czwartek, 31 lipca 2014

Wyczekiwany przypływ

Na zakończenie działalności w 2006 r. pojawiło się zestawienie najciekawszych nagrań uzupełnione dwoma premierowymi kompozycjami. Cztery lata później usłyszeliśmy o reaktywacji, następnym nowym utworze i obecności na kompilacji "Whom The Moon a Nightsong Sings". Minęły kolejne trzy lata i w nasze ręce trafił "Into The Pantheon", zapis audio oraz wideo pierwszego koncertu w historii zespołu, oczywiście z nowym utworem. Pomijając niezaprzeczalne walory artystyczne tych płyt, większość fanów Empyrium miała prawo być już mocno zmęczona zaglądaniem do ich kieszeni i brakiem tego najważniejszego - pełnoprawnej studyjnej płyty. To już jednak się skończyło. Nadszedł czas realnego rozliczenia Niemców. "The Turn of The Tides" stało się faktem

Markus Stock  /  Fot. Propchecy Productions
Czwarty album Empyrium to siedem kompozycji, choć tak naprawdę, z powodu wspominanych wcześniej płyt, w dniu premiery do zupełnie nowych nagrań można było zaliczyć jedynie pięć z nich. Dlaczego jedynie? Na tego typu wydawnictwo musieliśmy czekać aż dwanaście lat. To długi okres czasu i wraz z jego upływem, oczekiwania stawały się coraz większe. Dlatego niewykluczone, że nie wszyscy będą zadowoleni. Skupiając się jednak na muzyce samej w sobie, panom Stockowi i Helmowi, ze szczególnym wskazaniem tego pierwszego, nie można odmówić starań i ich efektów. "The Turn of The Tides" faktycznie pozostaje nową płytą. Takiego albumu Niemcy jeszcze nie nagrali. Owszem, wciąż jest gdzieś na pograniczu doom metalu i neofolku, wciąż jest melancholijnie i nostalgicznie, i wreszcie nadal w muzyce Empyrium słychać kwintesencję powszechnie znanego stylu muzyków. A mimo to wszystkie te nagrania brzmią jakby nieco inaczej. Tę dźwiękową układankę tworzą doskonale znane nam elementy, jednak ich wszystkich nie sposób przypasować wyłącznie do jednego z poprzednich krążków Empyrium. Echa każdego z tych wydawnictw odnajdziemy w jakiejś kompozycji. Dla przykładu ciężkie partie gitar przypomną o debiutanckim "A Wintersunset..." i następującym po nim "Songs of Moors And Misty Fields", zaś szeptane wokale i dźwięki gitary akustycznej to skojarzenia z "Where at Night the Wood Grouse Plays" i "Weiland". Warto także wspomnieć o dość nowatorskim w przypadku Empyrium wykorzystaniu elektroniki. W jednym nagraniu subtelny zapętlony bit pełni rolę sekcji rytmicznej. Nie da się również zaprzeczyć, że Markus Stock śpiewa inaczej, o wiele czyściej, pełniej i przede wszystkim dojrzalej, naturalnie niższym głosem.

Markus Stock i Thomas Helm  /  Fot. Propchecy Productions
Najwyraźniej sekret tej płyty tkwi w solidnej produkcji. Słuchając nowych nagrań, niemal każdy dotychczasowy sympatyk Empyrium bez trudu rozpozna dobrze znany mu zespół, ale jednocześnie w pełni skupi się na czerpaniu przyjemności z odbierania tego, na co czekał tak długo i czego w końcu się doczekał. "The Turn of The Tides" to znakomita, urozmaicona płyta, która w przypadku Niemców niesie ze sobą duży powiew świeżości, nawet przy znajomo brzmiących echach tego, co już dobrze znamy. Nie zdziwiłbym się, gdyby była to zasługa m.in. płyt Dead Can Dance, słuchanych przez Stocka w prywatnym zaciszu. Wiele na to wskazuje. No ale któż ich nie słucha?


niedziela, 27 lipca 2014

Powrót Cabaret Grey

Lato w pełni, wysokich temperatur nie brakuje i jakby na przekór temu wszystkiemu w nasze ręce trafiają kolejne zimne rodzime nagrania. Niedawno był to singiel nieco zapomnianej już rzeszowskiej Cieplarni, a teraz przyszedł czas na nowe wydawnictwo niegdyś niemałej nadziei krajowej zimnej fali. Po personalnych perypetiach i słownych szermierkach o prawo do nazwy, legnicki Cabaret Grey powraca z nową wokalistką i premierowymi kompozycjami.   

