wtorek, 25 lutego 2014

Na naszych oczach

Zarówno w radiu jak i tutaj co jakiś czas powracam do wydanej przed rokiem kompilacji "Lights And Air", która ukazała się siłami internetowej społeczności Post-rock.PL. To cyfrowe wydawnictwo spotkało się z zaskakująco dobrym przyjęciem i jego popularność z pewnością zaskoczyła pomysłodawców całego przedsięwzięcia. Zestawienie dwudziestu czterech rodzimych wykonawców, w większości znanych jedynie na scenie niezależnej i raczej niemal zupełnie anonimowych dla szerszego odbiorcy, umożliwiło sprawne dodarcie do cyfrowych nagrań i fizycznych kopii wydawnictw grup, z których przynajmniej kilka może w przyszłości doczekać się profesjonalnie wydanych krążków. Teraz zaś nadszedł czas na drugi rozdział tej muzycznej historii. Ekipa Post-rock.PL postanowiła pójść za ciosem i w ten oto sposób 28 lutego ukaże się płyta "Cold Wind Is The Promise of A Storm", już nie tylko w sieci, ale i na fizycznym nośniku. 

Okładka kompilacji "Cold Wind Is The Promise of A Storm" 
Tym razem w zestawieniu znalazło się dwadzieścia nagrań, z których część będzie premierowymi kompozycjami uznanych już krajowych wykonawców, ale znajdujące się na liście o wiele mniej rozpoznawalne grupy z pewnością po raz pierwszy uzyskają możliwość dotarcia do zdecydowanie szerszego grona odbiorców niż co najwyżej kilkuset osób śledzących ich profil na popularnych biało-błękitnych stronach. Gatunkiem dominującym będzie oczywiście post rock, ale według zapowiedzi ma nie zabraknąć również pokrewnych eksperymentów spod znaku sludge'u, ambientu i innych muzycznych poszukiwań. Według oficjalnych danych, spod tego adresu pierwszą część kompilacji w całości pobrało półtora tysiąca osób, a 25 tys. użytkowników posłuchało płyty. Dlatego tym bardziej cieszy fakt, że teraz doczekamy się nie tylko cyfrowej wersji albumu, ale i jej fizycznego odpowiednika. Po przedpremierowym wysłuchaniu kompilacji szczerze mogę przyznać, że nie będzie to zbiór przypadkowych nagrań demo, ale solidnie zagranych i nagranych utworów, z których część można by posłać w świat. "Cold Wind Is The Promise of A Storm" to zdecydowany krok naprzód i zarazem płyta, która sprostała stwierdzeniu, że każde kolejne wydawnictwo powinno być lepsze od swojego poprzednika. 



Całość możecie w całości pobrać za darmo z profilu Post-rock.PL w serwisie Bandcamp, który znajdziecie pod tym adresem. Srebrne krążki mają być dostępne nieco później. Owszem, na Zachodzie w tej muzyce powiedziano już niemal wszystko i jej formuła jest raczej w odwrocie, ale mimo to należy cieszyć się faktem, że na naszych oczach dzieje się coś ciekawego. Warto zaczekać, pobrać, posłuchać i samemu pogrzebać w sieci w poszukiwaniu nowej muzyki. Jest w czym wybierać.

Lista wykonawców

CD 1

1. Sounds Like The End Of The World – Watching Alex
2. Echoes Of Eon – Kallisto
3. Feather Child – identity Disorder
4. Hegemone – False Pretence
5. Sleeplesswaves – Paralleism
6. Cereus – Cassiopeia
7. Vastness –Dawn
8. Miasme – Falka
9. Underfate – Beyond The Sun
10. Ayden – Antykwariat

