wtorek, 27 grudnia 2011

Nowi klasycy z Krakowa

Gdy byłem nastolatkiem, nowe zespoły poznawałem przede wszystkim dzięki rówieśnikom, z którymi wymieniałem się kasetami magnetofonowymi. Dziś może wydawać się to nieco dziwne, gdyż taśmy odeszły już w zapomnienie, a i przecież bezpośredni kontakt z drugą osobą coraz częściej zastępuje taka czy inna forma komunikacji ściśle związanej z globalną siecią. Jednak w dobie cyfryzacji, może i postępując nieco staroświecko, co jakiś czas pożyczam płyty kompaktowe, samemu też udostępniając swoje zbiory. Dzięki temu w moje ręce trafiają wydawnictwa m.in. młodych rodzimych zespołów, o których prawdopodobnie długo bym jeszcze nic nie wiedział, gdyby nie rekomendacje zaufanych osób. To właśnie dzięki poczcie pantoflowej natrafiłem na debiutancki album krakowskiego New Century Classics.  

Fot. Arch. zespołu
Gdyby ktoś zaprezentował Wam wydaną w 2009 r. płytę "Natural Process" i zapytał Was, kto tak gra, z pewnością wymienilibyście kilka zagranicznych grup, w tym m.in. najbardziej rozpoznawalnych klasyków post rocka. Dlaczego? Gdyż debiut New Centry Classics to po prostu dobry kawałek solidnie zagranej muzyki, jakiej nie powstydziłby się chyba żaden przedstawiciel gatunku. Co prawda, w tych dźwiękach nie znajdziecie zbyt wielu nowatorskich rozwiązań, ale za to te, na które zdecydowali się muzycy, czynią ich pierwszy regularny album godnym polecenia absolutnie każdemu sympatykowi instrumentalnych, gitarowych melodii. Co więcej, sześciostrunowe instrumenty udanie są uzupełniane przez partie skrzypiec, dzięki czemu wspomniane standardy nie powszednieją zbyt szybko. O ile w ogóle.


Mówiąc bądź pisząc o New Century Classics, należy również wspomnieć, że wbrew wszelkim pozorom nie jest to zespół tworzony wyłącznie przez Polaków. Obecnie w jego czteroosobowym składzie znajdują się również Amerykanin oraz Włoch. I kto wie, czy  ta swoista internacjonalizacja procesu komponowania nie jest jednym z sekretów tej grupy. Posłuchajcie sami.

czwartek, 22 grudnia 2011

Basista Joy Division w Warszawie

Los chciał, że Ian Curtis, Stephen Morris, Bernard Sumner i Peter Hook nigdy nie zagrali koncertu za Żelazną Kurtyną. Występy Joy Division poza Wyspami Brytyjskimi ograniczyły się wyłącznie do kontynentalnej Europy Zachodniej. Zatem kiedy legendarny zespół stawał się nieco bardziej rozpoznawalny w Polsce, już od dawna nie istniał i marzenia o jego koncercie w naszym kraju mogły pozostać jedynie marzeniami. Co prawda, tej grupy już nic nie wskrzesi, tym bardziej jej wokalisty, ale na szczęście nie wszytko okazuje się niemożliwe.  

Fot. Mark McNulty
11 lutego w warszawskim klubie Proxima wystąpi Peter Hook. Wraz z towarzyszącymi mu muzykami The Light basista Joy Division zagra m.in. wszystkie utwory, jakie znalazły się na płycie "Unknown Pleasures". Będzie to pierwsza tego typu sposobność w Polsce, by na własne zobaczyć i usłyszeć kompozycje legendy gatunku w wykonaniu jednego z jej członków.

wtorek, 20 grudnia 2011

Jeden z trzynastu

Debiutancka płyta opolskiego Echoes of Yul, wydana w 2009 r. siłami samych muzyków, spotkała się z niezwykle ciepłym przyjęciem na rodzimej scenie niezależnej. Album zatytułowany po prostu "Echoes of Yul", jako jedno z kilku podobnych wydawnictw, zwiastował nadchodzący wyraźny wzrost zainteresowania rodzimym post metalem i wszelkimi związanymi z nim eksperymentami muzycznymi. Coś wreszcie zaczęło się dziać na taką skalę, że nawet najwięksi ignoranci nie mogli  tego nie zauważyć. Obecnie zaś zjawisko zdaje się przybierać na sile, gdyż po jesiennej zapowiedzi drugiej płyty Echoes of Yul przyszedł czas na opublikowanie jednego z trzynastu nagrań, jakie znajdą się na tym wydawnictwie.

Fot. Arch. zespołu
Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami 'Cold ground' ukaże się nakładem włoskiej Avangarde Music, choć trudno wierzyć, by płyta, jak ogłoszono to na jesieni, trafiła w nasze ręce jeszcze w tym roku. Jednak niezależnie od słowności, tudzież jej braku, już teraz możemy posłuchać tego, co z całą pewnością znajdzie się na tym wydawnictwie. Pozostaje nam jedynie zaczekać i mieć nadzieję, że cierpliwość popłaci.

piątek, 16 grudnia 2011

Tak niewielu dla tak nielicznych

Wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi kaganek rodzimego doom metalu wciąż tli się, co chwila to rozbłyskując, to niemalże gasnąc. Ci nieliczni muzycy, którzy wciąż sięgają po instrumenty z myślą o pogrzebowym graniu, zeszli głęboko do podziemia i próżno przyjdzie nam szukać ich dokonań na sklepowych półkach. Lecz na szczęście co jakiś czas przypominają wszystkim, że wszelkie plotki o ich śmierci są mocno przesadzone. Nie inaczej jest z warszawskim Oktor.

Fot. Arch. zespołu
Muzycy zaistnieli w świadomości wąskiego grona rodzimych sympatyków gatunku przede wszystkim kompilacją "All Gone In Moments" z 2007 r., na której znalazły się wszystkie nagrania z wcześniejszych wydawnictw. Co ciekawe, premiera płyty odbiła się również pewnym echem poza granicami Polski, czego wyraźne ślady bez trudu wciąż można znaleźć w zasobach globalnej sieci. Nie bez znaczenia było również nagranie opracowania jednej z kompozycji Skepticism, jakie znalazło się na "Entering The Levitation", wartym uwagi tirbute albumie poświęconym fińskiej legendzie gatunku. A co dalej? Najważniejsze teraz jest to, że doczekamy się nowej płyty.


O samym wydawnictwie wiadomo obecnie niewiele, poza tym, że paradoksalnie będzie to pierwszy regularny album warszawiaków. Prawdopodobnie sami muzycy nie mają jeszcze pojęcia czyim nakładem i kiedy ta płyta miałaby się ukazać, ale już teraz postanowili udostępnić fragmenty wybranych kompozycji, które znajdziecie poniżej. Nie oczekujcie oryginalności. Po prostu spodziewajcie się doom metalu i tego, co sprawia, że tę muzykę w naszym kraju grają tak nieliczni.

wtorek, 13 grudnia 2011

Warto obejrzeć się na Wschód

4 lutego 2007 r. wybrałem się do warszawskiego klubu Remont na wspólny koncert grup Thesis, Archangelica oraz zupełnie nieznanego mi ukraińskiego Seventh Evidence. Jak się jednak okazało, całkowicie anonimowi muzycy z Kijowa, grający tego wieczoru jako ostatni, pozostawili po sobie zdecydowanie najlepsze wrażenie, prezentując muzykę niezwykle emocjonalną, żywiołową, choć i niepozbawioną nuty refleksji. Teraz zaś przypominają o sobie raz jeszcze. Tym razem zupełnie nowymi nagraniami, które w całości udostępnili w sieci. 

