czwartek, 30 kwietnia 2015

Szukając czegoś więcej

Coraz ciaśniej w rodzimym post rocku. Moment fascynacji udanym przeniesieniem światowych wzorców na krajowy grunt już dawno minął. Teraz doczepienie swojego wagonika do lokomotywy o nazwie Tides From Nebula to zdecydowanie za mało, a i sami maszyniści również muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, co dalej. Obecni debiutujący fascynaci instrumentalnych gitarowych wojaży stają przed koniecznością poszukania czegoś więcej. Jeśli im się nie uda, przepadną. Ich muzyka zostanie uznana za typową, wtórną i rok później mało kto będzie o nich pamiętał. Co więcej, przy bieżącym  nasyceniu sceny jest to coraz trudniejsze. Przykłady jednak się znajdą. Za sprawą ciężaru i przestrzeni ta sztuka na pewno udała się muzykom gdańskiego Spoiwa. Z kolei wrocławskie Blank Faces także podjęło rękawicę, sięgając po elektronikę. Teraz zaś do tego grona nieśmiało puka również kwidzyńskie Underfate.

Underfate  /  Fot.  facebook.com/underfate
To mało znany zespół, dopiero wypływający na szersze wody za sprawą debiutanckiej płyty "Seven". Chociaż, jeśli ktoś ma dobrą pamięć, być może przypomni sobie pewne nagranie zawarte na "Cold Wind is the Promise of a Storm", drugiej z trzech dotychczasowych kompilacji wydanych siłami internetowej społeczności Post-rok.PL. Wówczas, czyli nieco ponad rok temu, niewiele przemawiało za tym, by muzycy Underfate próbowali wnieść do tego gatunku coś więcej, a przynajmniej w obrębie jego rodzimej interpretacji. Bliżej im było raczej do muzycznej ciekawostki z niewielkiego miasta niż grupy, na którą warto zwrócić uwagę w pierwszej kolejności. Coś się jednak zmieniło, a tym czymś okazał się powrót do korzeni post rocka i spojrzenie na niego przez pryzmat jednego z jego ojców, czyli rocka progresywnego. 



To był dobry pomysł. Dzięki niemu "Seven" udanie wyróżnia się na tle dość licznej grupy młodych przedstawicieli tej odmiany gitarowego grania. Olbrzymia w tym zasługa współgrania klawiszy i gitary. To one razem lub na przemian prowadzą całość. Co więcej, brzmią na tyle charakterystycznie, że miejscami kojarzą się, bądź przypominają, zarówno dokonania Abraxas czy Collage, jak i zagraniczną klasykę gatunku. Z drugiej zaś strony jest tutaj i post rock sam w sobie, a w nim naturalnie wszelkie doskonale znane, a nawet typowe, pomysły i patenty. Mimo to te dwie spokrewnione muzyczne koncepcje uzupełniają się do tego stopnia, że miejscami aż chce się zadać pytanie, co dla czego było potencjalnym punktem wyjścia. Warto jeszcze wspomnieć o warsztacie. By pokusić się na ten muzycznie kazirodczy mariaż, trzeba mieć otwartą głowę i sprawne palce. Muzycy Underfate mogą cieszyć się z jednego i drugiego. Wbrew pozorom na "Seven" każdy z nich daje o sobie znać. Klawisze i gitara to nie wszystko. Sekcja rytmiczna stanowi również zgrany duet. Poza muzyką jest coś jeszcze. To pomysł, koncepcja, myśl przewodnia, czyli coś, co nadaje zebranym dźwiękom głębszy sens. W przypadku "Seven" to historia chłopca budzącego się po 14 latach śpiączki. Mimo że każdy z siedmiu utworów jest instrumentalny, wiąże się z nim konkretny tekst. O czym? Tego dowie się każdy, kto przezwycięży lenistwo i zajrzy do książeczki dołączonej do płyty. 