CD 2

1. Besides – And If I…
2. Sundrugs – Emerald
3. By Million Wires – 87 Weeks
4. Outre – kether
5. Cerebus – Suite (extract)
6. Tom Sawyer – Flight To another Galaxy
7. Coffinfish - Ocean of Fear (unknown ship, bermuda triangle)
8. Those Who Dream By Day – Stories We Were About To Create
9. Echoes Of Yul – Bruise
10. Beyond The Event Horizon – Post Waltz


piątek, 21 lutego 2014

Płyta ku pamięci

Rok temu o rocznicy tragicznej śmierci Zdzisława Beksińskiego przypomniała mi reprodukcja pewnego słynnego obrazu artysty, która znajdowała się na jednej z ostatnich stron podręcznika do j. polskiego z okresu szkoły podstawowej. Książka została wycofana na skutek zmian w systemie edukacji, zatem nie miałem komu jej przekazać, a że nie potrafiłem jej wyrzucić, wraz z licznymi płytami wciąż na swój symboliczny sposób podtrzymuje pamięć o nieżyjącym artyście. Wśród kaset i kompaktów, na których okładkach widnieją jego obrazy, znajduje się również pewna kompilacja w całości poświęcona ojcu Tomasza Beksińskiego. Dziś mija dziewięć lat od dnia zamordowania jednego z najwybitniejszych polskich malarzy XX wieku.

Zdzisław Beksiński  /  Fot. TVP
Zamienienie obrazu w muzykę wydaje się niemożliwe. Niemniej płótno, w takiej czy innej postaci, potrafi inspirować i sprawić, że kompozytor stworzy coś, czego może nigdy by nie napisał, gdyby jego oczy nie spojrzały na dane dzieło sztuki. Tak było z wieloma płytami i tak też jest z wydaną, co do dnia, siedem lat temu kompilacją "Untitled - A Tribute to Zdzisław Beksiński", która ukazała się nakładem poznańskiego Wrotycz Records.  Hołd artyście oddało dwunastu wykonawców z siedmiu krajów. Polskę reprezentowały m.in. Job Karma oraz Zenial, zaś spośród co bardziej rozpoznawalnych zagranicznych twórców warto wymienić szwedzkie Desiderii Marginis, rosyjski Kratong, czy chociażby belgijskie Hybryds. Obrazy Beksińskiego nie miały tytułów. Przygotowane utwory również ich nie mają, co wyraźnie sygnalizują słowa, pod jakimi je zebrano.

Okładka kompilacji "Untitled - A Tribute to Zdzisław Beksiński"
Ten krążek to nieco ponad godzina szalenie mrocznej, posępnej i obrazowej muzyki, której najbliżej, choć to czysto subiektywne odczucie, do tzw. okresu fantastycznego w twórczości artysty. To wówczas powstały dzieła uznawane dziś za kultowe, dodatkowo spopularyzowane przez zamieszczanie ich na okładkach wielu polskich i zagranicznych płyt oraz kaset, o których więcej informacji znajdziecie tutaj. Tak jak przerażające były fotografie, rysunki, grafiki komputerowe i obrazy Zdzisława Beksińskiego, tak i tutaj w mieli monetach jest podobnie. Budują wyobrażenie czegoś, co słonecznego dnia raczej nie przyjdzie do głowy statystycznemu spacerowiczowi. Dla jednych będzie do piekło, drudzy pomyślą o sennym koszmarze i otchłani, z której się nie wraca, z kolei pozostali mogą mieć jeszcze inne skojarzenia, ale niemal wszystkie, niezależnie od światopoglądu i wyznawanej religii, będą równie przygnębiające. Dlatego tym bardziej uderza sposób, w jaki zginął Zdzisław Beksiński, człowiek, który całe życie bał się śmierci, a ta, jak trafnie zauważył jeden z moich znajomych i kolegów po fachu, w końcu go zaskoczyła. Bezsensowne morderstwo za drobne pieniądze, płyty CD i dwa aparaty fotograficzne.