Fot. Arch. zespołu
Zespół powstał w 1997 r., a jego muzycy debiutowali trzy lata później kasetą demo "Sable Blinds", by wreszcie w roku 2005 doczekać się pierwszego kompaktowego wydawnictwa. Regularny już album "Air Pockets" wydali sami, promując go również wyłącznie na własną rękę, m.in. podczas wspomnianego koncertu w klubie Remont. Płyta, mimo że nagrana półprofesjonalnymi metodami i w konsekwencji brzmiąca dość surowo, przyciągała olbrzymią dawką emocji i nieszablonowości. W muzyce Seventh Evidence było słychać ciężar, melodie i ciekawą barwę głosu wokalisty, która stała się jednym z elementów rozpoznawczych tejże grupy. Wszystko to, dość trudne do jednoznacznego sklasyfikowania, zmierzało gdzieś w kierunku pomiędzy cięższą odmianą progresywnego rocka, a czymś jeszcze. Wówczas trudno było określić to coś, ale teraz z perspektywy czasu można powiedzieć, że chodziło o post metal, a w zasadzie jego elementy. Wszystko to słychać na już nagranej, ale jeszcze niewydanej płycie "The Sands", o czym też w tym momencie możecie przekonać się sami.



Nowy album Ukraińców to olbrzymi postęp. Słychać to zarówno po dopracowaniu brzmienia nowej płyty, jak i samych kompozycjach, z których zdecydowana większość zyskałaby jeszcze więcej, gdyby można było usłyszeć je na żywo. Dlatego tym bardziej pozostaje żałować, że grudniowy koncert Seventh Evidence, który miał odbyć się w Warszawie, nie dojdzie do skutku. Muzycy prostu nie otrzymali wiz.


To jeden z tych zespołów, któremu bez Waszej pomocy nigdy nie uda się zaistnieć. Muzycy od dłuższego czasu bezskutecznie starają się o profesjonalne wydanie swoich nagrań, zarówno na rodzimej Ukrainie, jak i poza jej granicami, w tym również w Polsce. Posłuchajcie tych melodii, a jeśli przypadną Wam do gustu, prześlijcie linki znajomym, zajrzyjcie na seventhevidence.com i napiszcie do samych muzyków. Z pewnością ucieszą się z Waszego zainteresowania. Wszystkie udostępnione nagrania z niewydanej jeszcze płyty znajdziecie w dziale MP3, których warto posłuchać.

piątek, 9 grudnia 2011

Wygraj płytę Licorei

Mimo że na Zachodzie Europy i za Oceanem niektórzy muzycy rozwiązują swoje zespoły, dochodząc do wniosku, że w post rocku i post metalu nie stworzą już nic nowego, w Polsce oba gatunki mają się coraz lepiej, wyraźnie zmierzając ku okresowi swojego renesansu. Najlepszym tego dowodem jest chociażby zainteresowanie Blindead, debiutanckie wydawnictwa Echoes of Yul i Obscure Sphinx oraz niewątpliwie fakt wznowienia działalności przez warszawską Licoreę, którą śmiało można zaliczyć do wąskiego grona prekursorów postmetalowego grania w naszym kraju. Co więcej, muzycy tej ostatniej grupy danej obietnicy najwyraźniej zamierzają dotrzymać, gdyż pracują obecnie nad następcą debiutanckiego materiału demo i, co jest chyba najważniejsze, grają koncerty.  

Fot. Aleksandra Burska
W najbliższą sobotę i niedzielę, tj. 10 i 11 grudnia, Licorea zagra w warszawskim klubie Tabu, wcześniej znanym jako Neo oraz Nemo. Każdy z tych koncertów będzie poprzedzał występ Hunter z towarzyszeniem chóru Kantata. Ceny biletów wynoszą 35 i 50 zł. Dlatego właśnie teraz postanowiłem, że jeden z dwóch posiadanych przeze mnie egzemplarzy debiutanckiego materiału demo rzeczonej Licorei powędruje do kogoś z Was. Jest tylko jeden warunek.  

Proszę wymienić przynajmniej dwa zespoły, w których na co dzień grają muzycy Licorei.

Odpowiedzi przesyłajcie na adres melodie@radiokampus.waw.pl 

Pozyskanie wspomnianego wydawnictwa na płycie kompaktowej, a nie w plikach mp3, staje się coraz trudniejsze, dlatego tym bardziej zachęcam Was do wzięcia udziału w konkursie. Termin nadsyłania listów upływa w poniedziałek o północy.

Prawidłowa odpowiedź: Obscure Sphinx, Joanna Makabresku, Carnal

Płytę wylosowała Magda z Sheffield.

wtorek, 6 grudnia 2011

Strumień świadomości

Ukazało się w Polsce kilka niezwykłych płyt, o których niestety wie stosunkowo niewiele osób. Mimo wyjątkowości muzyki, która na nie trafiła, nie zostały one, lub po prostu nie mogły być, należycie wypromowane. A i sami kompozytorzy z biegiem czasu bezradnie machali na to ręką, dając za wygraną lub zwyczajnie zapominali o wszystkim, poświęcając się nowym pomysłom. Dlatego też niektórzy tzw. dziennikarze muzyczni wciąż bez pamięci zachwycają się klasykami gatunku, zamiast sięgnąć po równie dobrą, współczesną polską płytę i opowiedzieć słuchaczom lub czytelnikom o nietuzinkowym, mało znanym rodzimym zespole. Może pewnego dnia to się zmieni. Zanim to jednak nastąpi, pozwólcie, że z kolei ja teraz opowiem Wam o powstałym w Bielsku-Białej Brain Story.
Fot. Arch. zespołu
Zespół narodził się jako poboczny projekt Mariusza Kumali, gitarzysty nieodżałowanego Psychotropic Trandcendetal, dziś znanego przede wszystkim z Closterkeller. Wraz z perkusistą Gnatem, również muzykiem popularnych Psychotropów, oraz Gosią, wcześniej znaną z Diachronii, nagrał pierwszą i zarazem jedyną jak dotąd płytę Brain Story. Wydane w 2005 r. "Colours in my head" było jednym wielkim strumieniem świadomości, który przełożył się na siedemdziesiąt minut muzyki, jakiej to nie sposób jednoznacznie sklasyfikować. W tym rozbudowanych gitarowych kompozycjach słychać wiele elementów znanych gdzieś z pogranicza post rocka, muzyki progresywnej i psychodeli. Jak sugeruje sam tytuł, a co wyraźnie też podkreślają nastrojowe klawisze, to po prostu kolory, inne stany świadomości, narkotyczne wizje i wytyczanie kompozytorskiemu umysłowi coraz to nowych horyzontów. Co więcej, ta muzyka nie powiela powszechnie przyjętych wzorców. I mimo że rozbudowane kompozycje oraz sola momentami wystawiają na próbę cierpliwość słuchacza, to zarazem podkreślają ukryte w nich prawdziwe bogactwo dźwięków. Przestrzenne brzmienie i rozmyte, pełne efektów, partie wokalne sprawiają, że te dźwięki po prostu płyną szerokim strumieniem. Można odnieść wrażenie, że "Colours in My Head" to jedna wielka improwizacja napisana przez kogoś, kto znajdował się wówczas w zupełnie innym wymiarze.

