sobota, 29 marca 2014

Nowe nagranie i koncerty w Polsce

Antimatter od samego początku miał wielu sympatyków Polsce. Roztoczony w latach 90., i wciąż podtrzymywany, kult starszych nagrań Anathemy przełożył się na zainteresowanie projektem założonym 17 lat temu przez Micka Mossa i Duncana Pattersona, zwłaszcza w momencie, gdy  Patterson opuścił szeregi Klątwy. Obaj muzycy dość szybko wzięli sobie do serca wsparcie znad Wisły i w książeczce do debiutanckiego "Saviour" zamieścili adres polskojęzycznej witryny poświęconej Antimatter. Zresztą, w historii tej grupy polskich wątków jest dużo więcej. Warto wspomnieć chociażby o graniu Micka Mossa z poznańskimi muzykami, co zaowocowało projektem Antimatter Live Band oraz bootlegiem z występu z 20 listopada 2011 r., który odbył się klubie Johnny Rocker. Nasi rodacy odpowiadają również za animację, która promowała nagranie "Conspire" i trafia na także dvd Antimatter. Teraz nie można wykluczyć, że takich akcentów pojawi się jeszcze więcej. W najbliższy wtorek w Krakowie odbędzie się pierwszy z pięciu koncertów, jakie Mick Moss zagra w naszym kraju w ramach europejskich wojaży.

Mick Moss podczas koncertu w 2013 r. /  facebook.com/antimatteronline 
Koncertowy powrót Antimatter do Polski nieprzypadkowo zbiegła się z premierą nowego nagrania, które Mick zamieścił w sieci. Poniższa kompozycja "Too late" to synteza ducha wydanego jesienią 2012 r. "Fear Of A Unique Identity" oraz znajomych akustycznych dźwięków z czasów "Planetary Confinement". Wciąż przygnębiająco i refleksyjnie, a kompozycyjnie raczej więcej tu piosenki niż utworu. Czy to zatem zapowiedź kierunku nowej płyty? Raczej nie, za wcześnie na to. Przynajmniej lepiej potraktować "Too late" jako bieżący epizod, a co będzie dalej, zobaczymy. Wszak Mick wysoko postawił sobie poprzeczkę. Do tej pory każdy z pięciu studyjnych albumów Antimatter wyraźnie różnił się od poprzedniego.



Od pierwszego koncertu Antimatter w Polsce, który odbył się w Poznaniu w 2007 r., ten projekt występował u nas w różnych konfiguracjach. Czasem był to sam Mick wyłącznie z gitarą akustyczną, czasem wspomagany przez drugiego muzyka, w tym m.in. przez Duncana Pattersona i skrzypaczkę Lisę Cuthbert, a czasem na scenie widzieliśmy cały zespół. Tym razem Mick wybrał ostatnie z rzeczonych rozwiązań. Podczas każdego koncertu muzycy w całości zagrają płytę "Leavin Eden". Jeśli ktoś z Was nie miał okazji zobaczyć Antimatter na żywo, teraz będzie miał szansę to zmienić.

Polskie koncerty Antimatter w ramach europejskiej trasy

01.04 Alchemia, Kraków
03.04 RudeBoy, Bielsko-Biała
08.04 Ucho, Gdynia
09.04 Progresja Music Zone, Warszawa
10.04 Od Zmierzchu Do Świtu, Wrocław

wtorek, 25 marca 2014

Siła majestatu

Siódmego marca wybrałem się do warszawskiej Piwnicy pod Harendą, by zobaczyć Pandemonium na jednym z jego ostatnich koncertów w ramach tej jeszcze przedwiosennej wówczas trasy. Po występie zdałem sobie sprawę, że bez Pawła Mazura ten zespół niestety scenicznie nie istnieje. Owszem, wszystkie stare utwory zostały zagrane względnie poprawnie i skutecznie przypominały mi czasy beztroskiej młodości, ale w ślad za muzyką muszą iść także charyzma i odpowiednia prezencja wokalna. Bez tego trudno wyobrazić sobie Pandemonium, a co dopiero koncert tej rodzimej legendy. Sentyment jest jednak na tyle duży, że wciąż pozostaje i wszystko wskazuje na to, że rzeczony koncert na szczęście tego nie zmieni. Zwłaszcza, gdy 28 marca ukaże się nowy singiel z nagraniem udanie nawiązującym do najlepszej stylistyki łodzian. 