Jeden z kultowych już obrazów Zdzisława Beksińskiego
"Untitled - A Tribute to Zdzisław Beksiński" to wydawnictwo przede wszystkim dla sympatyków twórczości ojca Tomasza Beksińskiego. Znając jego pracę, te muzykę odbiera się zupełnie inaczej. A najlepiej słuchać jej, oglądając wszystko to, co po nim pozostało. Dziś mówi się, że Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzył swojego syna i nigdy go też nie przytulił. To jakim był człowiekiem, niech pozostanie tematem rozważań na inny, ale z pewnością długi, wieczór. W tym dniu liczy się przede wszystkim pamięć.

Lista wykonawców

01. Asmorod - Untitled
02. Contemplatron - Untitled
03. Desiderii Marginis - Untitled
04. Gustaf Hildebrand - Untitled
05. His Divine Grace - Untitled
06. Hybryds - Untitled
07. Inade - Untitled
08. Job Karma - Untitled
09. Kratong - Untitled
10. Necrophorus - Untitled
11. Svartsinn - Untitled
12. Zenial - Untitled

poniedziałek, 17 lutego 2014

Okultacja w Nowym Jorku

Kanadyjska Profound Lore Records kilkukrotnie przywracała moją wiarę w muzykę zza Wielkiej Wody. Włodarzom tej stosunkowo małej wytwórni udało się przyciągnąć, a w konsekwencji wydać płyty, wielu cenionych podziemnych i niezależnych wykonawców, głównie z sąsiednich Stanów Zjednoczonych. To dzięki niej w nasze ręce trafiły nagrania m.in. Agalloch, Evoken, Amber Asylum, Graves at Sea, Asunder i Witch Mountain. Te albumy udowadniały, że lepiej wyrzucić telewizor przez okno i zapomnieć o amerykańskich wykonawcach, których nagrania są nam niemalże wciskane na każdym kroku. A co ważne, w katalogu Kanadyjczyków takich albumów wciąż przybywa. Za przykład niech posłuży debiut nowojorskiego Occultation. 

Occultation  /  Fot. Arch. zespołu
Wyobraźcie sobie pogrzebowe tempa Black Sabbath, oniryczne melodie King Crimson, organy, obłąkane kobiece wokale oraz nałożony na całość charakterystyczny basowy pogłos. Taka właśnie jest muzyka Occultation, a ściśle rzecz ujmując wydana w 2012 r. płyta "Three & Seven", pierwszy album Amerykanów będący następcą demo "Somber Dawn". Za te dźwięki odpowiada troje muzyków, w tym dwie damy, którym udało się idealnie wręcz połączyć surowy i ponury nastrój piwnicznej sali w prób z możliwościami, jakie daje profesjonalne studio nagrań. Słuchając tej muzyki, odnosi się wrażenie uczestnictwa w sabacie lub jakimś rytuale. Tu panuje przede wszystkim mrok.  

Jednak Occultation to niewątpliwie również melodia, utrzymana w wolnych i średnich tempach, która prowadzi słuchacza przez poszczególne kompozycje i ciekawie uzupełnia wspomniane partie wokalne. Dwa zawodzące głosy należą do pań współtworzących sekcję rytmiczną i to ich obłąkane śpiewy nadają tej muzyce mocno ezoterycznego charakteru. Mówi się, że diabeł tkwi w szczegółach. Jak dobrze słychać, nie bez przyczyny.

Okładka "Three & Seven"
Ta płyta pokazuje, że stosunkowo niedużym nakładem artystycznych zabiegów, można osiągnąć bardzo wyrazisty efekt, który w tym przypadku jest jednoznaczny ze zdefiniowaniem przez muzyków własnego stylu. Wbrew powszechnie panującym domysłom i trendom w amerykańskim podziemiu doom metal i jego pochodne wciąż cieszą się dużą popularnością, jednak na tle wielu relatywnie podobnych wykonawców Occultation zdecydowanie wyróżnia się dzięki prostej syntezie wszystkich wspomnianych pomysłów. Nie jest to oszałamiająca i przesadnie wyszukana muzyka, ale ma w sobie nastrój, który przekłada się na to "coś". Warto po nią sięgnąć, zwłaszcza jeśli chce się posłuchać czegoś zwyczajnie innego. 

