wtorek, 29 listopada 2011

Siekiera powraca z nową płytą

Gdy w 1983 r. w Puławach Tomaszowie Adamski i Budzyński wspólnie zakładali zespół, nie mogli nawet marzyć, że ta grupa przejdzie do legendy rodzimego rocka, a jej zróżnicowane dokonania staną się muzyczną biblią dla polskich fanów odpowiednio ortodoksyjnego punka i nowej fali. Agresywne brzmienie, bezkompromisowe teksty i żywiołowe koncerty wówczas okazały się sensacją, która do dziś podtrzymuje mit festiwalu w Jarocinie. A gdy drogi wspomnianych muzyków rozeszły się, dźwiękowy bunt ustąpił miejsca zimnemu brzmieniu i równie zimnym słowom. A jak będzie teraz? 13 grudnia ukaże się drugi studyjny album Siekiery. 


"Ballady na koniec świata" to płyta, na której znajdzie się dziewięć utworów skomponowanych przez Tomasza Adamskiego. Wbrew oczekiwaniom, a w zasadzie wręcz marzeniom, wielu fanów ich stylistyka nie będzie nawiązywała do żadnego z muzycznych rozdziałów zespołu. Wszystkie te kompozycje zostały przepełnione nastrojem poezji śpiewanej i folkloru, którym towarzyszy m.in. gitara akustyczna. Co ciekawe, w dwóch utworach usłyszymy Pawła Młynarczyka, klawiszowca, który brał udział w nagraniu "Nowej Aleksandrii". Zapowiedź albumu znajdziecie poniżej.

sobota, 26 listopada 2011

Wygraj płytę Deathcamp Project

W sierpniu miałem przyjemność zaprezentować Wam singiel "No Cure" zwiastujący "Painthings", drugą płytę Deathcamp Project, i wręczyć jego egzemplarz szczęśliwemu zwycięzcy konkursu. Teraz zaś w moich rękach znajduje się długo wyczekiwany rzeczony album, dlatego też w najbliższą noc z poniedziałku na wtorek historia zatoczy koło i ktoś z Was poszerzy zbiory domowej płytoteki. Co więcej, podczas naszego spotkania nie zabraknie również wielu innych rodzimych wydawnictw. Do usłyszenia.

środa, 23 listopada 2011

Nigdy wcześniej, nigdy później

Będąc u schyłku szkoły podstawowej, a było to 1998 r., zamierzałem wybrać się na koncert do warszawskiego klubu Remont, na którym miały zgrać Limbonic Art oraz rodzime Behemoth, Asgaard i Cold Passion. Niestety nie udało mi się dotrzeć na to wydarzenie i z perspektywy czasu żałuję przede wszystkim dlatego, że nie zobaczyłem ostatniej z wymienionych grup. Behemoth wciąż istnieje. Limbonic Art i Asgaard wznowiły działalność, ale Cold Passion z pewnością odeszło już na dobre. Szkoda, choć na pocieszenie pozostaje sięgnięcie po pierwszą i zarazem ostatnią płytę zespołu.

Fot. Arch. zespołu
Grupa powstała w 1991 r. w Krakowie, prawdziwej kolebce polskiego klimatycznego grania ostatniej dekady minionego wieku. Jednakże szczęście do muzyków uśmiechnęło się dopiero siedem lat później, gdy za sprawą rozpoczynającego działalność Mystic Production ukazała się ich debiutancka płyta "New Age Architects". Wydawnictwo odbiło się szerokim echem zarówno w prasie oficjalnej jak i jej podziemnych, jeszcze wówczas względnie działających, odpowiednikach. Wynikało to przede wszystkim z samej muzyki, którą wyróżniała wielka spontaniczność i wymykanie się powszechnie przyjętym schematom. Charakteryzowały ją także surowo brzmiące, choć melodyjne, gitary, ich akustyczne odpowiedniki, szybkie tempa, skrzypce, syntezatory, mieszane partie wokalne i nie za długie kompozycje. Dzięki temu słuchanie płyty nigdy się nie nużyło i chciało się do niej wracać znacznie częściej niż np. do dziesięciominutowych dopieszczanych do granic możliwości nagrań klasyków gatunku. Nigdy wcześniej i nigdy później nikt w Polsce nie nagrał czegoś podobnego, brzmiącego w tak charakterystyczny sposób.


