu w 1986 r., gdzie powstał wówczas stricte punkowy zespół o nazwie Bruno Wątpliwy, ale mniej więcej po roku działalności, muzycy podjęli decyzję o zmianie stylistyki, pozostawiając za plecami anarchistyczny bunt i kierując się w stronę zimnej fali. Kluczowy dla początków zespołu był koncert na festiwalu w Jarocinie w 1988 r., na którym muzyków nagrodzono bezcenną wówczas możliwością wejścia do studia nagraniowego. Mniej więcej w tym samym czasie ukazała się kaseta "Bruno Wątpliwy 1". To wydawnictwo było niezwykle ponurym i zimnym obrazem rzeczywistości, zarówno w warstwie muzycznej, jak słownej. Teksty napisane przez Mirosława Witkowskiego, podziemnego literata czasów PRL, wciąż robią niezwykłe wrażenie, dając do myślenia i skłaniając do postawienia pytania, dlaczego teraz tak rzadko słyszy się sensowne słowa idące w parze z muzyką.



Również w 1988 r. ukazała się druga taśma pt. "Bruno Wapliwy 2", ale, jak się okazało, było to swoiste pożegnanie Bruna z zimną falą. Wszystko za sprawą roszad personalnych, w tym dołączenia do zespołu wokalistki Katarzyny Ziemek, znanej obecnie jako De Coy. Zmiana przy mikrofonie, jak i te dokonane w instrumentarium, sprawiły że zimne dźwięki ustąpiły miejsca gotyckiej odmianie, czego efektem stałą się kaseta "Black Horse", wydana już pod anglojęzyczną nazwą Bruno The Questionable po wyraźnych sugestiach  SPV Poland. Co ciekawe, taśma-matka z polskimi partiami wokalnymi zaginęła i mimo że teksty w książeczce wydawnictwa zostały wydrukowane w naszym ojczystym języku, to w głośnikach słyszało się wokalną angielszczyznę. Z tamtych czasów pozostała jedna kompozycja zaśpiewana po polsku, która była pierwszym nagraniem zespołu z udziałem nowej wokalistki. "Nie mów mi" znajdziecie poniżej. Ostatecznie "Black Horse" został nagrany raz jeszcze w 1995 r., już pod nazwą Fading Colours.



Żywot Bruna Wątpliwego w pierwotnej, zimnej stylistyce nie trwał przesadnie długo, ale w pełni zasługuje na przypomnienie. Przede wszystkim dzięki treściom, jakie niosły ze sobą słowa i nastrojowi zawartemu w kompozytorskich pomysłach. Szkoda tylko, że muzykom nie było dane wejść do profesjonalnego studia, gdyż dziś wiedziałoby o nich znacznie więcej osób, a i przyjemniej przecież słuchałoby się ich nagrań w o wiele lepszej jakości, niż tej odpowiadającej mocno wysłużonej taśmie magnetofonowej. Na pocieszenie pozostaje "Szał", płyta cd-r wydana w 2001 r. siłami niewielkiej inicjatywy Furia Musica. Co prawda, nie trafiły na nią wszystkie kluczowe nagrania, ale i tak dobrze, że w ogóle coś takiego wyszło. To zdecydowanie więcej niż nic i dowód na to, jakie wiele w latach 80 mieli do powiedzenia rodzimi muzycy.

wtorek, 12 lutego 2013

Zima z Niderlandów

Nikt nie wie wszystkiego. Zwłaszcza, gdy mowa o muzyce. Oficjalnych płyt i samodzielnie wydanych demówek ukazuje się tyle, że nie sposób samemu objąć je uszami, a co dopiero rozumem. Dlatego chętnie rozmawiam i słucham o nowych, nieznanych mi wcześniej, wykonawcach. Dzięki temu w moje ręce wpadło kilka ciekawych rodzimych i zagranicznych płyt, spośród których w ostatnim czasie szczególnie wyróżniłbym drugi album holenderskiego Cold Body Radiation.


