czwartek, 29 sierpnia 2013

Słowa silniejsze od czasu

Płyty, które znajduję w radiowej przegródce, nie zawsze są nowe. Nie muszą być. Najważniejsze jest to, by po prostu zaciekawiły mnie, a w konsekwencji także i Was. Szczęśliwie tak dzieje się z większością docierających do mnie wydawnictw, a przyjemność z ich słuchania jest tym większa, gdy są to albumy rodzimych wykonawców. Ostatnio jedna z takich płyt dotarła do mnie z Zielonej Góry.

Mystherium  /  Fot. Archiwum zespołu
Wydany w 2012 r. "Memoriał" pozostaje trzecim regularnym albumem Mystherium. Ten album przyciąga uwagę przede wszystkim ciekawą interpretacją wierszy, które przypominają jeszcze czasy szkolne. Teksty m.in. Leopolda Staffa, Kazimierza Przerwy-Tetmajera, Tadeusza Micińskiego, Jana Kasprowicza i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego powstały wiele lat temu, ale drzemiąca w nich siła zapewniła poetom nieśmiertelność. Do wszystkich tych słów muzycy napisali w sumie dziewięć utworów, mniej bądź bardziej wpisujących się w pojęcie black metalu. Teksty oczywiście, nie mogło być inaczej, zostały zaśpiewane po polsku, choć tak raczej należałoby mówić o krzyku w wykonaniu wokalistki Aleksandry Łopato. Niewątpliwe ten zabieg i związana z nim ekspresja wpisują się w melodyjną i agresywną muzykę, ale momentami niezwykłe słowa zwyczajnie zdają się ginąć. A szkoda, gdyż tak naprawdę to one stanowią o sile całej płyty. Aż chciałby się usłyszeć więcej fragmentów pokroju "Gdybym mógł", tekstu Przerwy-Tetmajera ciekawie wyrecytowanego na tle klawiszy przez Agatę Pawłowicz-Rumińską.

Okładka płyty "Memoriał"
To ciekawa płyta i warta tego, by ją poznać. Pozostaje jednym z coraz większej liczby wydawnictw udanie wymykających się schematom wątpliwej jakości anglojęzycznych tekstów napisanych do jeszcze bardziej przeciętnego black metalu. Oczywiście, napisanie muzyki do tekstu wybranego rodzimego poety nie jest niczym nowym. Ileż to podobnych zespołów czerpało z twórczości Tadeusza Micińskiego? Nie sposób zliczyć. Tu ważny jest jednak koncept. "Memoriał" to hołd złożony tym, którzy, jak piszą sami muzycy, "odeszli z tego świata, a jednak zostali w pamięci wielu, nieśmiertelni na zawsze." Warto poznać i na własną rękę poszukać dalej, gdyż podobnych i zarazem dobrych płyt ukazuje się w naszym kraju coraz więcej. Poniżej znajdziecie obszerne fragmenty wszystkich nagrań z ostatniej jak dotąd płyty Mystherium. 

niedziela, 25 sierpnia 2013

Bezimienna przeszłość

Swego czasu w przerwie pewnego koncertu w małej sali warszawskiego klubu Proxima napotkałem Piotra Grudzińskiego, gitarzystę powszechnie znanego Riverside. Niegdyś poznaliśmy się w radiu, więc grzecznościowo zamieniliśmy kilka zdań. Korzystając z okazji, zapytałem go o czasy, gdy grał w nieco zapomnianym już Unnamed. Byłem ciekaw, czy dysponuje może jeszcze dwiema taśmami demo, które ukazały się przed debiutancką płytą tegoż zespołu. Zależało mi na ich digitalizacji, gdyż posiadane przeze mnie kopie były dość wątpliwej jakości. Muzyk odparł twierdząco. Podał mi swój adres mailowy, ale ostatecznie nie odpowiedział na mają wiadomość i do pożyczenia kaset nie doszło do dziś. Na szczęście archiwalne nośniki niedawno trafiły w moje ręce inną drogą, przypominając mi tym samym o całym zdarzeniu i sprawiając, że po latach raz jeszcze sięgnąłem po wydawnictwa pozostałe po Unnamed.

