sobota, 27 lutego 2016

W innym wymiarze

Współczesna poczta pantoflowa wygląda nieco inaczej. Znacznie rzadziej już rozmawiamy o muzyce w bezpośredniej konfrontacji. Częściej wklejamy lub przesyłamy sobie linki, pisząc, że coś jest naprawdę dobre lub zwyczajnie zajebiste. I tyle. W sumie tak też można. W końcu liczy się efekt, zwłaszcza jeśli dane wydawnictwo, faktycznie zgodnie z zapowiedziami, wprasowuje nas w fotel. Wówczas nie ma już znaczenia, w jaki sposób do naszych suszu dotarły te dźwięki. Mnie taka przygoda niedawno przydarzyła się raz jeszcze. Tym razem za sprawą francuskiego Treha Sektori, które notabene można było zobaczyć na listopadowym Wrocław Industrial Festival.      

Dehn Sora  /  Fot. facebook.com/trehasektori
Za każdym razem, gdy zabieram do radia taką muzykę, zadaję sobie pytanie, w jakich kategoriach postrzega rzeczywistość jej twórca i co dzieje się w miejscu, w którym komponuje ją i nagrywa. Są to pytania o tyle zasadne, że ostateczny efekt ich pracy odbiera mowę. Przytłacza potęgą, ciemnością, czasem czystym złem, ale na końcu przede wszystkim zupełnym oderwaniem od tego, z czym stykamy się na co dzień. To jakby zupełnie inny świat, całkowicie, niekiedy nawet dość brutalnie, przesuwający horyzonty wyobraźni każdego, kto do niego wejdzie. Grono takich kompozytorów nie jest zbyt szerokie, ale z pewnością od jakiegoś czasu tworzący Treha Sektori Dehn Sor śmiało może być wymieniany u boku chociażby Jouniego Havukainena z In Slaughter Nativesa czy Hærleifa Langåsa z Northaunt. Jednak warto podkreślić, że Francuz ma własny styl. Nie ma tu mowy o kopiowaniu w linii prostej. Co najwyżej inspirowaniu się dotychczasowym dorobkiem sceny i przede wszystkim spuścizną nieświętej Cold Meat Industry.


Muzyka Treha Sektori przypomina ponury sen. Wcale nie musi to być koszmar, ale wszechobecne szepty, oniryczny nastrój, krzyki rodem z płyt Elend, notoryczny brak światła i przestrzeń nie wróżą najlepiej. Tym wizjom najbliżej do nieokreślonego rytuału, odprawianego w świecie Morfeusza. Szczęśliwie jednak Dehn Sora zazwyczaj wymyka się jego sztywnym punktom oraz towarzyszącym im monotonii i powtarzalności. Choć nie da ukryć, że momentami jest blisko popadnięcia w rutynę i aż chciałoby się, by pewne kluczowe dla danego nagrania zwroty następowały znacznie wcześniej. Ale powiedzmy, że to już raczej mój kaprys, gdyż wbrew pozorom to dość urozmaicona muzyka, tak bezpośrednio odwołująca się do naszej wyobraźni. Co ciekawe, Sora z powodzeniem korzysta z gitary. Nie ma jej przesadnie dużo, ale te sześć strun stanowi przyjemne dla ucha uzupełnienie bębnów, głosów i dobrze znanych ambientowych patentów.      


Każda z trzech dotychczasowych regularnych płyt Treha Sektori oraz kilka pomniejszych wydawnictw to dość ambitne podejście do ambientu. Co prawda jest zdecydowanie za wcześnie, by Dehna Sorę okrzyknąć mianem wizjonera, ale nie ulega wątpliwości, że we Francuzie drzemie naprawdę duży potencjał. Jeśli nie roztrwoni go na typowe gatunkowe dłużyzny, a postawi na krótsze i o wiele konkretniejsze formy, może zajść naprawdę daleko, zdobywając szacunek nie tylko fanów elektronicznego mroku. Jak na razie raczej dla cierpliwych, dobrze wiedzących, co to bomba z opóźnionym zapłonem.

niedziela, 21 lutego 2016

Paryskie rozmyślania

Swego czasu Philipp Blanche bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Na płycie "Misty Shroud of Regrets" w znakomity sposób oddał nastrój zapomnianych i porzucony miejsc, które niegdyś tętniły życiem. Część z nich stoi dziś w ruinie, część zaś odchodzi wraz z postępującą degradacją starego papieru fotograficznego. Była to szalenie smutna, refleksyjna i minimalistyczna muzyka, ale trafiała w sedno. Co więcej, wyraźnie pokazywała, że w Francuzie drzemie nie mały potencjał. Od tamtej pory grono jego sympatyków systematycznie rosło i wszystko wskazuje na to, że nowa płyta tego nie zmieni, przynajmniej nie na gorsze.