Nela Sajdak, obecna wokalistka Cabaret Grey  /  Fot. Darek Leszy
Singiel "Cranes" to w sumie trzy nagrania, które dowodzą zerwania przez muzyków z surową, postpunkową stylistyką pamiętaną z czasów znakomitego "Stirring". Obecnie Kabaretowi zdecydowanie bliżej do tego, co doskonale znamy z poczynań This Cold, czyli zespołu założonego przez muzyków Cabarey Grey, którzy odeszli na skutek sporu z ówczesną wokalistką Salomeą. Pytanie tylko, czy faktycznie potrzebna jest druga niemalże taka sama grupa. Ci, którzy cenią sobie This Cold, nie powinni być rozczarowani. Jednakże biorąc pod uwagę, jak olbrzymi potencjał drzemał w wspominanym "Stirring", aż prosiło się, by teraz nieco okiełznać, uwspółcześnić i rozwijając starą stylistykę, kontynuować bezkompromisowość debiutu. Stało się jednak inaczej. Trochę szkoda, ale cóż. Pozostaje to jedynie uszanować.



Podobieństw jest tak dużo, że na koncertach czy to Cabaret Grey czy This Cold muzycy mogliby, i pewnie tak robią, sięgać po repertuar obu grup. Gdyby ktoś powiedział mi, że ten singiel to fragment nowego wydawnictwa This Cold, uwierzyłbym. Zarówno Nela Sajdak, jak i Agata Pawłowska śpiewają w zbliżony sposób, choć oczywiście posiadają odmienne głosy. A że muzyka obu zespołów to obecnie pomysły niemal z jednej sali prób, trudno o brak skojarzeń i odniesień. Chcąc jednak nieco inaczej, czyli przychylniej, spojrzeć na powrót Kabaretu, należy zwrócić uwagę, że przecież obecnie w Polsce nie ma przesadnie wiele zespołów hołdujących zimnej fali w jej gitarowym wydaniu. Dlatego każdy kolejny z pewnością ucieszy sympatyków, którym zdecydowanie bliżej do takiego sposobu szarpania strun, niż naciskania klawiszy nie tak odległych stylistycznie syntezatorów.



 Skoro wiadomo już, że Cabarey Grey raczej nie powróci do bezkompromisowej stylistyki z czasów debiutu, to można zadać pytanie, na ile muzykom starczy sił i energii, by kontynuować ten pomysł i by mimo wszystko nie brzmiał on jak drugie This Cold. Wiele wskazuje na to, że na część tych pytań powinniśmy poznać odpowiedzi już wkrótce. Otóż w założeniu "Cranes" nie jest jedynie symboliczną formą powrotu Kabaretu do świata żywych, ale zapowiedzią nowego długogrającego wydawnictwa. Zawartości całego singla można posłuchać tutaj, zaś korzystając z opcji "name your price", wszyscy zainteresowani mogą go również pobrać.

poniedziałek, 21 lipca 2014

W Rzeszowie znów ochłodzenie

Pięć lat temu byli olbrzymim zaskoczeniem i szalenie udanym powrotem do najlepszych lat rodzimej zimnej fali. Weszli do studia i z premedytacją nagrali płytę, która była podróżą w czasie i śmiało mogłaby ukazać się w szarej rzeczywistości PRL-u obok wydawnictw Madame, Variete, Siekiery czy Made in Poland. Co prawda w 2011 r. przypomnieli o sobie autorskim opracowaniem "Wielkiego hipnotyzera" Republiki, ale dopiero teraz można powiedzieć, że na dobre przerywają wydawnicze milczenie. Rzeszowska Cieplarnia udostępniła zwiastun drugiej regularnej płyty.