Fot. Arch. zespołu
Obecnie Brain Story nie istnieje w formule, w jakiej pierwotnie powstało. Ze względu na zmiany personalne, w wyniku których z oryginalnego składu pozostał jedynie Mariusz Kumala, projekt przybrał nazwę Via Alia i tworzą go także Michał Rolliger, klawiszowiec Closterkeller, oraz perkusista Janusz Jastrzębowski, który stosunkowo niedawno opuścił grupę Anji Orthodox. Muzyka to już nieco inna, ale z całą pewnością warta uwagi, gdyż pozostaje ciekawą alternatywą w stosunku do tego, co niemal krzyczy do nas z prasy, telewizji, radia i billboardów.

Fot. Arch. zespołu
Trudno przewidzieć, jak dalej potoczą się losy kontynuacji Brain Story, ale z pewnością będą one uzależnione od planów Closterkeller, pracy w którym Mariusz Kumala poświęca najwięcej czasu. Pozyskanie "Colours in My Head" na kompakcie jest obecnie nie lada wyzwaniem, jednak na szczęście album można  nabyć w postaci cyfrowej, uprzednio wysłuchując go w całości. Wszelkie szczegóły znajdziecie pod tym adresem. Naprawdę warto.

sobota, 3 grudnia 2011

Medeah w Melodiach Mgieł Nocnych

Artrosis to zespół, który mimo upływu lat wciąż budzi skrajne emocje. Jedni mówią o nim z charakterystycznym szyderczym uśmieszkiem na twarzy, zarzucając tekstom banalność i infantylność. Inni z sentymentu wracają do dwóch pierwszych płyt, nie akceptując elektronicznego mariażu z późniejszych wydawnictw. Trzecia zaś grupa sympatyków pozostaje wierna muzykom od samego początku, wciąż kupując ich płyty i chodząc na koncerty. Teraz dyskusja odżyła na nowo, gdyż po pięciu latach ciszy Artrosis powróciło z nową płytą.

Fot. Arch. zepsołu
"Imago" rodzi wiele pytań, udzielając zarazem wiele odpowiedzi, o czym w najbliższy poniedziałek będę miał przyjemność porozmawiać z Medeą, wokalistką Artrosis. Co więcej, oprócz premierowych nagrań nie zabraknie również wątków z bogatej historii grupy. Do usłyszenia.

wtorek, 29 listopada 2011

Siekiera powraca z nową płytą

Gdy w 1983 r. w Puławach Tomaszowie Adamski i Budzyński wspólnie zakładali zespół, nie mogli nawet marzyć, że ta grupa przejdzie do legendy rodzimego rocka, a jej zróżnicowane dokonania staną się muzyczną biblią dla polskich fanów odpowiednio ortodoksyjnego punka i nowej fali. Agresywne brzmienie, bezkompromisowe teksty i żywiołowe koncerty wówczas okazały się sensacją, która do dziś podtrzymuje mit festiwalu w Jarocinie. A gdy drogi wspomnianych muzyków rozeszły się, dźwiękowy bunt ustąpił miejsca zimnemu brzmieniu i równie zimnym słowom. A jak będzie teraz? 13 grudnia ukaże się drugi studyjny album Siekiery. 


"Ballady na koniec świata" to płyta, na której znajdzie się dziewięć utworów skomponowanych przez Tomasza Adamskiego. Wbrew oczekiwaniom, a w zasadzie wręcz marzeniom, wielu fanów ich stylistyka nie będzie nawiązywała do żadnego z muzycznych rozdziałów zespołu. Wszystkie te kompozycje zostały przepełnione nastrojem poezji śpiewanej i folkloru, którym towarzyszy m.in. gitara akustyczna. Co ciekawe, w dwóch utworach usłyszymy Pawła Młynarczyka, klawiszowca, który brał udział w nagraniu "Nowej Aleksandrii". Zapowiedź albumu znajdziecie poniżej.

sobota, 26 listopada 2011

Wygraj płytę Deathcamp Project

W sierpniu miałem przyjemność zaprezentować Wam singiel "No Cure" zwiastujący "Painthings", drugą płytę Deathcamp Project, i wręczyć jego egzemplarz szczęśliwemu zwycięzcy konkursu. Teraz zaś w moich rękach znajduje się długo wyczekiwany rzeczony album, dlatego też w najbliższą noc z poniedziałku na wtorek historia zatoczy koło i ktoś z Was poszerzy zbiory domowej płytoteki. Co więcej, podczas naszego spotkania nie zabraknie również wielu innych rodzimych wydawnictw. Do usłyszenia.

środa, 23 listopada 2011

Nigdy wcześniej, nigdy później

Będąc u schyłku szkoły podstawowej, a było to 1998 r., zamierzałem wybrać się na koncert do warszawskiego klubu Remont, na którym miały zgrać Limbonic Art oraz rodzime Behemoth, Asgaard i Cold Passion. Niestety nie udało mi się dotrzeć na to wydarzenie i z perspektywy czasu żałuję przede wszystkim dlatego, że nie zobaczyłem ostatniej z wymienionych grup. Behemoth wciąż istnieje. Limbonic Art i Asgaard wznowiły działalność, ale Cold Passion z pewnością odeszło już na dobre. Szkoda, choć na pocieszenie pozostaje sięgnięcie po pierwszą i zarazem ostatnią płytę zespołu.

Fot. Arch. zespołu
Grupa powstała w 1991 r. w Krakowie, prawdziwej kolebce polskiego klimatycznego grania ostatniej dekady minionego wieku. Jednakże szczęście do muzyków uśmiechnęło się dopiero siedem lat później, gdy za sprawą rozpoczynającego działalność Mystic Production ukazała się ich debiutancka płyta "New Age Architects". Wydawnictwo odbiło się szerokim echem zarówno w prasie oficjalnej jak i jej podziemnych, jeszcze wówczas względnie działających, odpowiednikach. Wynikało to przede wszystkim z samej muzyki, którą wyróżniała wielka spontaniczność i wymykanie się powszechnie przyjętym schematom. Charakteryzowały ją także surowo brzmiące, choć melodyjne, gitary, ich akustyczne odpowiedniki, szybkie tempa, skrzypce, syntezatory, mieszane partie wokalne i nie za długie kompozycje. Dzięki temu słuchanie płyty nigdy się nie nużyło i chciało się do niej wracać znacznie częściej niż np. do dziesięciominutowych dopieszczanych do granic możliwości nagrań klasyków gatunku. Nigdy wcześniej i nigdy później nikt w Polsce nie nagrał czegoś podobnego, brzmiącego w tak charakterystyczny sposób.


Zespół przestał istnieć mniej więcej z nastaniem nowego tysiąclecia. Systematycznie robiło się o nim coraz ciszej, aż informacje na jego temat zupełnie przestały do nas docierać. Szkoda, bo nawet jeśli na kolejnych wydawnictwach muzycy Cold Passion mieliby odejść od pierwotnej stylistyki, tak jak uczyniło to wiele podobnych zespołów, to chętnie poświeciłbym chwilę swojego czasu, by na własne uszy przekonać się, co pozostało z potencjału drzemiącego w tej grupie. Ale tego niestety najpewniej już nigdy się nie dowiemy. 

sobota, 19 listopada 2011

Pierwsze skrzypce

Spotkałem w życiu wielu różnych muzyków. Jedni odprawiali mnie z kwitkiem, w ogóle nie godząc się na rozmowę. Inni zaś czynili mi wielką łaskę, poświęcając kilka minut młodemu człowiekowi z dyktafonem, by po pewnym czasie nagle zmienić swoje nastawienie i próbować za wszelką cenę wzbudzić moje zainteresowanie, mając w tym interes przy okazji koncertu czy premiery płyty. Na szczęście oprócz fałszywych i dwulicowych grajków poznałem wiele życzliwych i otwartych osób, które komponowały i wciąż komponują muzykę wartą naszej uwagi. W śród nich znalazł się pewien skromny i sympatyczny człowiek, którym jest Michał Jelonek.