Poczatki Unnamed, Piotr Grudziński drugi z prawej  /  Fot. Arch. zespołu
Był to zespół doskonale znany na niezależnej scenie stolicy, powstały w 1993 r. na fali fascynacji święcącym wówczas wielkie triumfy klimatycznym graniem. Dlatego to właśnie doom metal stanowił o muzycznych korzeniach tej grupy i ściśle zdefiniował pierwsze dwa kasetowe wydawnictwa Unnamed. Były to taśmy demo wydane siłami wielce zasłużonej dla rodzimego podziemia Ceremony Records. Surowy "The Black Monk" z 1995 r. oraz wydane dwa lata później bardziej melodyjne i nastrojowe "A Beauty of Suffering a Poetry of Dreams" pozostają wręcz podręcznikowymi przykładami tego, co działo się na ówczesnej rodzimej scenie. Wzajemnie przeplatające się doom i death metal, klimat budowany przez klawisze oraz partie wokalne na pograniczu growli - takie było Unnamed i wiele ówczesnych zespołów. Dlatego nikogo nie mogły dziwić koncerty warszawiaków u boku Sacriversum, Atrophia Red Sun, Cryptic Tales, czy Tenebris. Piękna karta rodzimej sceny. Kiedy jednak przyszedł czas na regularne płyty, coś zmieniło.

Okładka płyty "Id"
Zarówno wydany w 2001 r. "Id", jak i jego bezpośredni następca "Duality", to już muzyka o wiele szybsza, pełniejsza energii i miejscami wręcz przebojowa, otwierająca nowy rozdział w historii zespołu. Owszem, wciąż ciężka i melodyjna, ale nie tak duszna i nieporównywalnie lepiej wyprodukowana. Słychać w niej wyraźny postęp muzyków i zalążki tego, co wspomniany Piotr Grudziński gra obecnie w Riverside. Co ciekawe, obie regularne płyty Unnamed ukazały się pod szyldem Apocalypse Productions, nieistniejącej już wytwórni, której właścicielem był Piotr Kozieradzki, były perkusista m.in. Hate, a obecnie związany z Riverside. Ostatecznie los jednak nie okazał się łaskawy dla muzyków Unnamed i po serii koncertów zespół zakończył działalność w 2003 r., za główny powód podając ten najbardziej prozaiczny - życie.

Okładka płyty "Duality"
Żadne z czterech wydawnictw pozostałych po Unnamed nie było ani przełomowe, ani niezwykłe. Każde jednak na swój sposób wpisywało się w panujące wówczas muzyczne nurty, dlatego dziś warto po nie sięgnąć i przypomnieć sobie stare czasy lub zwyczajnie odrobić lekcję historii. Tym bardziej, że to już zamknięty rozdział, którego kontynuacji trudno się spodziewać. Poniżej znajdziecie nagranie z debiutanckiego demo Unnamed, zaś na wciąż aktywnej oficjalnej stronie zespołu czekają po dwie udostępnione kompozycje z każdej regularnej płyty warszawiaków. Bezimienna przeszłość na wyciągniecie ręki.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Rosyjska neutralność

Nieważne, czy w danym gatunku muzyki faktycznie nagrano i zaśpiewano już wszystko. Tym bardziej nie należy kierować się obiegowymi opiniami, według których każda kolejna płyta to powielanie już niemal wyblakłych schematów. Dlaczego? Dlatego, że wszystkie te teorie w końcu zawiodą, gdy w nasze ręce trafi album, jakiego jeszcze nie było. Nawet jeśli takie wydawnictwo będzie utrzymane w sztywnych ramach gatunku, to zwróci na siebie uwagę oryginalnością, tym samym rzucając nowe spojrzenie na to, co jeszcze przed chwilą wydawało się skostniałe jak partyjny beton. Banał? Być może. Nie zmienia to jednak faktu, że takie płyty co jakiś czas się ukazują i ku zaskoczeniu wielu także w Rosji.