To bardziej projekt niż zespół, wszak wokalista Maciek Dobosz na co dzień mieszka w Chicago i temat koncertów Cieplarni w zasadzie nie istnieje, nie mówiąc już o jakiejkolwiek formie szerszej promocji. Ten fakt nie zniechęcił jednak rodzimego 2.47 Records, które zainwestowało, i tak debiut rzeszowian trafił do tradycyjnej dystrybucji. A jak będzie teraz? W zależności od rozwoju wypadków krążek ma ukazać się tegorocznej jesieni lub przyszłej wiosny. Niewiele o nim wiadomo poza faktem, że nie będzie kontynuacją dość zimnego debiutu. Jak głoszą sami zainteresowani, gdyby chcieli nagrać ciąg dalszy "Przebudzonego" w linii prostej, zrobiliby tak jeszcze w 2010 lub 2011 r. Nowej płycie ma być bliżej do tego, co w muzyce nowofalowej wydarzyło się pod sam koniec lat 80. Będzie zatem nieco inaczej. Poniżej znajdziecie nowe nagrania Cieplarnii, zaś tutaj kilka słów nad temat jej debiutu.

środa, 16 lipca 2014

Jeśli czytać, to świadomie

Pod koniec studiów raz w tygodniu miałem zajęcia z niejakim Łukaszem Szurmińskim, dziś już szanowanym medioznawcą doktorem Szurmińskim. Gdy wówczas wspominałem o tym dobremu znajomemu, ten uśmiechnął się i powiedział, że to przecież ten Łukasz Szurmiński, czyli autor tekstów wykorzystanych na pierwszej płycie Dies Irae, a także wykrzyczanych przez Petera m.in. na epkach "Reign Forever World", "Blood" oraz płytach "Revelations" i "The Beast". Dlatego co jakiś czas dla rozrywki na ćwiczenia chadzałem w wygrzebanej z szafy bluzie "Sothis". Ówczesnemu doktorantowi nawet powieka nie drgnęła, ale na zaliczeniu była piątka. Przypadek? Prawie już o tym wszystkim zapomniałem, gdy nagle nazwisko rzeczonego pracownika naukowego pojawiło się w książce Jarosława Szubrychta "Vader. Wojna totalna". Po wydane w końcu wieloletnie zapiski wokalisty Lux Occulty sięgnąłem z chęcią i w pełni świadomie jako fan olsztynian, który za czasów adolescencji wychowywał się na "Sothis" i "De profundis". Jednak lekturze towarzyszyło wiele obaw. Czy autor mógł być obiektywny? Czy zachował dystans i chłodną ocenę faktów? Przecież z muzykami Vader zna się od lat, szalał z nimi na niejednej trasie, a co więcej, niegdyś pisywał przecież do "Thrash'em All", które należało do Mariusza Kmiołka, menedżera Vader. I jeszcze jedno, to panowie Kmiołek i Wiwczarek zaproponowali dziennikarzowi napisanie książki. Co z tego wynikło? Zacznijmy może od pozytywnych wniosków.
Okładka "Vader. Wojna totalna" 
Szubrycht potrafi pisać, i to dobrze. Jego język jest zarówno precyzyjny, jak i bardzo lekki, dzięki czemu tekst czyta się szybko i przyjemnie. Co więcej, były dziennikarz "Przekroju" posiada szalenie przydatną w tym zawodzie zaletę. Jest wybitnie uparty. To zaowocowało bezcennymi wręcz informacjami. Udało mu się dotrzeć zarówno do fińskiej pary, która na samym początku lat 90. przyjechała do Polski, by nakręcić emitowany później w MTV teledysk do "Dark Age", jak i realizatorów dwóch sesji nagraniowych do "Ultimate Incantation". Ważną mailową rozmowę odbył także z Digby Pearsonem, szefem brytyjskiego Eerache, wydawcą debiutu Vader. Zawarte w niej informacje wyjaśniają, dlaczego pojawiła się propozycja kontraktu i czemu później nie doszło do jego przedłużenia. Swoją drogą, cała sytuacja dość mocno charakteryzowała polską rzeczywistość, podnoszącą się z kolan po czasach realnego socjalizmu. To jedne z wątków całej historii, które czyta się najprzyjemniej. Nie zabrakło również rozmów z autorami tekstów utworów i byłymi muzykami, choć niestety nie wszystkimi. Jak się okazało, nie każdy potencjalny interlokutor miał ochotę na rozmowę, a i wielu twierdziło, że to, co powiedzą, nie zostanie wydrukowane.