To przyjemna dla ucha, obrazowa i przestrzenna muzyka, udanie wymykająca się schematom powodującym powolne wypalanie się młodej rodzimej post rockowej sceny. Stanie w miejscu oznacza regres, dlatego warto postawić kolejny krok. Za pośrednictwem "Seven" postawili go muzycy, postawić go mogą również fani dokonań rodzimych przedstawicieli gatunku. Słowem, eksperyment udał się, a pacjent żyje i ma się dobrze. Odsłuch całej debiutanckiej płyty kwidzynian znajdziecie tutaj.

sobota, 25 kwietnia 2015

Student chwycił za gitarę

Co potrafi zrobić z wolnym czasem student Uniwersytetu Warszawskiego? Wszystko. Za moim czasów zmagań na tej uczelni wybranym żakom fantazji nie brakowało do tego stopnia, że na samo wspomnienie jej przejawów do dziś wielu moich towarzyszy wykładowych niedoli nie jest w stanie podnieść się z podłogi, kurczowo napinając mięśnie brzucha. Jednak te pięć lat to nie tylko rodzące się towarzysko-kieliszkowe legendy. To także okres dużych możliwości za sprawą posiadanych znacznie większych, przynajmniej w teorii, zasobów rzeczonego czasu. Ja od trzeciego roku studiów poświęcałem go głównie na radio, znajome twarze z roku jeździły po świecie, a inni skupiali się wyłącznie na pracy, zapominając o wszystkim innym. Wspominam o tym dlatego, że dla odmiany jeden z obecnych studentów owej uczelni poświęca go na coś innego. Coś, co przyciągnęło moją uwagę.
 
Okładka "Redemption"
Ennoven to jednoosobowy projekt należący już do grona oficjalnych debiutantów. Wszystko za sprawą "Redemption", czteroutworowego wydawnictwa zawieszonego gdzieś pomiędzy epką a regularną płytą. Słuchając go, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że to wszystko już dobrze znamy. Black metal w mocno ascetycznej formie tworzony przez jednego muzyka? Jak najbardziej. wsytarczy przypomnieć sobie chociażby szwedzkie Luster. Inspiracja przyrodą? Trudno o coś bardziej powszechnego. Las we mgle na okładce? Są przynajmniej setki, jak nie tysiące, takich płyt. Po co więc ten tekst i czas poświęcany zarówno przez Was, jak i mnie? Dlatego, że na swój sposób debiut Ennoven wyraźnie zwraca na siebie uwagę. Wyróżnia się na tle podobnych krążków. Nie bez znaczenia pozostaje również fakt, że to rodzima płyta.


W znacznej mierze to zasługa gitarowych umiejętności rzeczonego studenta. Nie chodzi tu o żadną wirtuozerię, to nie ta muzyka, ale wielu podobnych mu twórców, nawet tych o wiele bardziej doświadczonych, rzadko schodzi na gryfie poniżej, dajmy na to, siódmego progu. Tu zaś są sola, i to całkiem rozbudowane. Stanowią one bardzo przyjemny kontrast dla standardowej w black metalu techniki kostkowania. Ta muzyka jest zwyczajnie bardziej melodyjna, bogatsza i udowadnia, że na surowy grunt tego gatunku można jeszcze w jakiś ciekawy sposób przenieść shoegaze'owo-postrockowe fascynacje, tym samym nie czyniąc z tej syntezy jakiejś dźwiękowej grafomanii. Nie oznacza to jednak, że na "Redemption" dominują łatwe, konformistyczne i przyjemne patenty. Nic z tych rzeczy. W wielu miejscach melodię spotyka diabeł wyskakujący nie tyle z pudełka, co gitarowych przetworników i efektów. Potrafi być surowo, ale dzięki wszystkim wykorzystanym zabiegom całość nigdy nie zbliża się do sztampy na tyle blisko, by chcieć wyłączyć dany utwór.