Paweł Mazur, Pandemonium  /  Fot. facebook.com/pandemoniumpl
Po mocno eksperymentalnym "The Zonai", przeciętnym hałasie pokroju "Hellspawn" i przyzwoitym "Misanthropy", nadszedł czas na zwiastun nowych pomysłów. Zamieszczone jakiś czas temu w sieci nagranie "Przyjdź Królestwo Twoje", ukazujące się teraz na fizycznym nośniku, udowadnia, że muzycy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Przypadające w tym roku 25-lecie istnienia Pandemonium mogą ukoronować płytą będącą kwintesencją tego, co sprawiło, że ich wczesne wydawnictwa są dziś otoczone istnym kultem. Majestat, średnie tempa, ciężar, siła wokalnej ekspresji i wszechobecny nastrój to elementy, które kojarzą się z najlepszymi dokonania zespołu i niewykluczone, że w bliżej nieokreślonej przyszłości raz jeszcze będzie on charakteryzował muzykę Pandemonium. W każdym razie ze wszystkich możliwych scenariuszy ten prezentuje się dobrze, zarówno na papierze, jak i w głośnikach.


Cieszy fakt, że ten zespół wciąż istnieje. Owszem, przykro patrzeć, gdy na jego koncert przychodzi 30-40 osób, ale z drugiej strony trudno się też temu dziwić w dobie globalnej sieci i obecnych muzycznych gustów. Młodzież wydaje się rozleniwiona dostępnością wszystkiego i zainteresowana inną muzyką, zaś weterani w pierwszej kolejności myślą przecież o rodzinie i pracy, a dopiero później w miarę możliwości podnieceni organizują sobie wolny wieczór, wspominając festiwalowe przygody, skóry i bujne fryzury. Niemniej, dopóki Paweł Mazur będzie znajdował  energię i czas na Pandemonium, dopóty warto będzie śledzić jego poczynania. Owszem, te nie zawsze będą musiały się podobać, ale mimo wszystko dorobek łodzian i ich miejsce w historii rodzimego grania do czegoś zobowiązują, zarówno muzyków, jak i nas. Singiel "Przyjdź Królestwo Twoje" ukaże się w nakładzie stu sztuk. Zaintrygowanych odsyłam do zasobów rodzimego Old Temple. Poniżej zaś klasyka z czasów debiutanckiego "The Ancient Catatonia".

piątek, 21 marca 2014

Polacy pod Olimpem

Są zespoły, które nawet po wielu latach darzymy zwyczajnym, ludzkim sentymentem. Nie ma znaczenia, ile czasu minęło od chwili, gdy po raz ostatni sięgnęliśmy po ich płytę lub widzieliśmy na koncercie. Słysząc, że wciąż istnieją i nagrywają, zazwyczaj uśmiechamy się pod nosem, miło wspominając beztroskie czasy adolescencji. Każdy ma w swoim życiorysie przynajmniej kilka taki grup. W moim przypadku jedną z nich jest Atropos, kolektyw weteranów warszawskiego podziemia z dwudziestoletnim stażem, których nowe nagrania w końcu trafiły w moje ręce.

Atropos  /  Fot. facebook.com/ATROPOSofficial
To istna muzyczna efemeryda. Raz jest, raz jej nie ma, czasem zagra koncert, a czasem jej muzycy niespodziewanie i po cichu, bez szerszej promocji, samodzielnie, w nieprzyzwoicie skąpym nakładzie, puszczą w świat jakieś wydawnictwo. Choć otwarcie trzeba przyznać, że ostatnio nie były to rzeczy nowe. Wydane w 2011 r. dwie epki, przerywające dekadę fonograficznego milczenia, to kompozycje zarejestrowane dobrych kilka lat wcześniej. Podobnie rzecz ma się z ostatnią jak dotąd regularną płytą Atropos. "Reconquista" została nagrana 2007 r., a ukazała się dopiero pięć lat później, o czym pewnie wiele osób nie wie do dziś. Najważniejsze jednak, że jest.