Wywiad udzielony w Kopenhadze Vanessie Warwick z MTV podczas europejskiej trasy Vader z Grave i Bolt Thrower, 12 luty 1993 r.  


Wielu krytyków tej książki twierdzi, że najlepiej czyta się ją do połowy i przyznam, że jestem w stanie ich zrozumieć. Na początku poznajemy nie tyle zespół, co raczej ludzi, którzy go tworzyli i śledzimy ich dalsze losy. Jest to o tyle ciekawe, że lata 80. w Polsce, zwłaszcza ich druga połowa, to czas tworzenia się rodzimego podziemia z własną dystrybucją zinów i kaset oraz raczkującą jeszcze organizacją koncertów. Trzeba było, jak zresztą Polacy robią do dziś, kombinować. A co z początkami kolejnej dekady? Wówczas w Vader działo się najwięcej - problemy, przeciwności, ale i sukcesy, pierwsze koncerty na Zachodzie i w Stanach Zjednoczonych, a także znakomite kompozytorskie pomysły. Trochę przypomina to uwielbianą przez Amerykanów historię pokroju od zera do bohatera, ale to w końcu perypetie naszych rodaków, zatem mimo wszystko przyjemnie śledzi się ich losy. Później jest już nieco inaczej. 


"Wojna totalna" miejscami staje się areną bardzo surowej krytyki niektórych byłych muzyków Vader, przy czym słowo krytyka jest tutaj wybitnym eufemizmem. "Jak ci się nie podoba, to wypierdalaj", usłyszał jeden z nich. Może i słusznie po tym, co zrobił. Zostawmy to teraz. Od wielu lat Vader to w zasadzie firma z dwoma dyrektorami, Wiwczarkiem ds. artystycznych i Kmiołkiem ds. organizacyjnych, zatem albo pracuje się w niej na sto procent, albo wcale. W każdym razie ten lekko wyrwany z kontekstu powyższy cytat ilustruje swego rodzaju pranie brudów przez panów Piotra i Mariusza. Nie wszystkim to się spodoba i czytelnik, o czym przekonałem się sam, może tracić gdzieś pozytywną energię, która narastała w nim we wcześniejszych rozdziałach. Nieco przypomina to polskie piekiełko. Owszem, w męskich kolektywach nie zawsze jest przyjemnie, ale nie wiem, czy obrana forma przedstawienia sporów jest właściwa. Takie sprawy zazwyczaj pozostają między antagonistami. Wbrew pozorom na tej wiedzy czytelnik nie zyskuje zbyt wiele. W zamierzeniu miało być słowo Petera przeciwko słowu danego byłego muzyka. Szkoda, że autorowi nie udało się porozmawiać ze wszystkimi. Wiem, że w książce chciano zawrzeć przede wszystkim emocje, a nie wypełnić ją suchym kalendarium. Na swój sposób to się udało i gdzieniegdzie w sieci już trwa polemika. Inna sprawa, że druga część książki to nie tylko konflikty, ale i siła rzeczy trudna do uniknięcia powtarzalność działań w cyklu płyta, trasa, płyta. Pojawiają się kolejne tytuły i wszystko zaczyna przyspieszać.