Ash podczas koncertu Neutral  /  Fot. bandcamp.com
Neutral to neofolkowy projekt powstały w Moskwie w 1994 r., którego centralną postacią pozostał muzyk tworzący pod pseudonimem Ash. Kilka lat temu o tej grupie zaginął wszelki słuch i trudno stwierdzić, czy wciąż jeszcze istnieje. Niemniej, wydaną w 2008 r. płytą "Serpents in The Dawn", z której nagranie znajdziecie poniżej, muzycy udowodnili, że niemal klasyczne już neofolkowe instrumentarium potrafi zaskoczyć i przyciągnąć ucho słuchacza, że można nagrać muzykę tak silnie osadzoną w ramach gatunku, a jednak o wiele ciekawszą od niezliczonych płyt, którym przyczepia się taką samą etykietę. Należy jednak wspomnieć, że w przypadku Neutral kluczowa okazuje się nie tyle muzyka sama w sobie, co raczej niezwykle charakterystyczny i melancholijny głos Asha, który ją prowadzi. To dzięki niemu słuchacz czuje, że słyszy coś, czego jeszcze nie znał. 


Ciekawe jest to, że muzyka Neutral nie zawsze taka była. W latach 90. Ash i towarzyszący mu wówczas muzycy tworzyli bardziej industrialne i przestrzenne dźwięki. Czasem kluczowych zmian okazał się miniony przełom wieków. Rozpoczęta wówczas dominacja gitar akustycznych i skrzypiec oraz rozwój wokalny Asha zaowocowały płytą koncertową, będącą wydawniczym wstępem do tego, co usłyszeliśmy później na albumie ".​.​. of Shadow and Its Dream", a czego apogeum stanowi wspomniane "Serpents in the Dawn".   


Te dźwięki to niezwykły nastrój, którego próżno szukać na byle jakiej płycie. Sam talent to oczywiście nie wszystko i trzeba poprzeć go pracą, ale z drugiej strony trudno określić Asha mianem typowego rzemieślnika. Dlatego tym bardziej mam nadzieję, że jeszcze kiedyś doczekamy się nowych nagrań tego rosyjskiego muzyka. Zanim jednak, i w ogóle o ile, to nastąpi, zachęcam do zajrzenia do działu MP3, których warto posłuchać, w którym znajdziecie w pełni udostępnione niemal wszystkie wydawnictwa Neutral.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Muzyczny wizjoner

Gdy słucha się Joy Division, zawsze jest mowa o Ianie Curtisie, jego małżeńskich problemach i wewnętrznych rozterkach. Pamięta się również o pozostałych muzykach i Tonym Wilsonie, twórcy Factory Records, dzięki któremu ukazały się dwie jedyne płyty zespołu. Nieco rzadziej niestety, a jeśli już to raczej po macoszemu, wspomina się o niezwykle ważnej osobie, bez której Joy Division nigdy nie stałoby się takim zespołem, jakim jest pamiętanym do dzisiaj. Tym człowiekiem był Martin Hannett, realizator dźwięku i producent, który uczynił "Unknown Pleasures" i "Closer" płytami wyprzedzającymi swoje czasy.

Bernard Summer i Martin Hannett podczas sesji, marzec 1980 r.  /  Fot. Arch. 
W Manchesterze Hannett nie bez powodu jest uważany za postać kultową, twórcę brzmienia tego miasta. To właśnie w nim urodził się, wychował i przez kilkanaście lat miał olbrzymi wpływ na lokalną scenę. Przygodę z realizacją dźwięku zaczynał od zera, w pomniejszych pubach, ale wszystko zmieniło się 1977 r., gdy wyprodukował epkę punkowej grupy The Buzz Cocks, nota bene przed którą nieco później muzycy Joy Division zagrali swój pierwszy koncert. To przyniosło mu duży rozgłos. Gdy Tony Wilson założył Factory Records, zatrudnił Hanetta, który w jego wytwórni z miejsca stał się niekwestionowaną wyrocznią w sprawach dźwięku. Stało się tak przede wszystkim dzięki niezwykłym rezultatom jego nieszablonowego podejścia do pracy w studiu. Dawał spokój muzykowi dopiero wtedy, gdy brzmienie instrumentu odpowiadało temu, co sobie wyobraził. Do legendy przeszły już historie nagrań płyt Joy Division, podczas których perkusista Stephen Morris musiał uderzać w werbel w toalecie i na dachu. Jak się jednak okazało, było warto. Hannett doskonale potrafił wykorzystać wybrane prze siebie miejsce, by osiągnąć zamierzony rezultat, którego na próżno było oszukać w typowym studiu.