To jeden z tych jednoosobowych projektów, którego twórca wybitnie ceni sobie anonimowość. Nie wiemy o nim zbyt niewiele, by nie powiedzieć, że w zasadzie niemal nic. Komponuje pod pseudonimem M. W 2009 r. powołał do życia studyjny projekt Cold Body Radiation, w którym odpowiedzialny jest za wszystkie instrumenty i partie wokalne. Jego muzyka to jeden z licznych przejawów dość popularnej fascynacji syntezą black metalu oraz elementami post rocka i shegaze'u. Debiutował dwa lata temu krążkiem "The Great White Emptiness", którego już sam tytuł wiele wyjaśniał. Była to muzyka zimna, surowa, momentami wymagająca, ale uzupełniona o liczne zwolnienia tempa i rozmarzone melodie. W tym przypadku proporcje były jeszcze rozłożone zdecydowanie na korzyść black metalu. Ekspresja muzycznej czerni górowała nad przyjemnymi dla ucha partiami gitar. To był dobry kawałek muzyki ukazujący niemałe możliwości tkwiące w tym niemal że anonimowym twórcy. I w pewnym momencie stało coś, co można by zaobserwować chociażby na przykładzie francuskiego Alcest. Wspomniane proporcje zaczęły ulegać wyraźnej zmianie.

Okładka "The Great White Empitness"
Wszystko za sprawą wydanego w 2011 r. krążka "Deer Twilight". Muzyka M. stała się o wiele bardziej melodyjna, przestrzenna, rozmarzona, a chwilami nawet i na swój sposób piękna. Post rock i shoegaze wzięły górę nad black metalem, choć na szczęście miejscami słychać czerń pozostałą w tych dźwiękach. Dzięki temu brzmi to autentycznie i nie sugeruje pójścia muzyka na skróty. Podobnie jak w przypadku "The Great White Emptiness", tu również dominuje zima. Chłód brzmienia i śnieg pokrywający lasy. Owszem, samo w sobie nie jest to przesadnie oryginalne i słusznie kojarzy się z byle jaką muzyką panów w czarno-białych makijażach, ale tutaj wszystko do siebie pasuje. Czuć mniej więcej to, co w chwili patrzenia w ciszy na biały krajobraz. Jest refleksja, jest i spokój. Miejscami nawet, nie tylko za sprawą muzyki, ale efektów nałożonych na wokale, przypomina mi się Brain Story, projekt Mariusza Kumali z Closterkeller.

Okładka epki "The longest shadows ever cast"
Zapotrzebowanie na taką muzykę było i wciąż jest względnie duże, dlatego nietrudno, by w gąszczu bardzo licznych tego typu wydawnictw takie albumy przechodziły bez większego echa. Cold Body Radiation trudno uznać za wiodącego przedstawiciela gatunku, ale z pewnością jest bardzo solidna inicjatywa, która wciąż ma się dobrze. W styczniu ukazała się siedmiocalowa epka "The Longest Shadows Ever Cast", na której jeszcze bardziej dają o sobie znać shoegaze'owe rozwiązania. Zaintrygowanych odsyłam do płyt Cold Body Radiation. Co ważne, fizyczne kopie drugiej z nich są dostępne w jednym z polskich sklepów internetowych.

piątek, 8 lutego 2013

Przyjaciele zielonego liścia

Był taki czas w Polsce, gdy sympatyków post metalu, stonera i wszelkich kojarzonych z tymi gatunkami dźwięków okazywało się być nieporównywalnie więcej w stosunku do rodzimych przedstawicieli tychże nurtów. Wówczas dyskutowało się przede wszystkim o płytach zagranicznych grup, czasem wspominając o takim, czy innym polskim zespole. Na szczęście, na przestrzeni ostatnich lat rzeczone proporcje uległy wyraźnej zmianie. Teraz jest o czym rozmawiać, jest i czego słuchać. To cieszy, a kolejnym dowodzącym tego przykładem pozostaje pierwszy album lubelskiego Dopelord.