Czasy demo "Morbid Reich", od lewej Jackie, Docent i Peter
Pozostaje jeszcze kwestia wspominanego obiektywizmu autora. To znakomity dziennikarz muzyczny, bardzo dobrze obeznany z tekstami kultury i zaznajomiony z nie tylko z ciężkimi dźwiękami. By odejść od typowego schematu książki opartej na sztywnych rozdziałach, historię zespołu poprzeplatał a to naświetleniem specyfiki rozwoju rodzimego podziemia i ówczesnych koncertowych wojaży, gdzie mądrze nawiązuje do "Jaskini hałasu" panów Lisa i Godlewskiego, przedrukami wywiadów z Docentem po odejściu z Vader i z Darayem, gdy ten dołączył do zespołu, oraz m.in. rzeczoną już relacją Finki wspominającej nagrania do "Dark Age". Pojawił się również osobny rozdział powstały w oparciu o tygodniowy pobyt autora na części europejskiej trasy zespołu. Owszem, było kilka zabawnych anegdot, pokazanie specyfiki podróżowania i seryjnego grania koncertów, ale niestety momentami przypomina to pełną przesadnego entuzjazmu relację z magazynu "Thrash'em All", przez złośliwych nazywanym niegdyś organem prasowym Vader, w którym z wiadomych względów nigdy nie było choćby jednego słowa krytyki zespołu. Wszystko idealnie, wszytko rewelacyjnie, nawet siły nadprzyrodzone w postaci deszczu zagoniły fanów do pustego namiotu, w którym właśnie miał grać Vader. Oczywiście na tym nie oparł się cały tekst, ale miejscami ton znany z pisma Mariusza Kmiołka jest dość wyczuwalny.

Wywiad z Peterem z 1995 r., udzielony TVP 2 tuż po ukazaniu się "De profundis"


Niezależnie jednak od czytelniczych rozterek i subiektywnych ułomności tej książki, warto po nią sięgnąć. To olbrzymi nakład wieloletniej pracy zainwestowany w publikację, który był tego wart. O Vader można pisać i mówić różne rzeczy, ale nic nie jest w stanie odebrać tej grupie statusu rodzimej legendy, mimo wszystko chyba najważniejszego krajowego przedstawiciela death metalu oraz wieloletniego ambasadora polskiej muzyki na świecie. W końcu był czas, gdy w każdym szanującym się zagranicznym sklepie z płytami z polskich krążków można było znaleźć w zasadzie tylko wydawnictwa z nagraniami Chopina, Preisnera i właśnie Vader. Zachęcam jednak do świadomej lektury i dystansu, który w kilku miejscach bardzo się przydaje.

sobota, 12 lipca 2014

Im ciężej, tym lepiej

Czas gdy bezkrytycznie przyjmowano niemal każde rodzime postrockowe wydawnictwo, które ukazało się na fali fascynacji debiutem Tides From Nebula, już minął. Na scenie robi się coraz ciaśniej, a i sympatycy gitarowej muzyki, nota bene świetnie zorganizowani w naszym kraju, mają coraz większe wymagania. Zamieszczenie przy nazwie danego wykonawcy etykiety post rock, już nie zadziała jak magnes. I bardzo dobrze. Selekcja jest coraz większa, a poziom podnosi się sam. W tych oto okolicznościach na szersze wody wypłynęło nieco rodzimych zespołów, spośród których warto zwrócić uwagę m.in. na gdańsko-elbląski Sounds Like The End Of The World. Muzycy niedawno doczekali się pierwszej regularnej płyty w postaci krążka "Stages of Delusion". 