Fot. Kochanfoto.pl
Cztery lata temu skrzypek powszechnie znany ze swoich dokonań m.in. w Ankh i Hunter debiutował solową płytą zatytułowaną po prostu "Jelonek". Zarówno dla niego jak i dla wytwórni, która postanowiła zaryzykować wydanie albumu, reakcja odbiorców i krytyki była wielką niewiadomą. Okazało się jednak, że zdolnemu kompozytorowi i zaproszonym przez niego do współpracy muzykom udało się stworzyć coś nowego, coś, co spotkało się z ciepłym przyjęciem ze strony świadomych i nawet przypadkowych odbiorców. A wszystko za sprawą niezwykle udanej syntezy klasycznego instrumentu z brzmieniem gitary elektrycznej. Takie rozwiązanie samo w sobie nie jest żadnym novum, ale jego powodzenie leży w tym, że Michał Jelonek w swoim projekcie jest solistą, pod którego komponowana jest cała muzyka. To sekcja rytmiczna i gitary stanowią tło dla skrzypiec, a nie odwrotnie, jak to zazwyczaj bywa. A gdy do tego doda się wykształcenie muzyczne rzeczonego skrzypka i jego wieloletnie doświadczenie, staje się jasnym, dlaczego jego studyjne dokonania i koncerty cieszą się tak dużą atencją.


Na początku listopada ukazała się druga solowa płyta Jelonka zatytułowana "Revenge". To album z całą pewnością będący rozwinięciem debiutanckich pomysłów muzyka, ale z drugiej strony na tyle ciekawym, że  okazuje się być czymś więcej niż jedynie kontynuacją tego, co już znamy. Znajdująca się na nim muzyka to przede wszystkim gra kontrastów. Obok spokojnych, niezwykle melodyjnych i romantycznych kompozycji znajdziemy również pogoń wszystkich instrumentów za prowadzącymi skrzypcami, co momentami ociera się wręcz o thrash metal, a co paradoksalnie znakomicie słychać w opracowaniu klasyka, którym niewątpliwie jest "Taniec z szablami" Arama Chaczaturiana. 

Fot. Kochanfoto.pl
Z czystym sumieniem polecam Wam tę płytę, jak z resztą całą twórczość Michała Jelonka. Bynajmniej nie jedynie dlatego, że okazał się być niezwykle sympatycznym i otwartym człowiekiem, ale przede wszystkim z powodu samej muzyki, która już raz wniosła coś nowego i wszystko wskazuje na to, że podobnie będzie i tym razem. Fragment "Revenge" znajdziecie poniżej, a jeśli te melodie Was zaciekawią, włączcie radio w najbliższy poniedziałek o północy. Będzie ich więcej. 

wtorek, 15 listopada 2011

Gdzie diabeł nie może, tam...

Mimo że męska dominacja w większości dziedzin życia, w tym także szeroko rozumianej twórczości i zarazem muzyce, wciąż jest bardzo wyraźna, to od tejże reguły istnieją niezwykle ciekawe wyjątki, i to takie, o których nie dowiemy się z pierwszych stron gazet, szklanego ekranu i ze wszystkich pozostałych nośników masowej informacji. Usłyszeć o nich możemy jedynie dzięki życzliwej osobie, przez samodzielne śledzenie rozwoju wypadków w podziemiu lub po prostu za sprawą zasobów globalnej sieci. Ale kiedy już dotrzemy do ich dokonań, przekonujemy się, że często niedoceniane Panie potrafią zrobić coś niebywałego, co często przerasta możliwości wielu mężczyzn i co też dowiodły m.in. dwie Australijki niegdyś wspólnie grające pod szyldem Murkrat.

Mandy i Becky  /   Fot. Arch. zespołu
Żeński duet powstał w 2006 r. w Nowej Południowej Walii i do 2009 r. tworzyły go perkusistka Becky Nine-Iron oraz Mandy Andresen, odpowiedzialna za wokale, klawisze, gitary oraz partie basu. Panie zyskały uznanie w rodzimym podziemiu, grając w wielu mniej bądź bardziej rozpoznawalnych grupach, ale to, co nagrały razem, odbiło się szerokim echem również daleko poza granicami ich rodzinnej Australii. Wydany po dwóch latach działalności debiutancki album "MurkRat" to muzyka przepełniona pogrzebowym tempem, słyszanym jakby zza grobu, obłąkanym głosem Mandy i nastrojem skutecznie budowanym klawiszami rodem z filmów grozy. Ten dźwiękowy horror, mimo że dość oszczędny w formie, robi piorunujące wrażenie, którego wielu panów rzeczonym damom może jedynie pozazdrościć. Podobnie było na wydanej w 2011 r. drugiej płycie "Drudging the Mire", niemniej jeszcze przed sesją nagraniową Becky zastąpił Neil Dyer. Szkoda, gdyż zespół nieco nieco stracił na walorach personalnych, choć muzycznie z powodzeniem się obronił.

Muzyka Murkrat, a ściślej rzecz ujmując dźwiękowa zagłada przepełniona antyreligijną treścią, choć i zarazem poetyką, nie należy do łatwych w odbiorze i nie każdemu się spodoba. Niewielu z Was z pewnością wysłucha tych długich, dziesięciominutowych kompozycji od początku od końca, ale Ci, którzy się odważą, z całą pewnością na długo zapamiętają skutki swojej decyzji. To coś więcej niż muzyczna ciekawostka skomponowana swego czasu przez dwie wiedźmy. W tych melodiach słychać nie tylko jęki. Choć oczywiście trzeba chcieć uważnie nadstawić ucha, by się o tym przekonać. Warto spróbować.

niedziela, 13 listopada 2011

Zaproszenia na koncerty Antimatter i Artrosis

W najbliższy czwartek odbędzie się pierwszy z czterech polskich koncertów Antimatter, w ramach których Mick Moss, wraz z gościnnym udziałem Lisy Cuthbert, zaprezentuje wszystkie nagrania, jakie znalazły się na płycie "Planetary Confinement". Dzień później, tj. 18 listopada, muzycy zagrają w warszawskiej Proximie. Zainteresowanych pozyskaniem zaproszeń na to wydarzenie zachęcam do włączenia radia w poniedziałek o północy.

Fot. Arch. zespołu
17.11 - Piekary Śląskie, Andaluzja
18.11 - Warszawa, Proxima
19.11 - Wrocław, Od Zmierzchu do Świtu
20.11 - Poznań, Johnny Rocker

Co więcej, podczas naszego najbliższego spotkania będę miał także przyjemność wręczyć Wam bilety na koncert Artrosis, który odbędzie 20 listopada, również w klubie Proxima. Wówczas muzycy będą promować dopiero co wydany album "Imago".  Do usłyszenia.