Day Before Us w 2014 r., Philippe Blanche z lewej  / Fot. Facebook 
"Prélude à l'âme d'élégie" to ciąg dalszy poszukiwań Francuza, dość swobodnie poruszającego się w rejonach ambientu, neoklasyki i ścieżek dźwiękowych do nigdy nienakręconych filmów. Owszem, w jego przypadku to żadna nowość, ale z drugiej strony w jakiś sposób z płyty na płytę słychać nowe elementy i kluczowy dla każdego twórcy rozwój. Na naszych oczach, a w zasadzie uszach, Day Before Us dojrzewa, stając się bogatsze. Bardziej złożone struktury nagrań, więcej instrumentów oraz zaproszenie do współpracy trojga wokalistów z powodzeniem bronią ten album przed monotonią i zwyczajną nudą, tak bardzo niweczącymi wiele ambientowych wydawnictw.


Patrząc na zdobiące szatę graficzną zdjęcia Czeszki Kamili Nory Netikovej, mamy prawo spodziewać się czegoś zimnego i mrocznego pokroju Northaunt. Jednak ta uwieczniona, piękna i zarazem nieprzyjazna przyroda jest nieco myląca. "Prélude à l'âme d'élégie" to nie typowa ciemność. Raczej refleksja nad wrażliwością i naturą człowieka. A że nie ma dwóch takich samych osób, nie ma też sensu jednoznacznie definiować tego, co tutaj słyszymy. Warto zostawić nieco miejsca na interpretację instrumentalnych nagrań oraz tych, w których słychać śpiew, recytację lub, najpewniej, fragmenty filmowych dialogów. Jeśli paryżanin sam nie wyjawi, co dokładnie chodziło mu po głowie, będziemy mogli jedynie się domyślać. Ale może tak jest lepiej, zwłaszcza dla nas. Wiadomo natomiast, że te szepty, klawisze, fortepian, nieliczne gitary, sample i wszechobecna przestrzeń niosą tyleż spokoju, co tajemnic i pytań.


Philipp Blanche coraz głośniej puka do drzwi, za którymi nagrywają i wydają co ambitniejsi twórcy, stroniący od typowej ciemności i monotonii dźwięków. W tym umownym klubie nikt nie kogo nie naśladuje, gdyż ambient ma zaskakująco wiele oblicz, ale dla słuchaczy jest jasne, że śledząc poczynania jego członków, usłyszą o znacznie więcej niż zapętlony dźwięk dzwonów, upadających monet, czy szum drzew. Tak jest chociażby w przypadku Johana Levina z Desiderii Marginis, Petera Anderssona z Raison d'être, czy chociażby Roberta Marciniaka z Rukkanor i Marcina Bachtiaka z Cold Fusion. A jak będzie z wspomnianym Francuzem? Z pewnością podobnie, i to wkrótce. Dlaczego jeszcze nie teraz? Otóż "Prélude à l'âme d'élégie" to ciekawa propozycja, jednak najlepsze raczej jeszcze przed nami.

niedziela, 14 lutego 2016

Potencjał na więcej

Rodzimi palacze zielonych dźwięków mają się bardzo dobrze. Frekwencja na koncertach skutecznie zamyka usta malkontentom, a muzycy z powodzeniem nagrywają płyty na międzynarodowym poziomie, zapełniając kluby także za granicą. Czasem ciekawi mnie, jakim cudem nagle spod ziemi wyrosły takie orkiestry jak Dopelord, Belzebong, czy chociażby Major Kong. Przecież jeszcze z dekadę temu mówiło się w zasadzie jedynie o Corruption, a teraz możemy niemal przebierać w różnych odmianach bongosowego palenia, (ekhem) tzn. grania. Ale tym niech lepiej zajmą się kronikarze. Dla nas najważniejsze jest to, że ta fala jeszcze nie opadła. Ba, pojawią się kolejni godni odnotowania zieloni surferzy.

Sunnata   /  Fot. acebook.com/sunnataofficial
Jeśli ktoś słyszał kiedyś o warszawskim Satellite Beaver, powinien skojarzyć Sunnatę, gdyż to właśnie na gruzach rzeczonego Bobra powstała owa grupa. Zmiana nazwy najwyraźniej nie była przypadkowa, gdy wraz z nią poszły i roszady czysto stylistyczne. Okolice stoneru pozostały, ale wyraźnie słuchać odejście od dość swobodnego rocka na rzecz cięższych melodii. Czy było warto? Sądzę, że tak, nie ujmując niczego poprzednikowi Sunnaty. Wynika to przede wszystkim z dość wyraźnie zaznaczonego stylu. Każdy zaciągający się zielonymi dźwiękami jest wyczulony na subtelne różnice, nieosiągalne dla przypadkowego odbiory. A tutaj słychać, że warszawiacy połączyli kilka elementów w zgrabną całość, dzięki czemu nie powielają pomysłów dłużej grających kolegów. Oczywiście trzeba też otwarcie przyznać, że panowie prochu nie wymyślili, niemniej w głowach i na debiucie mają już coś więcej niż zalążki własnego stylu. Teraz z powodzeniem mogą rozwijać go na kolejnych wydawnictwach.