Fot. facebook.com/SoundsLikeTheEndOfTheWorld
Mimo że wydana w 2013 r. debiutancka epka "It All Starts Here" nie brzmiała zbyt dobrze, to mimo tego muzycy zostali zauważeni, a przynajmniej odnotowani w kajetach większości osób śledzących rozwój wydarzeń na rodzimym postrockowym podwórku. Wynikało to m.in. z braku sztampowego podejścia do instrumentalnego gitarowego grania. Dużo tam było kombinowania, nie brakowało również ambicji i około progresywnych poszukiwań. Do pewnej rozpoznawalności SLTEOTW z pewnością przyczyniło się także otwieranie koncertów bardziej kojarzonych grup, w tym m.in. Tides Fron Nebula. Teraz to już jednak przeszłość, przynajmniej w jakiejś mierze. Muzycy zaczynają stawać na własnych nogach, systematycznie zyskując coraz większą niezależność, ale i tym samym domyślnie godząc się na potencjalną zdecydowanie surowszą już ocenę. Aczkolwiek przesadna krytyka raczej im nie grozi. Nie z taką płytą. 



Najwyraźniej zespół podjął decyzję, by pójść na całość i sięgnął głębiej do portfela. Jeśli coś zrobić, to tak dobrze i profesjonalnie, jak tylko to w danej chwili możliwe. Wybór padł na uznane gdyńskie Sounds Great Promotion Studio, co, jak pokazała płyta, w pełni się opłaciło. Dzięki temu "Stages of Delusion" kończy nieco niewinny rozdział w historii grupy i zarazem w pełni oddaje obecne możliwości muzyków. A te wcale nie są takie małe. Jak na debiut i gatunek sam w sobie, to dość zróżnicowana płyta, na której każdy z pięciu muzyków ma coś do powiedzenia. Dużo tu przede wszystkim energii, chęci grania i pozytywnych emocji. SLTEOTW udało się uniknąć typowej dla wielu postrockowych płyt przesadnej melancholii. Owszem, jest i tu miejsce na refleksje, ale przy takim bogactwie ozdobników, ze szczególnym uwzględnieniem gitarowych solówek oraz klawiszy, ta w żadnym razie nie nuży. "Stages of Delusion" brzmi jednak najciekawiej w monetach, w których jest najciężej. Wówczas odnosi się wrażenie, że w tych dźwiękach jest najwięcej treści, po prostu konkret, a nie próba maskowania niezrealizowanych planów i słabych pomysłów. Co więcej, muzykom już teraz chyba udało się odnaleźć własny styl i brzmienie lub co najmniej wyraźnie do nich zbliżyć. Niewątpliwie duża w tym zasługa Kuby Mańkowskiego, który odpowiadał za miksy i mastering.



Polski post rock ma się całkiem dobrze, i wszystko wskazuje na to, że najbliższe lata będą dla niego, a w konsekwencji dla nas wszystkich, dość pomyślne. Oczywiście ilość rzadko chodzi w parze z jakością i w przypadku rodzimych wykonawców trzeba być coraz bardziej selektywnym, ale póki co, więcej w tym wszystkim miłych niż przykrych niespodzianek. Debiut Sounds Like The End Of The World, jak na dźwięki choćby z nazwy kojarzone z końcem świata, nastrajają dość optymistycznie. Dobra wróżba na przyszłość. Całości "Stages of Delusion" możecie posłuchać tutaj.

wtorek, 8 lipca 2014

Zmarła Annik Honore

Dla wielu fanów Joy Division była jedną z głównych przyczyn samobójstwa Iana Curstisa, który rozdarty wewnętrznie miotał się między nią, żoną, niedawno wówczas narodzoną córką, permanentnie koncertującym zespołem i przede wszystkim pogłębiającą się epilepsją. Mało kto nie zadaje sobie dziś pytania, co by się stało, gdyby nie doszło do romansu między nią a mężem Deborah Curtis. Czy wokalista wciąż by żył? Czy zespół nagrałby kolejne płyty? Tego nie dowiemy się nigdy. Nie poznamy również wielu sekretów, które Belgijka zabrała ze sobą do grobu. Annik Honore przegrała długa walkę z chorobą. Miała 56 lat. 