Zespół przestał istnieć mniej więcej z nastaniem nowego tysiąclecia. Systematycznie robiło się o nim coraz ciszej, aż informacje na jego temat zupełnie przestały do nas docierać. Szkoda, bo nawet jeśli na kolejnych wydawnictwach muzycy Cold Passion mieliby odejść od pierwotnej stylistyki, tak jak uczyniło to wiele podobnych zespołów, to chętnie poświeciłbym chwilę swojego czasu, by na własne uszy przekonać się, co pozostało z potencjału drzemiącego w tej grupie. Ale tego niestety najpewniej już nigdy się nie dowiemy. 

sobota, 19 listopada 2011

Pierwsze skrzypce

Spotkałem w życiu wielu różnych muzyków. Jedni odprawiali mnie z kwitkiem, w ogóle nie godząc się na rozmowę. Inni zaś czynili mi wielką łaskę, poświęcając kilka minut młodemu człowiekowi z dyktafonem, by po pewnym czasie nagle zmienić swoje nastawienie i próbować za wszelką cenę wzbudzić moje zainteresowanie, mając w tym interes przy okazji koncertu czy premiery płyty. Na szczęście oprócz fałszywych i dwulicowych grajków poznałem wiele życzliwych i otwartych osób, które komponowały i wciąż komponują muzykę wartą naszej uwagi. W śród nich znalazł się pewien skromny i sympatyczny człowiek, którym jest Michał Jelonek.

Fot. Kochanfoto.pl
Cztery lata temu skrzypek powszechnie znany ze swoich dokonań m.in. w Ankh i Hunter debiutował solową płytą zatytułowaną po prostu "Jelonek". Zarówno dla niego jak i dla wytwórni, która postanowiła zaryzykować wydanie albumu, reakcja odbiorców i krytyki była wielką niewiadomą. Okazało się jednak, że zdolnemu kompozytorowi i zaproszonym przez niego do współpracy muzykom udało się stworzyć coś nowego, coś, co spotkało się z ciepłym przyjęciem ze strony świadomych i nawet przypadkowych odbiorców. A wszystko za sprawą niezwykle udanej syntezy klasycznego instrumentu z brzmieniem gitary elektrycznej. Takie rozwiązanie samo w sobie nie jest żadnym novum, ale jego powodzenie leży w tym, że Michał Jelonek w swoim projekcie jest solistą, pod którego komponowana jest cała muzyka. To sekcja rytmiczna i gitary stanowią tło dla skrzypiec, a nie odwrotnie, jak to zazwyczaj bywa. A gdy do tego doda się wykształcenie muzyczne rzeczonego skrzypka i jego wieloletnie doświadczenie, staje się jasnym, dlaczego jego studyjne dokonania i koncerty cieszą się tak dużą atencją.


Na początku listopada ukazała się druga solowa płyta Jelonka zatytułowana "Revenge". To album z całą pewnością będący rozwinięciem debiutanckich pomysłów muzyka, ale z drugiej strony na tyle ciekawym, że  okazuje się być czymś więcej niż jedynie kontynuacją tego, co już znamy. Znajdująca się na nim muzyka to przede wszystkim gra kontrastów. Obok spokojnych, niezwykle melodyjnych i romantycznych kompozycji znajdziemy również pogoń wszystkich instrumentów za prowadzącymi skrzypcami, co momentami ociera się wręcz o thrash metal, a co paradoksalnie znakomicie słychać w opracowaniu klasyka, którym niewątpliwie jest "Taniec z szablami" Arama Chaczaturiana. 

Fot. Kochanfoto.pl
Z czystym sumieniem polecam Wam tę płytę, jak z resztą całą twórczość Michała Jelonka. Bynajmniej nie jedynie dlatego, że okazał się być niezwykle sympatycznym i otwartym człowiekiem, ale przede wszystkim z powodu samej muzyki, która już raz wniosła coś nowego i wszystko wskazuje na to, że podobnie będzie i tym razem. Fragment "Revenge" znajdziecie poniżej, a jeśli te melodie Was zaciekawią, włączcie radio w najbliższy poniedziałek o północy. Będzie ich więcej. 

wtorek, 15 listopada 2011

Gdzie diabeł nie może, tam...

Mimo że męska dominacja w większości dziedzin życia, w tym także szeroko rozumianej twórczości i zarazem muzyce, wciąż jest bardzo wyraźna, to od tejże reguły istnieją niezwykle ciekawe wyjątki, i to takie, o których nie dowiemy się z pierwszych stron gazet, szklanego ekranu i ze wszystkich pozostałych nośników masowej informacji. Usłyszeć o nich możemy jedynie dzięki życzliwej osobie, przez samodzielne śledzenie rozwoju wypadków w podziemiu lub po prostu za sprawą zasobów globalnej sieci. Ale kiedy już dotrzemy do ich dokonań, przekonujemy się, że często niedoceniane Panie potrafią zrobić coś niebywałego, co często przerasta możliwości wielu mężczyzn i co też dowiodły m.in. dwie Australijki niegdyś wspólnie grające pod szyldem Murkrat.