Debiut Ennoven to ciekawy punkt wyjścia i zarazem w przypadku debiutanta całkiem udana manifestacja umiejętności. W końcu za całość odpowiada jeden muzyk. "Redeption" trudno także odmówić olbrzymiej dawki nastroju. Dużo tu klimatu i surowej przestrzeni, zupełnie jak tej uwiecznionej na okładce. Ta muzyka to krok dalej niż zazwyczaj stawiają w tym gatunku typowi ortodoksi, ale zarazem nie na tyle dalej, by istotę tych dźwięków sprowadzić do zniewieściałych, marzycielskich i kolorowych bajek. A to niestety czasem się zdarza. Miejcie studenta na uwadze. Warto mieć na niego oko. "Redemption" ukazało się w nieznacznym nakładzie na fizycznych kopiach, ale decyzją twórcy jest również dostępne bez jakichkolwiek zobowiązań. Zajrzyjcie do działu MP3 warte posłuchania.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Zamknięcie pewnego rozdziału

Fursy Teyssier dość szybko zaskarbił sobie uznanie i sympatię wielu osób. Ten wszechstronny artysta z Lyonu dał się poznać jako znakomity grafik oraz zdolny reżyser. To jego okładki zdobią wybrane wydawnictwa niemieckiej Prophecy Productions i to on odpowiada za teledyski m.in. The Old Dead Tree, Ghost Brigade oraz Secrets of The Moon. Obecnie jednak najbardziej jest znany jako muzyk Les Discrets, z którym nagrał dwie płyty oraz dwa splity, choć oczywiście jego przygoda z gitarą obejmuje także dzieje Alcest, Amesoeurs, a epizodycznie nawet i Empyrium. Za punkt muzycznej przygody obierając fascynację black metalem, podobnie jak Neige z Alcest, przebył drogę muzycznej ewolucji, która zaowocowała oryginalnym i bardzo charakterystycznym podejściem do wypadkowej post rocka, shoegaze'u i wspominanej muzycznej czerni. A co przy tym ważne, stawiając na estetykę, nie przekroczył granicy naiwności, marzycielstwa i "piękna", co niestety przydarzyło się jego wspomnianemu przyjacielowi. A jak będzie teraz? Z pewnością inaczej. Nowe wydawnictwo to jednocześnie zapowiedź końca tego, co słyszeliśmy dotychczas.

Fursy Teyssier  /  Fot.  facebook.com/lesdiscrets
5 czerwca ukaże się "Live at Roadburn", pierwsza koncertowa płyta Les Discrets, na której znalazł się zapis tego, co w 2013 r. Francuzi zagrali w holenderskim Tilburgu w ramach Roadburn Festival. Obok Fursy'iego i byłego już dziś perkusisty Les Discrets Jeana Deflandre, na scenie znaleźli się także muzycy Alcest - Neige oraz zazwyczaj wspomagający go na koncertach, także tych granych w Polsce, Pierre Corson. Inna sprawa, że wspomniany Jean Deflandre przez wiele lat grał równolegle w Alcest i Les Discrests. Dziś skupia się już tylko na tym pierwszym zespole. Ten koncertowy album to podsumowanie dekady działalności grupy, podczas której kluczowe były dwie regularne płyty - "Septembre et Ses Dernières Pensées" z 2010 r. oraz wydane dwa lata później "Ariettes Oubliées". Studyjną magię udało się przenieść na scenę. Dużo tu gracji, lekkości, nastroju i ciężaru, a nawet estetyki charakteryzującej francuską piosenkę popularną. Owszem, ten ostatni element brzmi może i dość groteskowo, ale pozwala zrozumieć, co jeszcze tkwi w tych dźwiękach, a co jest znamienne niemal dla całej muzyki znad Sekwany. Dlaczego zatem, skoro trzeci album jest równie znakomity jak jego studyjni poprzednicy, Fursy Teyssier mówi "c'est fini"? No może nie do końca to koniec, ale takiego Les Discrets, jakie znamy, już chyba nie uświadczymy. Przynajmniej nie przez jakiś czas.

Fragmenty "Live at Rouadburn"



Już jakiś czas temu Teyssier ogłosił, że porzuca typowo rockowo-metalową stylistykę i nowe nagrania Les Discrets będą czymś zupełnie innym. Do głosu dojdą syntezatory i wszelka szeroko rozumiana elektronika. Sądząc zaś po zdjęciach ze studia i przedstawionym na nich instrumentarium, możemy spodziewać się muzycy o wiele bardziej nastrojowej, przestrzennej i nieco wyciszonej. Z pewnością nie zabraknie klawiszy i gitar akustycznych, zupełnie inaczej ma brzmieć także perkusja. Album jest już nagrany, teraz czas na postprodukcję. Być może jakąś podpowiedzią okaże się poniższe wideo z początku tego roku. Dwa tygodnie później Fursy Teyssier wszedł do studia.