środa, 12 lutego 2014

Niekończąca się trasa

Jest kilka takich osób, związanych z różnymi środowiskami twórczymi, które działają w nich, odkąd pamiętamy, w zasadzie od zawsze. Trudno nam sobie wyobrazić dane kręgi bez takiej czy innej cenionej przez nas persony. To już nie byłoby to samo. Bo przecież nie jest łatwo myśleć o świecie kina bez największych żyjących reżyserów, teatru bez aktorów, a w przypadku rock 'n' rolla z pewnością bez Lemmiego Kilmistera, którego wspomnienia niedawno znalazły się w moich rękach. 

Lemmy podczas koncertu Motorhead  /  Fot. Wikipedia
W przypadku książki "Biała gorączka" wydawca używa określenia autobiografia, ale tak naprawdę tekstowi bliżej do terminu rzeczonych wspomnień, napisanych w pierwszej osobie. Te wydrukowane słowa to w rzeczywistości spisane opowieści, którym w przypadku Lemmy'iego najbliżej do historii opowiedzianych w koncie zadymionego baru przy butelce Jacka Danielsa. Taki sam sposób mówienia i relacjonowania słyszy każdy z nas, gdy w lokalu spotyka się z dawno niewidzianych przyjacielem z czasów szkoły lub studiów. Jest bardzo subiektywnie, anegdotycznie, nieco wulgarnie i zazwyczaj zabawnie, jakby zamiast refleksji dotyczącej mijającego czasu, częściej na twarzy słuchacza pojawiał się uśmiech, a nawet lekkie niedowierzanie. Przyjemnie słucha się takich opowieści i równie przyjemnie się je czyta.

Okładka "Białej gorączki"
Największą zaletą tej książki jest barwność wspomnień, historii i anegdot. Można dowiedzieć się, że John Lennon wcale nie był grzecznym chłopcem i koncercie The Beatles pobił obrażającego go fana. Znalazło się również kilka ciekawych informacji na temat pracy Lemmy'iego w charakterze technicznego The Jimmi Hendrix Experience. Gdzieniegdzie pada również nieco detali związanych z aktywną działalnością fanclubową niejakiego Larsa Urlicha, który za młodu był ogromnym fanem Motorhead, i to jeszcze w czasie, gdy Za Wielką Wodą mało kto słyszał o tym zespole. Oczywiście, nie mogło również zabraknąć nieco pikanterii i niewybrednych dowcipów. Wyobraźcie sobie, że po pewnym koncercie, zdaje się w Finlandii, jeden z muzyków Motorhead szuka ustronnego miejsca z dziewczyną. Garderoba była zajęta przez pozostałych członków głupy, więc miejscem docelowym rozkoszy miłości francuskiej stała się stojąca w niej szafa. Zaś finał tej przygody, także ten dosłowny, okazał się wspomnieniem na naprawdę długie lata. Nie mogło również zabraknąć szczegółów związanych z chemią płynącą w żyłach Lemmy'iego. Jak się okazuje, najlepiej w zespole dogadujesz się z tym, kto sięga po takie same substancje rozweselające. Im większa różnica między nimi, tym czasem trudniej się porozumieć, czego najlepszym przykładem są lata spędzone przez Kilmistera w Hawkwind. Swoją drogą, uśmiechniecie się, czytając także o tym, w jaki sposób Lemmy został basistą. Wszak wcześniej grał na gitarze, co na koncertach widać do dziś, a solówki raczej mu nie wychodziły.