Mandy i Becky  /   Fot. Arch. zespołu
Żeński duet powstał w 2006 r. w Nowej Południowej Walii i do 2009 r. tworzyły go perkusistka Becky Nine-Iron oraz Mandy Andresen, odpowiedzialna za wokale, klawisze, gitary oraz partie basu. Panie zyskały uznanie w rodzimym podziemiu, grając w wielu mniej bądź bardziej rozpoznawalnych grupach, ale to, co nagrały razem, odbiło się szerokim echem również daleko poza granicami ich rodzinnej Australii. Wydany po dwóch latach działalności debiutancki album "MurkRat" to muzyka przepełniona pogrzebowym tempem, słyszanym jakby zza grobu, obłąkanym głosem Mandy i nastrojem skutecznie budowanym klawiszami rodem z filmów grozy. Ten dźwiękowy horror, mimo że dość oszczędny w formie, robi piorunujące wrażenie, którego wielu panów rzeczonym damom może jedynie pozazdrościć. Podobnie było na wydanej w 2011 r. drugiej płycie "Drudging the Mire", niemniej jeszcze przed sesją nagraniową Becky zastąpił Neil Dyer. Szkoda, gdyż zespół nieco nieco stracił na walorach personalnych, choć muzycznie z powodzeniem się obronił.

Muzyka Murkrat, a ściślej rzecz ujmując dźwiękowa zagłada przepełniona antyreligijną treścią, choć i zarazem poetyką, nie należy do łatwych w odbiorze i nie każdemu się spodoba. Niewielu z Was z pewnością wysłucha tych długich, dziesięciominutowych kompozycji od początku od końca, ale Ci, którzy się odważą, z całą pewnością na długo zapamiętają skutki swojej decyzji. To coś więcej niż muzyczna ciekawostka skomponowana swego czasu przez dwie wiedźmy. W tych melodiach słychać nie tylko jęki. Choć oczywiście trzeba chcieć uważnie nadstawić ucha, by się o tym przekonać. Warto spróbować.

niedziela, 13 listopada 2011

Zaproszenia na koncerty Antimatter i Artrosis

W najbliższy czwartek odbędzie się pierwszy z czterech polskich koncertów Antimatter, w ramach których Mick Moss, wraz z gościnnym udziałem Lisy Cuthbert, zaprezentuje wszystkie nagrania, jakie znalazły się na płycie "Planetary Confinement". Dzień później, tj. 18 listopada, muzycy zagrają w warszawskiej Proximie. Zainteresowanych pozyskaniem zaproszeń na to wydarzenie zachęcam do włączenia radia w poniedziałek o północy.

Fot. Arch. zespołu
17.11 - Piekary Śląskie, Andaluzja
18.11 - Warszawa, Proxima
19.11 - Wrocław, Od Zmierzchu do Świtu
20.11 - Poznań, Johnny Rocker

Co więcej, podczas naszego najbliższego spotkania będę miał także przyjemność wręczyć Wam bilety na koncert Artrosis, który odbędzie 20 listopada, również w klubie Proxima. Wówczas muzycy będą promować dopiero co wydany album "Imago".  Do usłyszenia.

Fot. Materialy promocyjne

środa, 9 listopada 2011

Sztuka empatii

Marzyciele są zazwyczaj uważani za osoby naiwne i słabe, nie potrafiące przystosować się do rygorów narzucanych im przez rzeczywistość. Fakt zamykania się przez nich, lub długotrwałego przebywania, w  świecie własnej wyobraźni często spotyka się z silną krytyką. Jednak niekiedy ta swoista alienacja idzie w parze z nieprzeciętną twórczością, która powinna uciszyć nawet najbardziej zagorzałych racjonalistów. A jednym z takich kompozytorów jest Jef Janssen, tworzący pod szyldem Art of Emphaty.

Fot. Arch. zespołu
Muzyka wrażliwego i skromnego Belga daje nam szansę na to, by choć na chwilę przerwać codzienną pogoń, zatrzymać się, rozejrzeć dookoła, dostrzec otaczające nas piękno i wreszcie, docenić je. A to piękno to nie tylko przyroda. To przede wszystkim relacje międzyludzkie i ludzie sami w sobie, którzy budują ten świat, choć i zarazem go niszczą, nieuchronnie zmierzając ku końcowi. Paradoksalnie jednak ta dźwiękowa apokaliptyczna aura nie budzi strachu. Jest nad wyraz spokojna, przesycona melancholią, romantyzmem i afirmacją. Ten charakterystyczny nastrój budują melodie z pogranicza neofolku i darkwave, uzupełnione szeptanymi partiami wokalnymi i nastrojowymi klawiszami.