Grób Martina Hannetta  /  Fot. enkiri.com
Oprócz dźwiękowej pasji, Martin Hannett miał także zainteresowania, które ostatecznie wpędziły go do grobu. Wieloletnie sięganie po alkohol, heroinę i papierosy doprowadziło do niewydolności jego serca. Pod koniec życia ważył ponad 160 kilogramów. Muzyczny geniusz zmarł w wieku 42 lat. Żył relatywnie krótko, ale niezwykle intensywnie, także zawodowo. Joy Division to zaledwie jeden z zespołów, który zawdzięcza mu swój sukces. W późniejszych latach Martin Hannett odpowiadał również za produkcję płyt bądź singli m.in. Happy Mondays, Stone Roses, U2 i New Order. Dziś pozostaje jedną z niestety coraz szerszego grona nieobecnych już osób, które odgrywały kluczowe role na muzycznej scenie Manchesteru końca lat 70. i całej dekady lat 80. Dzięki dobrodziejstwom techniki i odnalezionym archiwom możemy posłuchać fragmentów jego pracy z Joy Disision. Ich zapisy znalazły się na kompilacjach "Joy Division - Martin Hannett's Personal Mixes" oraz "Joy Division - In The Studio With Martin Hannett". Wspomnijcie kiedyś tego wizjonera. A jeśli chcielibyście poznać go od nieco bardziej rozrywkowej strony, sięgnijcie po film "24 hour Party People", komedii ze Stevenem Cooganem, który wcielając się w Tony'ego Wilsona, przybliża szaleństwa muzycznej rewolucji wspominanego Manchesteru. Poniżej zaś znajdziecie fragment telewizyjnego programu prawdziwego Tony'ego Wilsona, w którym Martin Hannett opowiada o swojej pracy. 

środa, 14 sierpnia 2013

Powrót "ORP Orzeł"

Piękna i romantyczna historia najsłynniejszej polskiej łodzi podwodnej wciąż budzi emocje, a liczne grono sympatyków okrętu nadal stara się rozwiązać zagadkę zaginięcia jednostki wraz z całą załogą w czerwcu 1940 r. Ta niewyjaśniona tajemnica zainspirowała wielu ludzi, a wśród nich znalazło się miejsce także dla pewnego rodzimego muzyka.

Cold Fusion  /  Fot. last.fm
W 2006 r. Marcin Bachtiak, tworzący pod dobrze znanym szyldem Cold Fusion, ukończył prace nad płytą "ORP Orzeł", wydaną wówczas przez War Office Propaganda. Posługując się rozwiązaniami z pogranicza neoklasyki, ambientu i industrialu, w niezwykle obrazowy sposób przedstawił historię legendarnej jednostki i jej załogi. To muzyka przepełniona poczuciem klaustrofobii i osamotnienia w morskich głębinach w chwili ucieczki przed śmiercią, czyhającą na choćby najmniejszy błąd człowieka. Album spotkał się z uznaniem nie tylko w Polsce, ale i za granicą, o czym świadczy wykorzystanie zawartych na nim nagrań w holenderskim filmie dokumentalnym poświęconym "Orłowi". Nakład płyty został wyczerpany kilka lat temu. Teraz jednak ukaże się jej wznowienie, które Rage in Eden zaplanowało na przełom sierpnia i września.

Okładka pierwszego wydania "ORP Orzeł" 
Takich płyt nie w naszym kraju zbyt wiele. To niezwykły hołd złożony załodze "Orła" bez pretensjonalnych oklasków, fajerwerków i wątpliwej ideologii, mądrze zastąpionymi zadumą i ciszą głębin Morza Północnego, w których tragicznie zginęło sześćdziesięciu polskich marynarzy. Nie trzeba koniecznie posiadać tego wydawnictwa, ale z pewnością warto przynajmniej o nim wiedzieć, a już na pewno należy pamiętać o historii, które opowiada.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Ciekawa przeszłość dziennikarza

Praca w mediach ma to do siebie, że zazwyczaj zaczyna się w niej absolutnie od zera. Jesteś tyle wart, co twój ostatni materiał, audycja lub tekst. Nie wychodzisz sobie sam, niczego nie będziesz miał. To dlatego z perspektywy czasu przeszłość doświadczonych już dziennikarzy potrafi być dość zaskakująca i ciekawa. I tak np. uznana obecnie osobowość telewizyjna mogła być kiedyś reporterem pomiatanym przez niespełnionego wydawcę, a po latach na ulicy rozpoznaje ją niemal każdy. To samo tyczy się podejmowanych tematów. Nie wszyscy, kogo zdarza się nam oglądać na szklanym ekranie, zajmowali się kiedyś tym, z czego obecnie są znani. Wystarczy wymienić chociażby Bożydara Iwanowa, znanego dziennikarza sportowego Polsatu, który w latach 90. prowadził program telewizyjny poświęcony muzyce metalowej.