Słuchając debiutanckiego "Climbing The Colossus", nieodparcie przychodzą mi na myśl Ufomamut i Rob Zombie. Dlaczego? Otóż w uproszczeniu gdyby przyspieszyć granie Włochów, otrzymalibyśmy coś pokroju właśnie Sunnaty. Natomiast skojarzenie z lubującym się w horrorach długowłosym blondynem to przede wszystkim kwestia wokalnej ekspresji. Słychać w niej echa zza Oceanu, i to bardzo. W gitarach z resztą także. Z Italią mocno współgra tu industrialne podejście do sześciu strun. To źle? Nie, nie przesadzajmy. Abstrahując już od tego czysto subiektywnego stwierdzenia, ważne jest przecież to, że gdy Sunnata gra z bliskimi stylistycznie grupami, fani bongosów natychmiast ją odróżnią. Przekonałem się o tym na własne uszy w warszawskiej Hydrozagadce, gdy panowie koncertowali przed Dopelord i Stoned Jesus. Nie zdążyłem jeszcze wejść do sali, a już ze słuchu skojarzyłem brzmienie.


Słuchanie takich zespołów cieszy. Mimo że "Climbing The Colossus" ukazało się niemal dwa lata temu, Sunnatę wciąż można traktować jako świeżą krew, podaną dożylnie rodzimemu zielonemu liściowi. Panowie znaleźli swoją niszczę, gdzieś pomiędzy doomowymi walcami, a wokalno-instrumentalnym, stonerowym graniem, i najwyraźniej będą szukali w niej dalszego rozwoju. Są perspektywy, ludzi na koncertach też nie brakuje. Nic tylko grać. Powodzenia.

sobota, 6 lutego 2016

Skazany na kolaborację

Dzięki przyznanej na festiwalu w Cannes nagrodzie za najlepszą ścieżkę dźwiękową do "Tylko kochankowie przeżyją" Jima Jarmuscha, Jozef Van Wissem wszedł do mainstreamu alternatywy. Wyróżnienie bardzo szybko zaowocowało serią solowych koncertów w całej Europie, także w Polsce. Nieco zaskakujący, ale w pełni zasłużony, sukces pozwolił wielu z nas na nowo odkryć mocno zapomniany już atrybut średniowiecznych minstreli. Jednak w pewnym momencie Holender musiał coś zmienić, jeśli nie chciał nagrywać muzyki wyłącznie dla siebie i szalenie hermetycznego grona sympatyków brzmienia samej lutni. W pewnym momencie chęć dotarcia do ludzi siłą rzeczy wiązała się z koniecznością pójścia na pewien kompromis. Tak też się stało, również na dopiero co wydanym "When Shall This Bright Day Begin". Nie oznacza to jednak, że Van Wissem poszedł na łatwiznę. Nic z tych rzeczy.

Josef Van Wissem  / Fot. www.facebook.com/jozef-van-wissem
To wciąż szalenie wyciszająca i dość intymna muzyka, której najlepiej słuchać w absolutnej ciszy. Żadnych świecidełek, pstrokatych elementów, czy kolorowych szkiełek. Niczego takiego tu nie znajdziemy. Jedynie lutnię, odzianą w dźwiękową i elegancką w czerń. Jednak te niepozorne szaty skrywają nieco ozdobników, chociażby w postaci głosu Zoli Jesus, quasi-filmowych sampli, a nawet przelotnego romansu z ambientem. Wciąż jest minimalistycznie i dość poetycko, ale bez zbędnej pompy i fałszywego artyzmu.


Wszystko wskazuje na to, że po opuszczeniu dźwiękowych średniowieczno-barokowych kazamatów Jozef Van Wissem, świadomie lub nie, zmierza w stronę mrocznej odmiany folku. Owszem, być może to jedynie kwestia chwili i tego wydawnictwa, ale nie ulega wątpliwości, że niebawem Holender będzie musiał podjąć kolejną decyzję. Albo stawia następny krok, próbując na dobre znaleźć swoje miejsce w świecie muzycznej alternatywy, albo cofa się do bezpiecznych i sprawdzonych korzeni. Z pewnością wiele będzie zależało od tego, na kogo trafi, gdyż muzyk tego sortu, zakładając pierwszy z wspominanych wariantów, nie zaoferuje nam nic więcej, jeśli nie będzie z kimś współpracował, choćby nawet incydentalnie. Można powiedzieć, że w pewnym sensie Van Wissem jest skazany na kolaborację. Choć paradoksalnie w prawdziwym świecie z powodzeniem pozostaje outsiderem, bez prawa jazdy, stałej pracy, czy pędu za czymkolwiek.


Co ciekawe, "When Shall This Bright Day Begin" dość nieoczekiwanie w całości opublikowano w sieci już teraz. Wszak oficjalną premierę tego wydawnictwa zaplanowano dopiero na 17 marca. Oznacza to, że nagrania z tego albumu zabrzmią w Warszawie również przed tą datą. Osiem dni wcześniej Josef Van Wissem wystąpi w Hydrozagadce.