W tym wszystkim jest jednak także i miejsce na niemałą czarę goryczy, gdyż pojęcie łyżki dziegciu w beczce miodu byłoby tutaj niepoprawnym eufemizmem. To przede wszystkim szczegóły współpracy z wytwórniami płytowymi. Fani nie mają jak tego zobaczyć. Dla nich, co w pełni zrozumiałe, liczy się przede wszystkim koncert i możliwość nabycia płyty. Jak się jednak okazuje, czasem muzycy muszą wziąć sprawy w swoje ręce. Inna sprawa, że jako tekściarz i kompozytor Lemmy wcale nie zarobił najwięcej na graniu w Motorhead. Napisanie kilku tekstów dla Ozzy'iego Osbourne'a, nota bene bardzo znanych dziś utworów, przyniosło mu większe pieniądze niż 25 lat jeżdżenia w trasy. Między wierszami można także wyczytać nieco więcej czysto życiowej refleksji, zwłaszcza gdy mowa o osobach, których już nie ma. Wówczas odnosi się wrażenie, że w tych miejscach opowieści autor dość intensywnie myślał o upływającym czasie. Z drugiej jednak strony, jak mocno podkreśla, nigdy nie zamieniłby życia w latach 60. na nic innego. Nietrudno domyślić się dlaczego. 

Koncert Motorhead na warszawskich Ursynaliach w 2013 r.  /  Fot. Wikipedia
"Białą gorączkę" czyta się szybko i przyjemnie. To dość lekka lektura, ale pełna ciekawych informacji, bynajmniej nie zebranych z sieci i wycinków prasowych, co niestety jest dość częste w przypadku ukazujących się w Polsce "biografii", lecz w całości oparta na opowieści samego zainteresowanego. Owszem, czasem padające nazwiska nieco różnią się od prawdziwych, ale z pomocą zawsze przychodzi odpowiedni przypis. Drobny błąd dotyczy również koncertu w Warszawie, który odbył się 6.12.2000 r. Pamiętnego ze względu na ponad trzygodzinne opóźnienie i salę Stodoły wypełnioną do tego stopnia, że wielu zainteresowanym nie udało się do niej wejść. Ja miałem to szczęście, więc śmiało mogę sprostować, że zespół zaczął grać ok. 23:30, a nie o 1, jak wspomina Lemmy. Dlaczego tak się stało? Szczegóły znajdziecie pod koniec książki. Warto również wspomnieć, że oryginalny tekst przełożył Jarosław Szubrycht, co z pewnością miało dobry wpływ na ostateczny kształt "Białej gorączki". Sięgając po nią, trzeba jednak pamiętać, że pierwotne wydanie tej pozycji liczy już sobie ponad 10 lat. Biorąc jednak pod uwagę, kogo dotyczy, warto ją przeczytać. I to niezależnie od gatunku rocka, które słucha się dziś. Bez tego muzyka, a w konsekwencji Motorhead, wiele uznanych dziś zespołów mogłoby grać zupełnie inaczej. 
   

sobota, 8 lutego 2014

Potrzeba ekspresji

Dopóki w nasze ręce trafiają płyty, które potrafią nas zaskoczyć i zaintrygować niczym za czasów beztroskiej nastoletniości, śmiało możemy uznać, że jest jeszcze sens poświęcać czas i środki na poszukiwania w obrębie muzycznej pasji. W przeciwnym razie nieco obojętniejemy, tracimy zapał i zaczynamy rozglądać się czymś zupełnie nowym, dlatego dobrze co jakiś czas znaleźć takie wydawnictwo. Szczęśliwie dla siebie niedawno otrzymałem w prezencie taką właśnie płytę. 