Annik Honore w 2007 r., kadr z dokumentu "Joy Division"
Sylwetkę sekretarki z belgijskiej ambasady w Wielkiej Brytanii spopularyzował przede wszystkim film "Control" z 2007 r., który z powodzeniem dotarł do szerszego widza i sprawił, że legenda Joy Division odżyła na nowo, choć z pewnością już w nieporównywalnie bardziej mainstreamowej formule. Po samobójczej śmierci Iana Curtisa z 18 maja 1980 r. Honore wróciła do Belgii, porzucając dobrze płatną pracę w Londynie. Jej rodzina nie znała ani zespołu, ani tragicznej historii jego wokalisty. Wszystko zmieniło się w 1995 r., gdy opublikowano książkę "Przejmujący z oddali" Deborah Curtis, która stała się podstawą scenariusza do wspominanego "Control". Sama Honore zarzucała wdowie po Ianie wiele nieścisłości, wyrażając żal z powodu sposobu, w jaki ją przedstawiono. Podobnie odnosiła się do filmu Antona Corbijna, w którym, jej zdaniem, przedstawiono nie ją, lecz zupełnie fikcyjną postać. Pytanie tylko, kto wówczas uwierzył kobiecie romansującej z żonatym mężczyzną? Jeśli były takie osoby, to z pewnością nie przyszło im to łatwo. Z perspektywy czasu można zaryzykować stwierdzenie, że Annik Honore postąpiła źle, decydując się na romans, ale z drugiej strony padła też ofiarą zbiegu wielu niesprzyjających okoliczności. Nie bez winy w tym wszystkim pozostaje również sam Ian Curtis. Co ciekawe, jak mówiło się od dawna, co w tym roku potwierdził Peter Hook w książce "Nieznane przyjemności. Joy Division od środka", związek Honore i Curtisa był czysto platoniczny i nie został skonsumowany. W znacznej mierze, o ile nawet nie przede wszystkim, wynikało to efektów obocznych leków przeciwpadaczkowych, które zażywał wokalista Joy Division.

Annik w latach 80. /  Fot. twitter.com/twilightdisques
Annik Honore jest kolejną, mimo wszystko, ważną postacią w historii Joy Division, która odeszła zbyt wcześnie. Poza nią i Ianem Curtisem nie żyją również Tony Wilson, wydawca płyt zespołu pod szyldem Factory Records, menedżer Robert Gretton oraz Martin Hannett, genialny realizator dźwięku, który wykreował brzmienie grupy. Wilson przegrał z rakiem w wieku 57 lat, Gretton zmarł na atak serca, gdy miał 46, zaś Hannett nie poradził sobie z heroinowym nałogiem, nie mając nawet 43.Wydaje się, że o Joy Division powiedziano już wszystko. Tyle że ludzi, którzy mogliby zdradzić jeszcze więcej, jest już coraz mniej.

niedziela, 6 lipca 2014

Trzy i pół dekady we Włoszech

Internet to niezwykle potężne medium, a jedną z jego nieustających zalet pozostaje możliwość dotarcia do każdego, nawet pojedynczej osoby znajdującej się w najbardziej oddalonym zakątku globu. Skuteczne wykorzystanie służących ku temu narzędzi, to oczywiście osobna historia, ale sam fakt możliwości udostępnienia czegoś całemu światu ma olbrzymie znaczenie. W pełni świadomi są tego także muzycy, bezpłatnie zamieszczający w sieci nawet całe płyty i liczący na efekty decyzji, która jeszcze przecież nie tak dawno była nie do pomyślenia. Ma to szczególne zastosowanie m.in. przy wszelkiego rodzaju oddolnie tworzonych kompilacjach, zawierających nagrania grup nieznanych szerszemu odbiorcy. Za przykład niech posłużą chociażby trzy części rodzimej inicjatywy "Shadow Places". A zagranicą? By daleko nie szukać, wystarczy wspomnieć o wydanym niedawno zestawieniu "5 Decades - A Joy Division Italian Tribute", i to zestawieniu całkiem udanym.