To jedno z relatywnie niewielu rodzimych wydawnictw nagranych poza Polską. Warszawiacy niemal od zawsze fascynowali się grecką sceną, zatem nie może dziwić fakt, że ślady instrumentów położyli w jednym ze studiów pod Olimpem. Nota bene w tym, do którego często zaglądali muzycy Rotting Christ. Najwyraźniej zachód opłacił się. "Reconquista" to bardzo wyrazisty w swojej formie melodyjny death metal z przyjemnymi dla ucha wpływami greckich bogów. Muzykom udało się w dobrych proporcjach zestawić ze sobą ciężar i nastrój. Dzięki temu mamy do czynienia z energią, a nie byle hałasem i urozmaicającymi całość, wpadającymi w ucho nutami, a nie byle słodką melodią. Chociaż w przypadku tego ostatniego jest mały wyjątek za sprawą autorskiej wersji przeboju Kocheen. Znajdujące się poniżej "Catch" to puszczenie oka do wszystkich, którzy mają dystans do słuchanej muzyki i przede wszystkim do samego siebie. Zresztą, nie pierwsze już w przypadku warszawiaków.



Mimo że "Reconquista" leżała w szufladzie aż pięć lat, to i tak pozostaje całościowo najciekawszym wydawnictwem Atropos. Już nie tak klimatycznie, melancholijnie i surowo jak za czasów "Silent Touch" i nie tak brutalnie, jak w przypadku "Crufiction". Po prostu przemyślanie i dojrzale. Oby nie po raz ostatni.

poniedziałek, 17 marca 2014

Pani Zdzisiu, cztery piwa!

Wino? Zbyt nadęte i pretensjonalne. Wódka? Za mocna, koniec imprezy gwarantowany pod stołem. Piwo? To co innego. Nie ma drugiego takiego trunku. Ten lekki alkohol relaksuje, podtrzymuje konwersację, integruje, niekiedy rozwiązując konflikty i pełniąc tym samym ciekawą rolę społeczną. Zatem pospolita plebejska rozrywka? Owszem, ale to jednocześnie jego największa zaleta. Ten złocisty płyn na bazie wody i chmielu doczekał się wielu pochwalnych pieśni, piosenek, przyśpiewek i utworów. Powstało ich tyle, że niemożliwe byłoby wymienienie ich wszystkich. Jednak skoro dziś przypada dzień św. Patryka, warto wspomnieć przynajmniej o jednym wydawnictwie poświęconym temu popularnemu napojowi bogów. Co więcej, w tym przypadku to album wydany z inicjatywy pewnej rodzimej wytwórni.
   
Okładka "Brewery in Piotrków Trybunalski"
Dwupłytowe  wydawnictwo "Brewery in Piotrków Trybunalski" ukazało się w 2006 r. z inicjatywy Beast of Prey, przedsięwzięcia wielce zasłużonego dla rodzimej sceny niezależnej. Pomysłodawcom udało się zaprosić do współpracy dwudziestu trzech krajowych i zagranicznych wykonawców. Tych drugich reprezentują m.in. francuskie Asmord, Sator Absentia i Storm of Capricorn, włoskie Division S i Rose Rovine E Amanti oraz The Well of Sadness, a także chilijski Der Arbeiter. Zaś polskich muzyków znajdziemy pod nazwami, które dziś mówią o wiele bardziej niż rzeczonych osiem lat temu, jak np. Outofsight, Inner Vision Laboratory, Hati, Horologium, czy chociażby Krępulec. A wszystko w jednym celu, którym było stworzenie wydawnictwa dosłownie i w przenośni wypełnionego po brzegi nagraniami inspirowanymi złocistym chmielowym trunkiem. Efekt okazał się zaskakująco ciekawy.