Öxxö Xööx  /  Fot. Clément Prié
Powstałe w normandzkim Dieppie Oxxo Xoox to kompozytorski tandem, za który odpowiadają Laure Le Prunenec i Laurent Lunoir. Ten duet, wspomagany na koncertach przez muzyków sesyjnych, postanowił uwiecznić w muzycznych pomysłach swoje rozterki, spostrzeżenia i fascynacje dotyczące m.in. istoty życia oraz teorii światów równoległych. Jego muzyka stała się dźwiękową terapią, sposobem wyrażenia uczuć odnoszących się do dualizmu sił rządzących światem i naturą, przy jednoczesnej mocno zarysowanej antyreligijności. Tutaj potrzeba ekspresji była na tyle silna, że początkowo przybierała różne formy, by ostatecznie ewoluować do myśli powstania Oxxo Xoox, któremu i tak towarzyszy szereg innych sposobów wyrażania samego siebie, w tym m.in. grafika i samodzielnie stworzony język. Wielu weźmie ich za dziwaków, ale jakież to ma znaczenie, skoro ich idea przekłada się na ciekawą, spajającą całość muzykę?

Wydane w 2011 r. przez samych zainteresowanych "Reveurt" to niemal 80 minut muzyki opartej przede wszystkim na doom metalu, ale zarazem bardzo melodyjnej, szalenie teatralnej, pełnej ekspresji i dźwiękowego bogactwa. Wybijające się na pierwszy plan krzyki i zawodzenia sprawiają wrażenie niezwykle realnych, szczerych. Trudno odmówić Francuzom  łatwości wzbudzania w słuchaczu przekonania, że to co słyszy, jest prawdziwe, że ktoś naprawdę zawarł w swojej muzyce to, co myśli. A są to przecież teorie, których przedstawiciele pozostają w zdecydowanej mniejszości. Łatwo wyczuć, gdy dany "artysta" chce nas oszukać. Tutaj tego nie doświadczycie. Wręcz przeciwnie. Owszem, muzycznych skojarzeń nie brakuje, jak chociażby miejscami z Arcturus, ale wszelkie porównania są bezcelowe, gdyż ta muzyka potrafi obronić się sama, a niesiona przez nią treść nie ma zbyt wielu kompozytorskich odpowiedników. 

Gdy wręczano mi tę płytę, osoba obdarowująca była przekonana, że ten album spodoba mi się. Miała rację. Dlatego, że Oxxo Xoox to może nie tyle coś nowego, lecz raczej zupełnie innego od tego, do czego przywykliśmy, dokonując wyborów spośród wydawnictw będących w decydowanej większości. "Reveurt" okazało się miłą niespodzianką przy jednoczesnej niemal zupełnej anonimowości w Polsce jego twórców. Tym wydawnictwem możecie kogoś zaskoczyć, nie mówiąc już o sobie samych.

wtorek, 4 lutego 2014

Z Zielonej Wyspy do Polski

Przerwanie milczenia na emigracji, wydane w 2011 r. demo "Opowieść jednej nocy" i wreszcie ubiegłoroczna kompaktowa reedycja kultowego już "Popiołu" sprawiły, że o Thy Worshiper przypomnieli sobie starsi, a młodsi mieli okazję poznać ciekawy rozdział w bogatej historii rodzimego grania. Teraz jednak skończył się czas wyrozumiałości spowodowanej przeszłością i nadszedł okres bezwzględnych rozliczeń. 18 lutego ukaże się "Czarna dzika czerwień", trzeci regularny album Thy Worshiper.

Thy Worshiper  /  Fot.  Lisa Tiffany Gellar  
Pobyt w Irlandii najwyraźniej służy muzykom, gdyż w obecnym składzie udało im się nagrać bez wątpienia najdojrzalszy album w całej dyskografii Thy Worhiper. Owszem, nie jest ona przesadnie bogata, ale po szalenie spontanicznym i legendarnym już debiucie oraz dość przeciętnym "Signum" wreszcie doczekaliśmy się czegoś przemyślanego, poukładanego i przepełnionego szamańską atmosferą czasów Słowian. Nowa płyta to nowa jakość. Podstawą muzyki jest tu typowo rockowe instrumentarium, do którego dodano szereg pomniejszych muzycznych pomysłów zrealizowanych m.in. na djembie i kotle Te zaś uzupełniono damskimi partiami wokalnymi, które nadają całości wyraźnie słowiańskiego sznytu i stanowią przeciwwagę dla charakterystycznych dla Thy Worhiper krzyczanych męskich wokali. Przeszłość zespołu to black metal i jego echa wciąż są tu wyraźnie słyszalne, niemniej mądre poukładanie przez muzyków wspomnianych elementów przyniosło coś przyjemnie oddalonego od utartych schematów.