Fot. Materialy promocyjne

środa, 9 listopada 2011

Sztuka empatii

Marzyciele są zazwyczaj uważani za osoby naiwne i słabe, nie potrafiące przystosować się do rygorów narzucanych im przez rzeczywistość. Fakt zamykania się przez nich, lub długotrwałego przebywania, w  świecie własnej wyobraźni często spotyka się z silną krytyką. Jednak niekiedy ta swoista alienacja idzie w parze z nieprzeciętną twórczością, która powinna uciszyć nawet najbardziej zagorzałych racjonalistów. A jednym z takich kompozytorów jest Jef Janssen, tworzący pod szyldem Art of Emphaty.

Fot. Arch. zespołu
Muzyka wrażliwego i skromnego Belga daje nam szansę na to, by choć na chwilę przerwać codzienną pogoń, zatrzymać się, rozejrzeć dookoła, dostrzec otaczające nas piękno i wreszcie, docenić je. A to piękno to nie tylko przyroda. To przede wszystkim relacje międzyludzkie i ludzie sami w sobie, którzy budują ten świat, choć i zarazem go niszczą, nieuchronnie zmierzając ku końcowi. Paradoksalnie jednak ta dźwiękowa apokaliptyczna aura nie budzi strachu. Jest nad wyraz spokojna, przesycona melancholią, romantyzmem i afirmacją. Ten charakterystyczny nastrój budują melodie z pogranicza neofolku i darkwave, uzupełnione szeptanymi partiami wokalnymi i nastrojowymi klawiszami.


Sztuka empatii do łatwych nie należy, ale jeśli szukacie czegoś autentycznego, szczerego, czegoś, co nie jest plastikowym produktem, lecz rzeczywistym zwierciadłem ukazującym wnętrze człowieka, to wiedzcie, że znajdziecie to właśnie w muzyce Jefa Janssena. Wystarczy tylko chcieć. Wszystko jest na wyciągnięcie ręki, gdyż wspomniany muzyk ma rzadką przypadłość dzielenia się swoimi dokonaniami z każdym chętnym użytkownikiem globalnej sieci. Obie z jego dwóch dotychczasowych płyt zostały w pełni udostępnione. Znajdziecie je w dziale MP3, których warto posłuchać.

sobota, 5 listopada 2011

Wspomnienie Tomasza Beksińskiego

O osobach, których nie ma już wśród nas, najczęściej zdają się wypowiadać ci, którzy tak naprawdę nie znali ich w ogóle. Posługując się utartymi frazesami, za wszelką cenę chcą powiedzieć coś mądrego, gdy w towarzystwie lub na łamach globalnej sieci pojawia się temat kogoś, kto odszedł. Owszem, długo można rozmawiać o twórczości nieobecnego, gdyż wiedza na jej temat zazwyczaj jest powszechna, ale o nim samym jako człowieku mówić powinni jedynie ci, którzy naprawdę coś o nim wiedzieli. I tak też jest w przypadku Tomasza Beksińskiego, legendarnego już dziennikarza muzycznego i tłumacza. Dlatego gdy w najbliższy poniedziałek moimi gośćmi będą Marceli Latoszek z Omni i Maciej Januszko z grupy Mech, zapytam ich nie tylko o dopiero co wydaną płytę "Tomek Beksiński", ale i o to, jak poznali i przede wszystkim, jak zapamiętali człowieka, który wpłynął na kształtowanie się muzycznych gustów tak wielu Polaków.


Jeśli zaś postać Tomasza Beksińskiego jest Wam obca lub znacie go jedynie ze słyszenia, zachęcam Was do obejrzenia filmu dokumentalnego "Dziennik zapowiedzianej śmierci", który powstał niedługo po samobójstwie jego głównego bohatera. Obraz zawiera wiele archiwalnych nagrań oraz wypowiedzi bliskich byłego dziennikarza Polskiego Radia, w tym jego ojca, Zdzisława, zamordowanego pięć lat później.

"Wyobraźcie sobie dom, w którym, no, jest to wszystko, co tu widać: sprzęt akustyczny, wizyjny. Co z tego, że to wszystko, kurwa, tu stoi, jeżeli to jest martwe, bo nie ma prądu. I na co mi to wszystko? O dupę to rozbić, bo nie ma tego prądu. Czyli nie ma tego, co ja chciałem mieć w życiu, czyli szczęśliwej miłości, nazwijmy to najbardziej prymitywnymi słowami."

środa, 2 listopada 2011

Kres wyczekiwania

Pamiętam, że jako nastolatek odliczałem dni do daty oficjalnej premiery nowych płyt wybranych wykonawców, by jeszcze tego samego dnia po lekcjach wybrać się do sklepu i nabyć upragnione wydawnictwo. Tyczyło się to przede wszystkim muzyków, którzy nigdy przedtem mnie nie zawiedli. I mimo że czas edukacji mam już za sobą, częściej od salonów płytowych odwiedzam antykwariaty z kompaktami, twórców, na których zawsze mogłem liczyć, z upływem lat czasu było coraz mniej, to z całą pewnością jedno się nie zmieniło. A jest to dreszcz emocji związany ze zbliżającą się premierą długo wyczekiwanej płyty, którą w tym przypadku pozostaje czwarty album fińskiego Tenhi.
Muzyczni czarodzieje z Kraju Tysiąca Jezior długo kazali nam czekać na nowe nagrania, ale w ich przypadku cierpliwość zawsze popłacała, dlatego miejmy nadzieję, że tak będzie i tym razem. O tej mrocznej, pięknej oraz momentami minimalistycznej muzyce pisałem i opowiadałem Wam wielokrotnie, dlatego pozwólcie, że dźwięki z nowej płyty Finów będą mówiły same za siebie. Zwiastun "Saivo" znajdziecie poniżej. Premierę albumu zaplanowano na 25 listopada.


niedziela, 30 października 2011

Polak, którego warto posłuchać

Sięgnąć po muzykę mało jeszcze znanego twórcy, o którym pisze lub mówi się w największych rodzimych środkach masowego przekazu, to nie sztuka. Sztuką zaś jest samemu próbować śledzić rozwój wydarzeń na scenie niezależnej i tym samym dać szansę takiemu muzykowi już na samym początku jego drogi, przez wybranie się na jego koncert lub np. nabycie egzemplarza samodzielnie wydanej przez niego płyty. To nie zawsze jest proste, ale zapewniam Was, że bardzo popłaca, o czym po raz kolejny przekonałem się za sprawą muzyki Michała Jacaszka.

Fot. Stereolit.com
Dziś kompozytor powszechnie jest znany przede wszystkim jako twórca muzyki do filmu 'Sala samobójców', ale zanim zyskał sobie ogólnopolski rozgłos, swoimi dokonaniami wyróżniał się na scenie niezależnej, zwłaszcza tej związanej z szeroko rozumianą elektroniką. Pisał muzykę przede wszystkim z myślą o tekstach poetyckich. Udało mu się też wypracować niestandardową metodę samplingu. I w końcu, na co chciałbym szczególnie zwrócić Waszą uwagę, skomponował dźwięki, które trafiły na album "Treny". 