Fot. Kamil Mrozkowiak
Stylistyczna różnorodność zebranych wykonawców przełożyła się na skrajnie odmienne od siebie podejście do popularnego napoju. Przemieszane ze sobą ambient, neofolk, industrial i dark cabaret przynoszą na myśl wszelakie wyobrażenia. Na biesiadnych scenach i rubasznych śmiechach w karczmie oraz życiowych historiach opowiadanych po pracy pod budką z piwem począwszy, poprzez fabryczny proces powstawania trunku, a na mitologicznych wierzeniach, alkoholu w wydychanym powietrzu podczas policyjnej kontroli i wracaniu chwiejnym krokiem nad ranem skończywszy. W tej muzyce, tekstach i filmowych samplach zawarto fragmenty życia wielu z nas i nieco ponadczasowych społecznych prawd. Trudno stwierdzić, czy taki dokładnie był zamysł twórców tej kompilacji, ale nie zdziwiłbym się, gdyby otrzymany efekt nie przerósł przypadkiem ich oczekiwań i planów. To wydawnictwo ma jeszcze jedną zaletę. Nawet jeśli ktoś nie słucha takiej muzyki na co dzień, a z przyjemnością od czasu do czasu spędza chwile przy spienionym kufelku, uśmiechnie się nie raz i będzie wracał do "Browaru w Piotrkowie Trybunalskim", a przynajmniej do kilku wybranych nagrań, w których sposób postrzegania piwa jest mu najbliższy. W moim przypadku stało się tak za sprawą poniższego nagrania poznańskiego Outofsight. Jego muzycy trafili w sedno, znakomicie oddając nastrój rodzimego lokalu czasu głębokiego PRL-u. Ma to swój niepowtarzalny urok, pomimo wszystkich wad tego systemu. "Brewery in Piotrków Trybunalski" ukazało się w skromnym nakładzie 444 kopii, ale są jeszcze miejsca, gdzie można nabyć fizyczny egzemplarz tej kompilacji. Płyta nie tylko dla piwoszy.

Lista wykonawców

CD 1

1. Division S - Alla Salute
2. Barbarossa Umtrunk - Elixir Gaulois / Wassail Umtrunk
3. Niegrzeczna Pensjonarka - Małe piwko
4. Asmorod - Today
5. Krepulec- Żyto ziarnem zagryzaj
6. Dance Hospital - Untitled
7. Desolation Zone - Untitled
8. Nekyia - Untitled
9. Sator Absentia - [Knurd]
10. The Well Of Sadness - The Call Of A Bell
11. Isothesis - Untitled
12. Hati - Loaded

CD 2

1. Arkham - P.I.W.O.
2. Der Arbeiter - Hijo Del Sol
3. Storm Of Capricorn - Goule & Ocean
4. Dead Man's Hill - Blood-Belch
5. Outofsight - The Legend Of The Arrival Club
6. Horologium - Beer Supreme
7. Inner Vision laboratory - The Trade
8. Wermut - Song For René
9. Rose Rovine E Amanti - In Taberna Quando Sumus Non Curamus Qid Sit Humus!
10. Infamis - Untitled
11. Przemek Cackowski - Nie lubię...

czwartek, 13 marca 2014

Francuzi w hołdzie Warszawie

To, że Dawid Bowie do spółki z Brianem Eno nagrał niegdyś utwór "Warszawa", pod którego wpływem przyszli muzycy Joy Division przyjęli nazwę Warsaw, wie niemal każdy. To, że ci sami muzycy następnie porzucili ją m.in. dlatego, by uniknąć powiązań z innym brytyjskim z kolektywem Warsaw Pact, również jest względnie znanym faktem. Ale już o wiele mniej osób wie, że nad Sekwaną, a ściślej rzecz ujmując w Grenoble, istnieje grupa, której członkowie grają pod nazwą Varsovie.  

Varsovie  /  Fot. facebook.com/varsovie.propaganda
Jak sami przyznają, w 2005 r. przybrali ją ze względu na tragiczną przeszłość naszej stolicy, której zagłada wywarła na nich olbrzymie wrażenie, jednocześnie wpisując się w ich zimną, ponurą i dekadencką stylistykę. Co więcej, podczas koncertów wielokrotnie występowali z własnoręcznie wykonanymi opaskami Armii Krajowej. Początkowo było to granie garściami czerpane z dorobku postpunkowej sceny. Ale z drugiej strony na tyle skuteczne, że epka "Neuf millimètres" rozeszła  się w całym nakładzie. W 2009 r. przyszedł czas na regularny debiut w postaci płyty "Etat civil", której było już zdecydowanie bliżej do indie rocka i wszelkich muzycznych obszarów, jakie to niektóre duże rodzime media nazywają alternatywnymi. Niemniej, w tej muzyce wciąż słychać ten zimny, dekadencki i na swój sposób czarno-biały nastrój. Zaś rok później Francuzi sprawili nam drugą miłą niespodziankę, przygotowując własne opracowanie "Nowej Aleksandrii" Siekiery. 