Okładka "3,5 Decades - A Joy Division Italian Tribute"
Internetowy zin "Dark Italia" dość prężnie działa na rodzimym Półwyspie Apenińskim, skutecznie integrując tamtejsze środowisko muzyków i sympatyków sceny dark independent. W 2012 i 2013 r. był czas na dwie części internetowej kompilacji "Gothic Room" z nagraniami włoskich grup wiadomego pokroju. Teraz zaś doszło do czegoś więcej. Pomysłodawcy hołdu dla Joy Division zaprosili do współpracy dwudziestu pięciu wykonawców, zarówno tych, których doskonale znają z dotychczasowej współpracy, jak i muzyków dopiero zaznaczających swoją obecność na włoskiej scenie. Efekt tego jest taki, że z jednej strony "5 Decades..." to dość hermetyczne wydawnictwo. Mało komu spoza Półwyspu Apenińskiego powiedzą coś nazwy, które zobaczy przy dobrze sobie znanych utworach. Jednak wcale nie oznacza to, że przyjemność z sięgnięcia po ten tribute będą mieli jedynie Włosi. Wszystko za sprawą klucza doboru wykonawców.



Na tej płycie nie ma przypadku, jest szalenie spójna i dlatego w całości słucha się jej o wiele przyjemniej niż dość zróżnicowanego naszego "Warszawa. A tribute to Joy Division", które co najwyżej broni się pojedynczymi nagraniami. Włosi postawili na jednolitość i to się opłaciło. Każdy z dwudziestu pięciu zespołów pozostaje relatywnie związany z wiadomym środowiskiem lub przynajmniej z nim koresponduje. I tak na włoskim hołdzie złożonym Brytyjczykom znajdziemy muzykę spod znaku gotyckiego rocka, okolic new romantic i oczywiście dark wave. Nie oznacza to jednak, że opracowania nagrań Joy Division są niemalże takie same. Bynajmniej. A co więcej, większości muzyków udało się znaleźć złoty środek pomiędzy własnym stylem a odwołaniem do rzeczonej klasyki. W tym zbiorze wiele wersji nagrań Curtisa, Sumnera, Hooka i Morrisa jest czymś więcej niż zwykłym odegraniem powszechnie znanych utworów. Owszem jednym ta sztuka udała się bardziej, innym mniej, ale i tak efekt końcowy jest co najmniej ciekawy.



"5 Decades - A Joy Division Italian Tribute" to jedno z ciekawszych tego typu wydawnictw poświęconych legendarnej grupie, a tych na rynku i w sieci przecież nie brakuje. Jest to zarazem jedna płyt, po które śmiało mogą sięgnąć również laicy i w ten sposób być może poszerzyć muzyczne horyzonty o stosunkowo mało znanych włoskich wykonawców. A znawcy gatunku? Dla nich nagrania Włochów będą przynajmniej muzyczną ciekawostką, ale taką w tym zdecydowanie dobrym znaczeniu. Niejeden DJ na imprezie gotyckiej mógłby zaskoczyć jej uczestników prezentacją którejś z rzeczonych dwudziestu pięciu kompozycji. Całej płyty możecie posłuchać tutaj. A co więcej, w ramach opcji "name your price" można ją pobrać za darmo. 

Lista wykonawców

1. Schonwald - Disorder
2. Clones Theory - Day Of The Lords
3. Winter Severity Index - Candidate
4. Malanima - Insight
5. The Nine Tears - New Dawn Fades
6. Kreativ in den Boden - She's Lost Control
7. My TErminal And The Trip - Shadowplay
8. Stardom - Interzone
9. The Shimmer - I Remember Nothing
10 .Karma In Auge - Interzone
11. Der Himmel über Berlin - Dead Souls
12. Beata Beatrix - Trasmission
13.Starcontrol - Something Must Break
14. LowFi - Isolation
15. Modern Blossom - A means to An End
16. TwoMoons - Heart And Soul
17. Vanity - 24 Hours
18. NID - The Eternal
19. Neiv - Decades
20. Christine Plays Viola - Atmosphere
21. Sell System - Ceremony
22. The Shade - These Days
23. The Stompcrash - Love will Tear Us Apart
24. The Last Hour - Atmosphere
25. Sinezamia - Warsaw