Miodek z Dopelord  /  Fot. Paweł Wygoda
Wbrew pozorom "Magick Rites" nie zostało nagrane przez debiutantów. Muzycy udzielali się wcześniej m.in. w Klingonian Beauty i Solarbabes. Zaś płyta, którą stworzyli pod nowym szyldem, okazuje się na tyle ciekawa, że może przyciągnąć uwagę nawet tych, którzy na co dzień nie sięgają po taką muzykę i sprawić, że od tej pory zaczną jej słuchać. Wszystko za sprawą bardzo solidnych i na swój sposób przebojowych pomysłów. To nie są byle walce niekończące się na skutek braku kreatywności, których w dźwiękowej syntezie doomu i stonera doświadczamy tak często. Tu mamy do czynienia z utworami pełnymi chwytliwych riffów o w zasadzie piosenkowej strukturze. Owszem, jak to bywa w tej muzyce, wybrane pomysły są miejscami nieco przeciągane, ale nie przekraczają ostatecznych granic, w ostatniej chwili przechodząc w kolejne rozwiązania.



W każdym z siedmiu nagrań, jakie trafiły na "Magick Rites", słychać ciężar, energię i dużą swobodę twórczą. Momentami wydaje się, że to wszystko płynie samo w oparach zielonego liścia i procentów uderzających w tętnicę. Co więcej, to poczucie jest jeszcze potęgowane przez partie wokalne, z umiejętnie dobranymi efektami. Z drugiej zaś strony, nie można zaprzeczyć, że to wszystko gdzieś już się słyszało. Wynika to po prostu  z takich a nie innych ram gatunku, w których muzycy bardzo umiejętnie się w nich poruszają. Stąd wcześniejsze domniemanie, że nagrania Dopelord zaintrygują kogoś na tyle, by zechciał poznać cały gatunek i rozpocząć przygodę z muzyką pełną palącego słońca, piasku wyczuwalnego pod stopami i charakterystycznego zapachu dymu wypuszczanego z płuc.


Ta scena rośnie w siłę. I to coraz bardziej. Jest to na tyle ciekawe zjawisko, że warto choć przez chwilę przyjrzeć mu się uważniej. To prawda, że ta muzyka nie przekona każdego, a sam trend dotarł do Polski po wielu latach, jakie minęły od apogeum tych dźwięków na Zachodzie Europy i w Stanach Zjednoczonych. Jednak żyjemy w takiej rzeczywistości i w takim kraju, że lepiej nie przechodzić zupełnie obojętnie obok tego typu inicjatyw. Niewielkim kosztem można naprawdę wiele zyskać. I to niezależnie od preferencji.

wtorek, 5 lutego 2013

Peter Hook ponownie w Polsce

Niemal dokładnie rok temu, bo 11 lutego 2012 r., były basista Joy Division wystąpił w warszawskim klubie Palladium. Wówczas ściśnięta do granic możliwości niemal półtoratysięczna publiczność usłyszała dwadzieścia pięć nagrań nieistniejącej już muzycznej legendy. Był to niezwykły wieczór, zarówno dla wszystkich zebranych, jak i samych muzyków. Olbrzymi artystyczny i frekwencyjny sukces  tego wydarzenia pozwalał mieć nadzieję, że za jakiś czas wspomniany basista oraz towarzyszący mu członkowie grupy The Light raz jeszcze przyjadą do naszego kraju. I tak też teraz się stanie. Co więcej, tym razem Peter Hook zagra nad Wisłą nie jeden, lecz dwa koncerty.