Z drugiej strony, oczekiwania wobec nowej płyty były dość duże i najwyraźniej stąd bierze się subiektywne poczucie pewnego braku. Czego? Może jeszcze większej dawki melodii, szamańskiego mistycyzmu, ogłady i liczniejszego zestawu instrumentów dawnych. Należy jednak pamiętać, że Thy Worshiper to zawsze była nieprzesadnie skomplikowana muzyka pełna dzikości, opętania i energii. Zatem słuszność proporcji zachowanych przez muzyków każdy powinien już ocenić sam. Możliwość przesuwania rzeczonej granicy otwiera przed grupą nowe możliwości i już od niej samej będzie zależało, czy za wszelką cenę zechce zachować ducha starszego Thy Worshiper, czy raczej podejmie jakaś odważną decyzję. Jednak takowa to naturalnie pieśń przeszłości.

Thy Worshiper  /  Fot.  Lisa Tiffany Gellar  
Mimo że bardzo udana, "Czarna dzika czerwień" nie zmieni diametralnie pozycji Thy Worshiper. Wciąż będzie to niszowy zespół. Niemniej teraz jego muzycy mają dużą jak nigdy szansę dotarcia do nieco szerszego grona odbiorców, niż jedynie coraz mniej licznej grupy weteranów pamiętających jeszcze taśmy demo i ukazanie się w 1996 r. debiutanckiego "Popiołu". Nareszcie będziemy mogli postawić na półce płytę Thy Worshiper, po którą sięgniemy równie często, co po wznowioną nie tak dawno na kompakcie pamiętną kasetę. Zapewniam, że warto zaczekać do 18 lutego.

sobota, 1 lutego 2014

Zdobywcy Eteru 2013

Półtora roku temu przypadkiem natrafiłem na listę laureatów prestiżowego konkursu Zdobywcy Eteru organizowanego przez Portal Medialny. Jest on o tyle ważny, że wyróżnienia w nim przyznają nie twardogłowi jurorzy zasiadający za zielonym suknem, lecz Wy, słuchacze. Była to bardzo miła niespodzianka, gdyż Melodie Mgieł Nocnych znalazły się na 23. miejscu w kategorii Perełek Radiowych, mnie zaś zestawiono na 52. lokacie w Złotej Setce Radiowców 2011 r. Teraz wypada mi podziękować Wam raz jeszcze, i to tym bardziej, że nie wiedziałem nic o głosowaniu, a informacje o podsumowaniu 2013 r. dotarły do mnie od kogoś z Was.

Fot. Wojtek Dobrogojski
Melodie znalazły się na 14. miejscu w zestawieniu Perełek Radiowych, zaś moje nazwisko widnieje obecnie na 44. pozycji w Złotej Setce w kategorii Radiowiec Roku. Dziękuję raz jeszcze. Widać, wciąż znajdujecie czas i chęci, by włączyć radio w poniedziałek o północy, a ja tym samym dziewiąty już rok widzę, że to wszystko nadal ma jednak sens i warto było zostać w małej rozgłośni, by cieszyć się pełną swobodą antenową, która najwyraźniej owocuje dobrymi muzycznymi pomysłami. Będę prowadził ten program tak długo, jak tylko będę mógł. Do usłyszenia o stałej porze.