Varsovie  /  Fot. facebook.com/varsovie.propaganda
Wszystko wskazuje na to, a przynajmniej można tak zakładać, że pomysł był pokłosiem wizyty muzyków w Warszawie. W 2008 r. zagrali w klubie Depozyt 44 podczas ówczesnej edycji imprezy Old Skull Party. Nagrania dokonali dwa lata później. Efektem jest niezwykle udane autorskie opracowanie dobrze znanej znam kompozycji. W zasadzie powstał z tego nowy utwór, w który muzycy Varsovie włożyli wiele życia i energii, jednocześnie budując go w oparciu o najlepsze elementy zimnego grania. Co więcej, gitarzysta Grégory Cathérina zaśpiewał cały tekst po polsku, a następnie powtórzył go po francusku, jak gdy była to kolejna zwrotka. W ten sposób krótki utwór Tomasza Adamskiego otrzymał nowe życie. Szalenie miły gest Francuzów, o którym mało kto wie. Tej kompozycji nie ma na pierwszej płycie Varsovie, ale być może pojawi się na kolejnej. Całe nagranie znajdziecie poniżej.


niedziela, 9 marca 2014

Początek dalekiej drogi

Od wielu już lat twierdzę, że doom metal i jego bardziej nastrojowe okolice są w naszym kraju martwe, a w najlepszym wypadku zakonspirowane w głębokim podziemiu. Nie oznacza to jednak, że od czasu do czasu w moje ręce nie trafiają nagrania, które, parafrazując słowa klasyka, sprawiają, że pogłoski o śmierci gatunku okazują się mocno przesadzone. Tak jest i tym razem, gdy w redakcyjnej przegródce znalazłem demo rodzimego Elusive Sight.

Elusive Sight  /  Fot. Arch. zespołu 
To anonimowy zespół z Leszna Górnego, niemal równie anonimowego miasteczka, administracyjnie uważanego za wieś w lubuskiem, liczącego ok. 1,6 tys. mieszkańców. Jednak dzięki możliwościom oferowanym przez globalną sieć i z pewnością niemałemu uporowi, jego muzycy konsekwentnie grają i robią swoje, czego efektem jest debiutanckie demo "Lost in Nothingness". Na krążek trafiło niespełna 50 minut melancholijnego i melodyjnego doom metalu, któremu chwilami zaskakująco blisko do rocka, ale wynika to przede wszystkim z syntezy spokojniejszych fragmentów muzyki oraz damskich wokali, gdzieniegdzie wykonanych w ojczystym języku. Odczucia można mieć mieszane, niemniej to balansowanie na granicy, miejscami również nawet tej postrockowej, urozmaica całość i nieco wyróżnia ją na tle typowych gatunkowych produkcji z kontrastującymi partiami wokalnymi burego niedźwiedzia i spłoszonej sarenki. Należy jednak otwarcie przyznać, że "Lost in Nothingness" jest pełne również doomowych standardów, ale przecież mało który debiut ich nie posiada, a i sam gatunek ma w końcu dość wąskie ramy. Dużo tu przede wszystkim różnych pomysłów i jeszcze niesprecyzowanych podejść do preferowanej muzyki. W konsekwencji dominuje może nie tyle chaos, co raczej mnogość rozwiązań i nieopowiedzenie się za czymś, co będzie spójne i integralne. Z drugiej jednak strony, może właśnie z tego chaosu w przyszłości wyłoni się coś ciekawszego.



Do śpiewania po polsku trzeba mieć odwagę i pomysł. W przeciwnym razie bardzo łatwo popaść w banał i spłycić samą muzykę, budząc tym samym uśmiechy na ustach słuchaczy. Wokale niejakiej Pauliny, nota bene już nieśpiewającej w Elusive Sight, nie do końca się sprawdziły. Są lepsze momenty, ale tych przeciętnych również nie brakuje. Niestety, nie budują one nastroju w stopniu, w którym czyni to muzyka. W tym przypadku angielszczyzna wypada lepiej.