Ta płyta to niezwykle smutna, ale i zarazem przepiękna muzyka. Jacaszek połączył elektronikę z klasycznymi instrumentami, takimi jaki harfa, fortepian, skrzypce i wiolonczela. Całość zaś została uzupełniona sopranem i wyprodukowana tak, że brzmi niczym trzeszcząca, stara płyta analogowa. Te oniryczne melodie to smutek, ból, cierpienie, lament, żal, lecz i nadzieja, czyli wszystko to, co znalazło się w literackim pierwowzorze - trenach Jana Kochanowskiego. To może wydać się zaskakujące, ale w tych dźwiękach słychać również empatię. A o tą jakoś coraz trudniej w dzisiejszych czasach, zwłaszcza w przypadku osób zupełnie nam obcych. Sięgnijcie czasem po tę płytę. Nie tylko 1 listopada.

środa, 26 października 2011

Muzyka zamiast słów

Jest na tym świecie kilku muzyków, których wyobraźnia wykracza daleko poza powszechnie przyjęte granice. Inni nieustannie próbują gonić horyzont, a ci bez większego wysiłku sami wydają się wytyczać go na nowo, za każdym razem zwiększając dystans, jaki muszą pokonać ich naśladowcy, by choćby po części spróbować im dorównać. Takich kompozytorów odnajdziemy w każdym gatunku muzyki. A w przypadku gitary elektrycznej należałoby wymienić m.in. Erika Quacha.

Fot. Arch. zespołu
O kanadyjskim eksperymentatorze opowiadałem Wam wielokrotnie i dobrze też pamiętam, z jak życzliwym przyjęciem z Waszej strony spotkały się dokonania tego nad wyraz małomównego muzyka. Dlatego z tym większą przyjemnością przekazuję informację, że 25 listopada ukaże się "Resurgence", nowa płyta Thisquietarmy, której to zwiastun znajdziecie poniżej. A jeśli ta muzyka Was zaciekawi, zajrzyjcie do działu MP3, których warto posłuchaćw którym znajdziecie singiel tegoż projektu oraz nagrania Destroyalldreamers, innego zespołu Erika, w tym w całości udostępnioną płytę koncertową. Post rock i shoegaze wciąż mają się dobrze.


sobota, 22 października 2011

Na Zachodzie pamiętani, w Polsce niedocenieni

Za pionierów polskiego funeral doom metalu uważa się wodzisławskie Gallileous. Trudno z tym polemizować, gdyż to muzycy tej założonej w 1990 r. grupy bezsprzecznie jako pierwsi propagowali w naszym kraju pogrzebowe dźwięki. Jednak przy omawianiu nad wyraz nielicznych przedstawicieli tego mocno zmarginalizowanego w Polsce gatunku należy wymienić przynajmniej jeszcze jedną nazwę. Należy wspomnieć o nieco zapomnianym już warszawskim Ysigim.

Fot. Arch. zespołu
Zespół działał w latach 1993-1997. I mimo że jego muzycy wznowili działalność w roku 2005, to wszelki słuch o nich zaginął i zazwyczaj o ich dokonaniach mówi się w czasie przeszłym. Jednak nawet gdybyśmy już nigdy o nich nie usłyszeli, to skomponowana przez nich muzyka z całą pewnością przeszła do historii rodzimego doom metalu. A wszystko za sprawą trzech materiałów demo, jednego wydawnictwa koncertowego i dwóch kluczowych w tym przypadku regularnych płyt. 

Fot. Metal Archives
Muzyka Ysigim to wbrew pozorom nie ciężar brzmienia, lecz utrzymany w powolnych, iście pogrzebowych, tempach swoisty korowód dźwięków przepełnionych ciemnością, mistycyzmem i nad wyraz wymowną siłą ekspresji wokalnej. Ten swoisty kondukt żałobny charakteryzuje instrumentalny minimalizm oparty przede wszystkim na gitarze oraz perkusji. I mimo że nie ma w nim miejsca na klawisze, to te melodie samoistnie tworzą wyjątkowy klimat, wciągając słuchacza w pewnego rodzaju trans. To zła, bezduszna i zimna muzyka, którą doceniono m.in. w Stanach Zjednoczonych, dzięki czemu za sprawą niesławnej Wild Rags Records zespół doczekał się wydania na kompakcie płyty "Whispers". W Polsce niestety wciąż niewielu o nim pamięta. A szkoda, gdyż w pełni na to zasłużył. Zaintrygowanych odsyłam do działu MP3, których warto posłuchać.

wtorek, 18 października 2011

Coraz bliżej alternatywy

Anonsowany latem tego roku debiutancki album Alternative 4, solowego projektu Duncana Pattersona, systematycznie, choć wciąż jeszcze dość wolno, przestaje być tajemnicą. Wszystko wskazuje na to, że szumnie zapowiadany wydawniczy powrót byłego basisty Anathemy do szeroko rozumianego rockowego grania będzie czymś więcej niż jedynie zabiegiem marketingowym włoskiej Avangarde Music. Co więcej, w nasze ręce może trafić jedno z ciekawszych wydawnictw tegorocznej jesieni. Ale czy tak będzie? Posłuchajcie sami.

Fot. Avangarde Music
Duncan Patterson, Mark Kelson i Mauro Frison zamieścili w sieci muzyczną zapowiedź tego, co znajdziemy na "The Brink", oczekiwanym debiucie Alternative 4. Jak każdy tego typu zwiastun, brzmi dość obiecująco, jednak wszystko będziemy mogli zweryfikować dopiero za miesiąc. Premierę płyty przewidziano na połowę listopada.

piątek, 14 października 2011

Zaproszenia na koncert Closterkeller

Abracadabra Gothic Tour to niemalże tradycyjna już jesienna trasa Closterkeller, którą w tym roku muzycy zainaugurowali w 30 września w Olsztynie i w ramach której w przyszły czwartek,tj. 20 października, zagrają w warszawskiej Proximie. Dzięki uprzejmości włodarzy klubu w nadchodzący poniedziałek będę miał przyjemność rozdać Wam zaproszenia na to wydarzenie. Jeśli jednak już teraz ktoś z Was jest pewien, że chciałby usłyszeć nagrania z płyty "Bordeaux" na żywo, niech napisze na  melodie@radiokampus.waw.pl.

Fot. Katarzyna Tyśnicka

wtorek, 11 października 2011

Nadchodzi czas kabaretu

Temperatury panujące za oknem i powolne, choć coraz bardziej wyczuwalne, zbliżanie się zimy najwyraźniej sprawiają, że od dłuższego czasu sięgam przeważnie po płyty spod znaku szeroko rozumianego zimnego rocka. Tyczy się to zarówno rodzimych jak i zagranicznych wykonawców, których dokonania są mi szczególnie bliskie. Wówczas zawsze miło jest wrócić do polskiej klasyki gatunku, ale jeszcze przyjemniej jest poznać debiutanckie wydawnictwo obiecującej grupy. Tak było m.in. w przypadku Thuoc, Wież Fabryk i Cieplarni. Tak też jest w przypadku legnickiego Cabaret Grey.

Fot. Arch. zespołu
Zespół powstał wiosną 2010 r. i jak czas pokazał, jego muzykom, czyli w praktyce duetowi Leszego i Salomei, dość szybko udało się skomponować melodie będące w linii prostej nawiązaniem przede wszystkim do lat 80. Jednak wbrew pozorom ta jawna fascynacja przeszłością została zaprezentowana w sposób niezwykle świeży. Synteza post punkowej prostoty, czerni ścisłe związanej z tą odmianą rocka i charakterystycznego wokalu Salomei przyniosły efekt w postaci sześciu utworów, które trafiły na wydany siłami samych muzyków mini album "Stirring". To wydawnictwo można opisywać na wiele sposobów, ale wybierając jeden, podkreśliłbym przede wszystkim autentyczność.