Metalmania '95. Bożydar Iwanow z Genem Hoglanem i Chuckiem Schuldinerem z Death
Jeszcze kilkanaście lat temu muzyki rockowej i metalowej w mediach było dużo., i to także tych publicznych. Wystarczy wymienić chociażby takie programy programy TVP 2  jak "Clipol", "Czad Komando", czy chociażby nieco starszy i ze zmienioną formułą "Luz", a nawet prześmiewcze "Lalamido". Co więcej, podobnie było także w oddziałach regionalnych Telewizji Polskiej. Na Śląsku można było oglądać magazyn "Strych", w którym przygodę z telewizją zaczynał wspomiany Bożydar Iwanow. Dziennikarz przeprowadzał wówczas relacje z koncertów, w tym pamiętnych Metalmanii, i odwiedzał muzyków w studiu podczas sesji nagraniowych. A że czasy były ku temu niezwykle sprzyjające, udało mu sie porozmawiać z wieloma uznanymi grupami, jak chociażby Tiamat, Machine Head, Death, czy Pro-Pain. Co więcej, Bożydar Iwanow pisywał również do "Metal Hammera", nawet po przejściu w 1997 r. do warszawskiej redakcji sportowej TVP. Dziś czasem zdarzy mu się jeszcze popełnić jakiś tekst związany z muzyką, ale raczej już tą metalową. Telewizyjna ciekawostka, której co młodsi mogą nie znać, a starsi mogli już zapomnieć. Poniżej znajdziecie rozmowę Bożydara Iwanowa z Andrew Craighanem i Aaronem Stainthorpem z My Dying Bride.


środa, 7 sierpnia 2013

Polak na obczyźnie

Jako Polacy mamy to do siebie, że można nas spotkać w nawet najbardziej egzotycznych zakątkach świata. Nikogo nie zdziwi stek przekleństw usłyszany za plecami daleko poza granicami kraju, czy napisy w toalecie w przydrożnym barze np. w Ameryce Południowej. To swoiste wszędobylstwo, bardzo często wynikające z naszej zawiłej historii, nierzadko przekłada się również na działalność twórczą z dala od ojczyzny. Tyle mówi się o reżyserach, fotografach, aktorach i malarzach, rzadziej natomiast słyszymy o Polakach w współtworzących składy zagranicznych przedstawicieli ciężkiej muzyki. A szkoda, gdyż z pewnością znalazłoby się nieco ciekawych przykładów. Jednym z nich pozostaje Sebastian Góralik, najbardziej rozpoznawalny za czasów działalności w austriackim Dawn of Dreams. 

Dawn of Dreams  /  Fot.  Arch. zespołu
Zespół powstał w Tyrolu w 1995 roku na gruzach deathowo-grindowej grupy Stable Stench. Nasz rodak, jako wokalista i gitarzysta odpowiedzialny także za automat perkusyjny, wszedł w jej skład, będąc jeszcze nieopierzonym nastolatkiem. Ostatecznie pozostał w nim do końca, nagrywając w sumie demo, epkę i trzy regularne płyty, z czego ostatnią, "Eidolon", w rodzimych Katowicach. Wszelki słuch o zespole zaginał mniej więcej ok. 2002 r. Być może wówczas wyczerpała się formuła projektu, a być może muzycy uznali, że był to najwyższy czas zająć się własnym życiem. Nie zmienia to jednak faktu, że w drugiej połowie lat 90. Dawn of Dreams wzbudzało niemałe zainteresowanie sympatyków szeroko rozumianego klimatycznego grania. Były to jeszcze czasy sprzed ery plastikowych z urody i głosu wymalowanych "gotyckich" wokalistek, które niedługo później zalały rynek jako usilnie wciskany nam wszystkim wątpliwej jakości produkt.