Peter Hook w warszawskim Palladium 11.02.12 / Fot. Wojtek Dobrogojski
Pierwszy z nich odbędzie się 26 marca w krakowskim klubie Kwadrat, drugi zaś dzień później w warszawskim Palladium. Trudno spodziewać się nowych utworów Joy Division, ale w przypadku tych występów przecież nie o to chodzi. Ruszyła sprzedaż biletów. Zainteresowanym sugeruję pośpiech. Rok temu spóźnialscy zostali odprawieni z kwitkiem i pozostało im jedynie obejrzeć w sieci to, co działo się na scenie. Fragment rzeczonego warszawskiego występu Petera Hooka znajdziecie poniżej.

piątek, 1 lutego 2013

Szwedzki miód z Krakowa

To zadziwiające, jak wiele są w stanie zrobić wytwórnie płytowe, byle tylko raz jeszcze sprzedać nam to samo. Uciekają się do najróżniejszych sztuczek, by po reedycję sięgnął nawet ten, kto w swoich zbiorach posiada już pierwsze wydanie danego albumu. Sposobów jest wiele i skutecznych na tyle, że czasem naprawdę trudno oprzeć się pokusie. Teraz też nie będzie to proste. Nakładem Century Media ukazało się kolejne wznowienie "Wildhoney" Tiamat. Na dołączonej drugiej płycie znajdziemy koncert, jaki Szwedzi zagrali w Krakowie 13 stycznia 2005 r.

Tiamat z czasów "Wildhoney"  /  Fot. Century Media
"Dziki miód" to bezsprzecznie największy artystyczny i zarazem komercyjny sukces Tiamat. Wydany w 1994 r. krążek przeszedł do klasyki klimatycznego grania i wciąż cieszy się niesłabnącym uznaniem. Zawarte na nim połączenie ciężkich gitar, klawiszy, rockowych, miejscami progresywnych, rozwiązań i przełożenie się tak powstałej muzyki na iście psychodeliczno-narkotyczny nastrój zaowocowało czymś niezwykłym. Olbrzymi wpływ na finalny efekt pracy Szwedów miał produkujący ten album Waldemar Sorychta. Gdyby nie on, "Wildhoney" nie brzmiałoby tak, jak brzmi. To właśnie m.in. dlatego czwarty album Tiamat był bodajże aż dwukrotnie wznawiany. Niegdyś ponownie ukazywał się w standardowym wydaniu. Innym razem  dołączono do niego epkę "Gaia" oraz swego czasu wydany na kompakcie w ścisłym nakładzie, a w Polsce jedynie na kasecie, koncert "Wild-Live in Stockholm". Teraz zaś Centry Media jeszcze raz postanowiło zarobić na tym wydawnictwie kilka euro. Do najnowszego wznowienia "Wildhoney" dołączono płytę z koncertem, jaki Szwedzi zagrali w Krakowie w 2005 r. Ściślej rzecz ujmując, jest to ścieżka dźwiękowa z wydanego rok później dvd "Church of Tiamat" zawierającego nagranie tegoż występu. Co prawda, był on już dostępny w wersji audio, ale jedynie w specjalnym limitowanym kilkunastopłytowym boksie. Teraz jest osiągalny bez większych ograniczeń. Pytanie tylko, czy warto?

Okładka "Wildhoney", 1994 r.
Trudno, by ktoś cenił sobie Tiamat i nie posiadał fizycznej kopii "Wildhoney", ale jeśli jakimś cudem tak jest, to śmiało powinien sięgnąć po najnowsze wznowienie tego albumu. Nie tylko ze względu na zawartość samej płyty, bo przecież przyjemnie słucha się zarejestrowanego w naszym kraju koncertu uznanej zagranicznej grupy. Zdecydowanie większy dylemat będą mieli ci, których jest zdecydowanie więcej. Czy ma sens kupować tę płytę raz jeszcze ze względu na dołączony do niej koncert? Na to pytanie każdy musi już odpowiedzieć sobie sam. I to niezależnie od tego, czy w styczniu 2005 r. był Krakowie, czy też nie. Przyznam, że osobiście jeszcze nie podjąłem decyzji. Poniżej znajdziecie fragment wspomnianego koncertu.