Fot. Maria Stojek-Sorys
Wyraźnie słychać, że tworzenie tej grupy i granie samo w sobie sprawia muzykom wielką przyjemność. A to zaś ma niebagatelny wpływ na sam repertuar, który w tym przypadku jest melodyjny, miejscami niemalże przebojowy, i przede wszystkim silnie osadzony w zimnym brzmieniu, zdominowanym przez wysuniętą sekcję rytmiczną. To wszystko cieszy tym bardziej, że w naszym kraju takich grup wciąż jest jak na lekarstwo i każda kolejna może rozbudzać nowe nadzieje, a gdy jej debiut jest na tyle udany jak w przypadku Cabaret Grey, to w przyszłość tej muzyki w Polsce patrzy się z jeszcze większym optymizmem. Zwróćcie uwagę na ten zespół, gdyż pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że jesteśmy świadkami narodzin czegoś o potencjale na miarę Evy i Miquel And The Living Dead.

niedziela, 9 października 2011

Telefon zza Oceanu

Rzeszowska Cieplarnia to zespół, o którym opowiadałem Wam wielokrotnie, zwracając na niego uwagę jako w pełni zamierzone, i przy okazji bardzo udane, nawiązanie muzyków do czasów świetności polskiej zimnej fali i kontynuację dokonań rodzimych legend gatunku pokroju 1984, Made In Poland, Siekiery, Variete czy Madame. Teraz zaś w Waszej obecności będę miał przyjemność porozmawiać z mieszkającym na co dzień w Chicago Maciejem Doboszem, wokalistą wspomnianej grupy, który opowie m.in. o nowej płycie Cieplarni i specjalnym koncercie, jaki to w najbliższą sobotę odbędzie się w warszawskiej Stodole. Do usłyszenia w poniedziałek o północy.
 

wtorek, 4 października 2011

Wyjątkowość w cieniu klasyki

Kilka lat temu ktoś z Was listownie poprosił mnie o polecenie najciekawszych holenderskich przedstawicieli doom metalu, by wiedzieć, od czego zacząć zgłębianie posępnych dźwięków rodem z Niderlandów. Wówczas, co dziś wydaje się zupełnie oczywiste, na szczycie listy umieściłem The Gathering. Uwzględniłem również m.in. Officium Triste. Gdy już miałem wysłać odpowiedź, raz jeszcze spojrzałem na półkę z płytami i szczęśliwie dostrzegłem coś, czego w żadnym wypadku nie powinienem był pominąć. Tym czymś było "Solar Lovers", nieco, dosłownie i w przenośni, zakurzony egzemplarz drugiej płyty nieistniejącego już Celestial Season. 

Fot. J.W. Steenmeyer
Gdyby Holendrzy zakończyli działalność po ukazaniu się debiutanckiego "Forever Scarlett Passion", zapamiętano by ich zaledwie jako jeden z wielu zespołów powstałych na fali fascynacji doom i death metalem, tak charakterystycznej dla pierwszej połowy lat 90. Stało się jednak inaczej przede wszystkim za sprawą wydanego w 1995 r. albumu "Solar Lovers", które po dziś dzień uchodzi za niezwykłą płytę, choć niestety pozostaje w cieniu klasyków gatunku. Jego wyjątkowość tkwi przede wszystkim w udanej syntezie stonerowego brzemienia i nastroju budowanego melancholijnymi partiami gitar, dźwiękami pary skrzypiec. Taki zabieg nawet kilkanaście lat temu nie zdarzał się zbyt często, a i obecnie podobnych wydawnictw przyjdzie nam szukać raczej ze świecą. Dlatego tym bardziej można żałować, że była to pierwsza i zarazem ostatnia taka płyta Holendrów.


Niestety po ukazaniu się "Solar Lovers" coś się skończyło. Z zespołem rozstał się jeden z założycieli Celestial Season, wokalista Stefan Ruiters. Odeszły również dwie skrzypaczki. Pozostali muzycy postanowili porzucić doom metalowe korzenie, podążając w kierunku stoner rocka, choć z na tyle z przeciętnym skutkiem, że dziś mało kto sięga po ich wydawnictwa. Co więcej, w pewnym momencie doszło do sytuacji, w której w szeregach zespołu nie było żadnego z jego oryginalnych członków. Ostatecznie Celestial Season zostało rozwiązane w 2001 r., a dwaj jego muzycy grają obecnie w Agua de Annique, pop rockowym projekcie Anneke van Giersbergen. Wspomnijcie o tym zespole. Wspomnijcie tym bardziej, jeśli cenicie sobie doom metal zagrany w sposób ciekawy i przede wszystkim oryginalny. Mimo upływu lat ten album nie starzeje się.

poniedziałek, 3 października 2011

Nao w Melodiach Mgieł Nocnych

Miło jest znajdować w redakcyjnej przegródce przesyłki z płytami zaadresowane na własne nazwisko. Równie przyjemne jest odnajdowanie wśród nich debiutanckich wydawnictw rodzimych zespołów. Jednak najprzyjemniejszy w tym wszystkim jest moment włożenia takiej płyty do odtwarzacza i usłyszenia potwierdzenia tego, co od dawna staram się podkreślać podczas naszych spotkań. Dawajcie szanse rodzimym twórcom, a oni odwdzięcza się Wam z nawiązką. Wbrew pozorom dobrej muzyki nie trzeba daleko szukać.

Fot. Bartosz Wielowiejski
Dziś o północy moimi gośćmi będą Edyta Glińska i Grzegorz Maksymiuk z warszawskiej grupy Nao, której debiutancka płyta "Deprawacja sensoryczna" z całą pewnością zasługuje na to, by w Melodiach opowiedzieli o niej sami zainteresowani. Jeśli tydzień temu usłyszeliście zaprezentowane przeze mnie nagranie pochodzące ze wspomnianego wydawnictwa, to już wiecie jakich dźwięków możecie się spodziewać. A jeśli zaś nie było Wam wówczas dane włączyć radia, to tym bardziej zachęcam Was, byście uczynili tak dzisiejszej nocy. Do usłyszenia.

piątek, 30 września 2011

Jubileusz warty wspomnienia

Dziś Corruption kojarzone jest raczej z Warszawą niż Sandomierzem, w którym powstało, i szalonym stoner rockiem, a nie death czy doom metalem, w których tkwią historyczne korzenie zespołu. A jako że w kwietniu tego roku upłynęło 20 lat od założenia tej grupy, co też 4 października muzycy uświetnią specjalnym koncertem, tym bardziej warto przypomnieć, że swego czasu Corruption zaliczało się do grona rodzimych przedstawicieli szeroko rozumianego klimatycznego grania.

Fot. Arch. zespołu
O ile wydawnicze początki zespołu pozostają ścisłe związane z death metalem, o tyle w pewnym momencie muzycy znaleźli się pod wpływem m.in. Anathemy oraz My Dying Bride i postanowili zagrać równie ciężko, choć już zdecydowanie wolniej, czego efektem była debiutancka, wydana w 1996 r. i to po dwuletnim oczekiwaniu, płyta "Ecstasy". Na album trafiło niemal 70 minut surowego i melodyjnego doom metalu, urozmaiconego o brzmienie klawiszy, skrzypiec, a nawet akordeonu. Jak czas pokazał, było to pierwsze i zarazem ostatnie tego typu wydawnictwo w historii grupy. Płyta została doceniona nie tylko w Polsce, ale i na Zachodzie, gdzie była dostępna dzięki dystrybucji holenderskiej DFSA Records. Później zaś zmieniali się muzycy i siłą rzeczy zmieniła się również muzyka, czego efektem było zwrócenie się zespołu w stronę stonerowego grania, czyniąc tym samym Corruptiom prekursorem takich dźwięków w naszym kraju.