Czemu więc w ogóle wspominam o tym zespole? Po pierwsze, pod względem muzycznym, chociażby w stylu przyjętym w powyższym "Sleepwalker" i znajdującym się poniżej instrumentalnym "Devotion", słychać wspomniane perspektywy. Owszem, nie jest to coś, czego byśmy już nie słyszeli, ale można odnieść wrażenie, że muzyków stać na nagranie czegoś ciekawego w ramach gatunku, który sami sobie narzucili. Po drugie zaś, do początkujących grup zawsze dobrze jest wyciągnąć rękę, gdyż może to przełożyć się na motywację muzyków i stworzenie przez nich czegoś przekraczającego nasze potencjalne przypuszczenia i oczekiwania. A jak będzie w tym przypadku, to już czas pokaże. Demo "Lost in Nothingness" zostało w całości udostępnione przez samych zainteresowanych. Stosowne odnośniki znajdziecie w dziale MP3, których warto posłuchać.


środa, 5 marca 2014

Przestrzeń i ciężar

W 2003 r. nieistniejąca już rodzima Foreshadow Music wydała split niejakiej kanadyjskiej Nadji oraz brytyjskiego Moss. Zaledwie kilka miesięcy później ta niewielka wytwórnia wypuściła również "Corrosion", trzeci regularny album Aidana Bakera i Leah Buckareff. Wówczas ta para eksperymentatorów z Toronto zyskała sobie w naszym kraju pokaźną grupę sympatyków, która z biegiem lat stawała się coraz liczniejsza. Co więcej, wiele wskazuje na to, że nowa płyta Nadji przysporzy im ich jeszcze więcej. 


Nadja  /  Fot.  facebook.com/LuvNadja
Wydany 17 lutego "Queller" skutecznie zamyka usta wszystkim, w tym także mnie, który mieli nieco za złe kandydackiej parze zbyt przesadne eksploatowanie rejonów umownie wypisanych na etykietach sludge, doom, drone i shoegaze. Trudno było nie odnieść wrażenia, że nagrywanie przemysłowych wręcz ilości albumów i epek, w tym aż trzydziestu regularnych płyt, w ciągu zaledwie dwunastu lat działalności, to skok na kasę. To przekonanie nie wiązało się wyłącznie rzeczoną płodnością, ale i poziomem niektórych tytułów. Wiele z nich było dość przeciętnymi efektami eksperymentów, podczas których długość kompozycji była niepoprawnie niewspółmierna do jakości składających się na nią dźwięków. Czasem zwyczajnie czułem się oszukamy po nabyciu krążka, i to nawet w sytuacji doskonałego orientowania się w specyfice działalności Nadji. Dlatego do wydawnictw duetu Baker- Buckareff warto podchodzić dość selektywnie i w razie chęci sięgnięcia do portfela zapoznawać się z nimi odpowiednio wcześniej. Szczęśliwie, teraz nadszedł czas na wyjątek od tej reguły. Wreszcie w nasze ręce trafia coś zdecydowanie konkretniejszego niż wątpliwej jakości dźwiękowy eksperyment.


"Queller" to cztery mniej więcej dziesięciominutowe kompozycje o dość sprecyzowanej strukturze, jak na luźne ramy, w których poruszają się muzycy Nadji. Tym razem do naszych uszu dobiega nieporównywalnie mniej onirycznych i przespanych dźwięków. Na nowej płycie jest zdecydowanie więcej shoegaze'owych pasaży, ciężaru sekcji rytmicznej i dominującego, przygniatającego wręcz, doomowo-drone'owego brzmienia, które na końcu uzupełniają melancholijne i na wpół szeptane wokale Aidana Bakera. Tu nie ma już miejsca na sztuczne niekończące się przedłużanie i zapętlanie pojedynczych pomysłów. Dlatego do tej płyty chce się wracać. A przecież nie trafiły na nią przyjemne dla ucha nagrania o długości radiowych singli. Nowa Nadja to idealne połączenie ciężaru i przestrzeni. Owszem, nie pierwsza to już taka synteza w przypadku Kanadyjczyków, ale tutaj liczy się może nie tyle treść, gdyż do tej zdążyliśmy już przywyknąć, co raczej przemyślana, solidna i przyjemnie zaskakująca forma jej prezentacji.