Sebastian Góralik wraz z austriackimi kolegami idealnie wpasował się w nurt muzyki dominującej u schyłku ostatniej dekady ubiegłego stulecia. Znalazło to odzwiercierlenie w nagraniach opartych przede wszystkim na melodyjnych partiach gitar i klawiszach, które na końcu zawsze prowadził charakterystyczny growl, a niekiedy także i czyste wokale. Owszem, żadna z płyt Dawn of Dreams nie była przełomowa dla gatunku i nie zapisała się na pierwszych stronach notatek sporządzanych przez najzagorzalszych muzycznych kronikarzy. Niemniej, surowy debiutancki "Amber" z 1997 r., następujący po nim nierówny "Fragments" oraz energiczny i w efekcie najdojrzalszy wspomniany wcześniej "Eidolon" pozostają muzyczną pamiątką po apogeum ciężkiego nastrojowego grania na Starym Kontynencie. Dodajmy, pamiątką z wyraźnie polskim akcentem. Gdy mniej więcej dekadę temu zespół zakończył działalność, Sebastian Góralik miał zaśpiewać na nowej płycie krakowskiego Cemetery of Scream. Ostatecznie jednak na wydanym w 2006 r. "The Event Horizon" usłyszeliśmy Pawła Kluczewskiego. Szkoda, i to tym większa, że od tamtej pory rzeczony wokalista nigdzie już się nie udzielał. A jeśli nawet, to najwyraźniej mało kto o tym wie. Poniżej znajdziecie nagranie z ostatniej płyty Dawn of Dreams.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Drzwi do labiryntu

Brazylia to nie tylko Sarcofago, Sepultura, czy chociażby prężnie działające podziemie doom i blackmetalowych inicjatyw, tak charakterystycznych dla Ameryki Południowej. To również coraz liczniejsze grono gitarowych eksperymentatorów spod znaku post rocka, z których swego czasu moją uwagę skutecznie przyciągnęło stosunkowo mało znane w Polsce Labirinto.

Fot. facebook.com/labirintoband
Zespół powstał dziesięć lat temu w Sao Paulo, choć tak naprawę wówczas bardziej był to jeszcze raczej pomysł grupy zapaleńców niż aktywnie działający kolektyw. Ale jak się okazało, cierpliwość popłaciła. Odpowiednio trzy i cześć lat później ukazały się dwie epki Labirinto, które co prawda nie grzeszyły produkcją, najpewniej z braku odpowiednich środków, ale oba te wydawnictwa wyraźnie zasygnalizowały spore możliwości drzemiące w muzykach. "Cinza" i "Etereo" otworzyły Brazylijczykom drogę do "Anatemy", długo wyczekiwanej debiutanckiej płyty, ostatecznie wydanej w 2009 r.



Niby wszystko jest jasne, niby to typowy instrumentalny post rock poszerzony o skrzypce, wiolonczelę, drugą perkusję, a nawet partie sitaru. Jednak wszystkie te elementy muzycy połączyli ze sobą w taki sposób, że całość zyskała diametralnie nowy wymiar, tym samym przynosząc Brazylijczykom niemały rozgłos już nie tylko w środowisku najdociekliwszych sympatyków takich dźwięków. Z drugiej jednak strony, trudno zliczyć tu rozwiązania typowe dla samego gatunku, które słyszeliśmy już tysiące razy. Chwilami aż żałuje się, że konstrukcja niemal każdego utworu z "Anatemy" to narastające tempa i leniwe granie, które dopiero w końcowych fazach nagrania robią się naprawdę ciekawe, dowodząc bezkresu muzycznej wyobraźni kompozytorów. Najwyraźniej większości przedstawicieli gatunku trudno odejść od tego zabiegu i niewielu muzyków jest na to gotowych. Choć niewątpliwie, ujmując rzecz z przekąsem, Labirinto czyni pewne postępy, o czym świadczy poniższe nagranie z dopiero co wydanego splitu z dobrze nam znanym Thisquietarmy.  


Obecnie w post rocku trudno już wymyślić coś nowego, dlatego mimo wszystko warto doceniać choćby umiejętne łączenie tego, co już znamy. Oczywiście, nie jest to niemożliwe, ale musielibyśmy chyba doczekać się kogoś na miarę wizjonera, a ktoś taki raczej nie ma zwyczaju przychodzić zbyt prędko. Zatem do tego czasu można przekroczyć próg stojących przed nami otworem muzycznych drzwi do Labiryntu. Zresztą, te same drzwi stoją tworem przed samym Labirynto. Nawet nie trzeba pukać.