Fot. Arch. zespołu
W najbliższy wtorek, tj. 4 października, w warszawskim Hard Rock Cafe muzycy Corruption zagrają urodzinowy koncert w towarzystwie Virgin Snatch, Leash Eye, S.N.OW, Hellectricity oraz specjalnie zaproszonych i dobrze Wam znanych gości. Jednak zanim wybierzecie się na to wydarzenie, wspomnijcie lub posłuchajcie po raz pierwszy, jak 15 lat temu brzmieli jubilaci. Z tamtego składu w szeregach zespołu pozostała już tylko sekcja rytmiczna, basista Anioł i perkusista Melon, nota bene współzałożyciele zespołu.   

wtorek, 27 września 2011

Za dużo na artykuł, za mało na biografię

Gdy sięgamy po książkę, tym bardziej samodzielnie zakupioną, mamy wobec niej pewne oczekiwania. W zależności od nastroju chcemy, by jej lektura nas zaciekawiła, rozśmieszyła, zwróciła uwagę na pewne problemy lub po prostu poszerzyła naszą wiedzę na dany temat. Czasem jednak jest inaczej i zadajemy sobie pytanie, czy oczekiwaliśmy za dużo, czy może zwyczajnie w nasze ręce trafiło coś przeciętnego.
Jak z dumą głosi wydawca, "Type O Negative - Piotr Wielki i cała reszta" to pierwsza polska biografia tej legendarnej już grupy. Jej autorem jest Tomasz Jeleniewski, z całą pewnością będący zagorzałym fanem zespołu, co też daje o sobie znać w treści książki. Ale czy na pewno ta pozycja zasługuje na miano biografii? Sęk w tym, że cały tekst autor oparł niemal wyłącznie na artykułach prasowych oraz internecie. Jeśli zatem ktoś z Was zwykł swego czasu czytać prasę muzyczną taką jak Metal Hammer, Mystic Art, Thrash'Em All, Morbid Noizz, Tylko Rock i Teraz Rock, to z tej książki nie dowie się absolutnie niczego nowego. Będzie miał prawo uznać, że ma przed sobą znane już wypowiedzi prasowe poszerzone o wiedzę dostępną absolutnie każdemu, bez konieczności nabywania tej pozycji.

Fot. Arch zespołu
Krytykować jest łatwo i wierzcie mi, że w tym przypadku czynię to niechętnie, ale gdy w księgarni widzimy taką książkę stojącą na półce w odpowiednim dziale, to mamy prawo oczekiwać czegoś więcej, jak np. bieżących rozmów z muzykami, w tym przypadku zwłaszcza po śmierci Petera Steela. A tak w nasze ręce trafia pozycja licząca sobie zaledwie 182 strony, w których niestety nie da się zamknąć tak bogatej historii Type O Negative. Co więcej, książka jest niezwykle uboga w zdjęcia. Nie znajdziemy w niej niczego poza dobrze znanymi fotosami, które promowały poszczególne wydawnictwa. Można odnieść wrażenie, że ta "biografia" została napisana na wprędce, a pomysł na nią pojawił się po odejściu lidera zespołu. Szkoda.
Na szczęście "Type O Negative - Piotr Wielki i cała reszta" ma kilka zalet, dzięki którym ta skromna, a raczej uboga, pozycja może okazać się cennym nabytkiem dla osób, które z historią grupy zetknęły się niedawno lub kojarzą zespół, ale nigdy nie poznały jego dokonań. Otóż autor w bardzo przystępny, transparentny sposób przedstawił bogatą dyskografię Amerykanów, uwzględniając wszystkie pomniejsze wydawnictwa, takie jak single, kompilacje, ścieżki dźwiękowe do filmów oraz płytę nagraną w hołdzie Type O Negative. Szczegółowemu zestawieniu zostały również poddane teledyski oraz opracowania utworów innych wykonawców zarejestrowane przez wspomnianych muzyków. Każda zaś płyta została opatrzona osobnym komentarzem, z uwzględnieniem opisów poszczególnych utworów. To jednak wszystko. Zatem jeśli znacie historię zespołu, pamiętacie, jak ukazywały się jego plyty, to wiedzcie, że są lepsze sposoby zainwestowania 20 złotych.

sobota, 24 września 2011

Muzyka w kolorze bordeaux

Jeśli w ubiegły poniedziałek nie zraziła Was późna pora i dotrwaliście do ostatnich minut naszego spotkania, usłyszeliście "Bordeaux", tytułowe nagranie z nowej płyty Closterkeller. Ta niezapowiedziana premiera wynikała z nieco zaskakującego faktu wejścia przeze mnie w posiadanie egzemplarza tegoż albumu zaledwie trzy godziny wcześniej. Dlatego też w ostatniej chwili zdecydowałem się na tę swoistą muzyczną niespodziankę, której to ciąg dalszy usłyszycie w najbliższych Melodiach.

Fot. Katarzyna Tyśnicka
Dziewiąta studyjna płyta zespołu cieszy przede wszystkim tym, że pozostaje kolejnym krokiem na przód w stosunku do wydanego dwa lata temu "Aurum". To dopracowane i kompletne wydawnictwo, na którym po prostu słyszymy dobrze nam znany Closterkeller, ale za to w formule, którą śmiało można uznać za najciekawszą ze wszystkich dotychczasowych płyt zespołu, a te przecież do przeciętnych nie należą. "Bordeaux" to ponad 70 minut muzyki, na którą składają się pełne barw i ich wszelkich odcieni zarówno krótsze piosenki jak i dłuższe, rozbudowane utwory, spośród których kilka ma szanse na stałe znaleźć się w koncertowym repertuarze zespołu. Dlaczego? Włącznie radio w poniedziałek o północy, a usłyszycie dowód na tak postawioną tezę.


środa, 21 września 2011

Schody donikąd

Gdy w marcu tego roku dotarła do mnie informacja o wznowieniu działalności Asgaard i zapowiedź nowej płyty zespołu, cieszyłem się bardzo z powrotu jednego z ciekawszych przedstawicieli rodzimej sceny klimatycznej. Jednak jak się okazało, na album "Stais to nowhere" będziemy musieli jeszcze nieco poczekać.
„To zdecydowanie najbardziej dojrzałe, najbardziej kompleksowe dzieło autorstwa Asgaard. Bogactwo dźwięków dosłownie poraża. Nie twierdzę, że jest to płyta w dyskografii tego zespołu najlepsza. Jest po prostu inna... Totalnie inna!!! Chociaż nie brak tutaj elementów bardzo dla Asgaard charakterystycznych, ‘Stairs to nowhere’ bez wątpienia będzie ogromną niespodzianką zarówno dla starych, jak i nowych fanów zespołu”.
                                                                 Przemysław Olbrycht

Fot. Arch. zespołu
Obecnuie trwają prace nad miksami nowego albumu. Nie wiadomo jeszcze komu zostanie powierzony jego mastering. "Stais to nowhere" ukaże się późną jesienią nakładem rodzimego Icaros Records.