Okładka płyty "Queller"
Jeśli ktoś dopiero teraz poznaje Najdę, to od tego krążka śmiało może zacząć poszukiwania co bardziej interesujących go rozwiązań spośród długich godzin muzyki wypełniających po brzegi mniejsze i większe wydawnictwa Aidana Bakera i Leah Buckareff. Zaś w przypadku, gdy zna się już dokonania Kanadyjczyków, tym przyjemniej będzie sięgnąć po "Queller", gdyż trudno zaprzeczyć, że obecnie są oni w naprawdę dobrej dyspozycji. Nadja koncertowała już w Polsce. Może przy okazji nowej płyty ponownie zawita do naszego kraju. Widziałem dwa z tych występów i zapewniam, że warto tę muzykę usłyszeć na żywo.

sobota, 1 marca 2014

Pośmierty powrót Pornografii

W dobie grającego plastiku wielu z nas dość regularnie sięga po nagrania z przyszłości, by w zależności od wieku powspominać lub poznawać to, co kiedyś było niezwykłe, a dziś jest już nieco zapomniane ze względu na znikomy nakład wydawnictwa lub zwyczajnie brak jego profesjonalnej cyfrowej wersji. Wszak kasety miały to do siebie, że umierały dość szybko. Jednak to swoiste wywoływanie muzycznych duchów czasem przynosi zaskakujący efekt. Dwa lata temu, niemal co do dnia, na niniejszej witrynie padły słowa dotyczące łódzkiej Pornografii, a w nieodległy wówczas poniedziałkowy wieczór podczas naszego spotkania popłynęła również i muzyka z mocno wysłużonej taśmy magnetofonowej. To z pewnością zwykłe zrządzenie losu, ale w takiej sytuacji trudno nie uśmiechnąć się pod nosem. W tym roku ukaże się specjalny boks poświęcony zespołowi Tytusa de Ville. 

Pornografia, Tytus de Ville  / For. Arch. zespołu
Nie zdradzono jeszcze, jakie dokładnie nagrania znajdą się na płytach kompaktowych, ale siłą rzeczy musi to być m.in. cała zawartość pierwotnie wyłącznie kasetowego albumu "1989-1990". A skoro Łukasz Pawlak z Requiem Records zapowiedział boks, oznacza to, że w zanadrzu ma coś jeszcze. Prace zostały oficjalnie rozpoczęte, budząc nie małe nadzieje osób stęsknionych za polską zimną falą i jednocześnie od lat domagających się jej solidnego udokumentowania. Należy się to nie tylko nam, cierpliwym fanom, ale przede wszystkim muzykom, którzy w długiej połowie lat 80. współtworzyli coś niezwykłego, co w normalnej, a nie peerelowskiej, rzeczywistości byłoby solidnie nagrane i powszechnie dostępne.

Pornografia, koncert z udziałem Anji Orthodox  /  For. Arch. zespołu
Pornografia była zespołem działającym zaledwie kilka lat. Zagrała m.in. na festiwalu w Jarocinie, także na pierwszych edycjach Castle Party, jeszcze na zamku w Grodźcu. Jej liderem był wszędobylski Tytus de Ville, czyli Arkadiusz Sawicki, który zapisał ciekawą kartę w historii rodzimej zimnej fali. Łódzki gitarzysta grał m.in. w Bruno The Questionable, także przemianowanym następnie na dobrze znane Fading Colours, a swego czasu udzielał się również w chyba nieistniejącym już Daimonion z Piotrkowa Trybunalskiego. Słowem, do wydawniczego wskrzeszenia Pornografii dochodzi dość późno, ale przecież lepiej późno niż wcale. Poniżej znajdziecie jedyne oficjalne wideo zespołu, które promowało wspomnianą taśmę "1989-1990", na której śpiewała także Anja Orthodox.