Sztuka empatii do łatwych nie należy, ale jeśli szukacie czegoś autentycznego, szczerego, czegoś, co nie jest plastikowym produktem, lecz rzeczywistym zwierciadłem ukazującym wnętrze człowieka, to wiedzcie, że znajdziecie to właśnie w muzyce Jefa Janssena. Wystarczy tylko chcieć. Wszystko jest na wyciągnięcie ręki, gdyż wspomniany muzyk ma rzadką przypadłość dzielenia się swoimi dokonaniami z każdym chętnym użytkownikiem globalnej sieci. Obie z jego dwóch dotychczasowych płyt zostały w pełni udostępnione. Znajdziecie je w dziale MP3, których warto posłuchać.

sobota, 5 listopada 2011

Wspomnienie Tomasza Beksińskiego

O osobach, których nie ma już wśród nas, najczęściej zdają się wypowiadać ci, którzy tak naprawdę nie znali ich w ogóle. Posługując się utartymi frazesami, za wszelką cenę chcą powiedzieć coś mądrego, gdy w towarzystwie lub na łamach globalnej sieci pojawia się temat kogoś, kto odszedł. Owszem, długo można rozmawiać o twórczości nieobecnego, gdyż wiedza na jej temat zazwyczaj jest powszechna, ale o nim samym jako człowieku mówić powinni jedynie ci, którzy naprawdę coś o nim wiedzieli. I tak też jest w przypadku Tomasza Beksińskiego, legendarnego już dziennikarza muzycznego i tłumacza. Dlatego gdy w najbliższy poniedziałek moimi gośćmi będą Marceli Latoszek z Omni i Maciej Januszko z grupy Mech, zapytam ich nie tylko o dopiero co wydaną płytę "Tomek Beksiński", ale i o to, jak poznali i przede wszystkim, jak zapamiętali człowieka, który wpłynął na kształtowanie się muzycznych gustów tak wielu Polaków.


Jeśli zaś postać Tomasza Beksińskiego jest Wam obca lub znacie go jedynie ze słyszenia, zachęcam Was do obejrzenia filmu dokumentalnego "Dziennik zapowiedzianej śmierci", który powstał niedługo po samobójstwie jego głównego bohatera. Obraz zawiera wiele archiwalnych nagrań oraz wypowiedzi bliskich byłego dziennikarza Polskiego Radia, w tym jego ojca, Zdzisława, zamordowanego pięć lat później.

"Wyobraźcie sobie dom, w którym, no, jest to wszystko, co tu widać: sprzęt akustyczny, wizyjny. Co z tego, że to wszystko, kurwa, tu stoi, jeżeli to jest martwe, bo nie ma prądu. I na co mi to wszystko? O dupę to rozbić, bo nie ma tego prądu. Czyli nie ma tego, co ja chciałem mieć w życiu, czyli szczęśliwej miłości, nazwijmy to najbardziej prymitywnymi słowami."

środa, 2 listopada 2011

Kres wyczekiwania

Pamiętam, że jako nastolatek odliczałem dni do daty oficjalnej premiery nowych płyt wybranych wykonawców, by jeszcze tego samego dnia po lekcjach wybrać się do sklepu i nabyć upragnione wydawnictwo. Tyczyło się to przede wszystkim muzyków, którzy nigdy przedtem mnie nie zawiedli. I mimo że czas edukacji mam już za sobą, częściej od salonów płytowych odwiedzam antykwariaty z kompaktami, twórców, na których zawsze mogłem liczyć, z upływem lat czasu było coraz mniej, to z całą pewnością jedno się nie zmieniło. A jest to dreszcz emocji związany ze zbliżającą się premierą długo wyczekiwanej płyty, którą w tym przypadku pozostaje czwarty album fińskiego Tenhi.
Muzyczni czarodzieje z Kraju Tysiąca Jezior długo kazali nam czekać na nowe nagrania, ale w ich przypadku cierpliwość zawsze popłacała, dlatego miejmy nadzieję, że tak będzie i tym razem. O tej mrocznej, pięknej oraz momentami minimalistycznej muzyce pisałem i opowiadałem Wam wielokrotnie, dlatego pozwólcie, że dźwięki z nowej płyty Finów będą mówiły same za siebie. Zwiastun "Saivo" znajdziecie poniżej. Premierę albumu zaplanowano na 25 listopada.