środa, 15 kwietnia 2015

U podnóża Karpat

Jak tak dalej pójdzie, Rzeszów odzyska należne mu miejsce na współczesnej muzycznej mapie Polski i nie będzie już kojarzony tylko z archiwami rodzimej zimnej fali bądź m.in. Jesus Chrysler Suicide. Ostatnimi czasy dość często trafiają w moje ręce przesyłki nadane w stolicy Podkarpacia. Tak było m.in. z płytą God's Own Medicine, ciekawym debiutem Hidden by Ivy, dwoma albumami Spiral i tak też teraz jest z pierwszym wydawnictwem raczej anonimowego jeszcze Warm Shelter. 

Fot.  facebook.com/Warm.Shelter.Music
O grupie nieco głośniej zrobiło się w ubiegłym miesiącu, gdy w nasze ręce trafiła dwupłytowa kompilacja "Landscape Afrer the Flood". Na trzeciej części zestawienia młodych rodzimych przedstawicieli post rocka i okolic znalazło się nagranie "Far From The Stars". Rzeszowianie przygotowali tę kompozycję specjalnie z myślą o tym wydawnictwie i trzeba przyznać, że wykorzystali szansę w postaci otwierania całego zestawienia. Ciepło i miło dla ucha, choć na szczęście jeszcze nie przesadnie marzycielsko i naiwnie. A co było wcześniej?



Zanim doczekaliśmy się trzeciego już fonograficznego efektu pracy ekipy Post-rock.PL, w maju ubiegłego roku bez żadnego rozgłosu ukazała się debiutancka epka Warm Shelter. To skromne, wydane własnym sumptem, czteroutworowe wydawnictwo, a w zasadzie zawierające trzy nagrania, z czego jedno w dwóch wersjach, udowodniło, że dostrzeżenie ich przez twórców wspomnianej kompilacji nie było przypadkiem. Trzeba jednak postawić sprawę jasno. Proponowana przez rzeszowian synteza post rocka i ambientu nie jest żadnym objawieniem. Brzmi jednak solidnie i, jak na debiutantów, zawiera elementy dające podstawę ku temu, by w przyszłości sprawdzić, czy przypadkiem muzycy nie postawili kolejnego kroku i nie nagrali czegoś ciekawszego. Choć oczywiście nie oznacza to, że teraz jest nudno.
 


Debiut Warm Shelter to dawka licznych postrockowych standardów, ale i gdzieś głębiej przejawów potencjału. Muzycy dość swobodnie łączą ze sobą elektronikę, gitary i wiolonczelę. Brzmi to dość lekko, swobodnie, bez oznak wymęczenia i ciągnięcia za uszy. Słychać tu duże możliwości i wiele kierunków, które można by obrać, co de facto potwierdziło nagrane po ukazaniu się tej epki rzeczone "Far From The Stars". Jedynym większym mankamentem są partie wokalne w "Worlds". W wersji instrumentalnej utwór brzmi zdecydowanie lepiej, gdyż głos i sposób śpiewania za bardzo przybliża całość do shoegazowo-postrockowej sztampy, którą słyszeliśmy już tysiące razy. Nie warto, nie w ten sposób. Szkoda tej muzyki.


Przy takim punkcie wyjścia wydaje się, że muzycy zyskają najwięcej, jeśli gitara ustąpi miejsca elektronice i sekcji rytmicznej. Dzięki temu brzmienie będzie cieplejsze i bardziej przestrzenne, tym samym znacznie szybciej przyciągając uwagę słuchacza. Słowem, wszystko w rękach rzeszowskiej młodzieży. Początek mają obiecujący. Zobaczymy, co będzie dalej.

piątek, 10 kwietnia 2015

Taśma prawdy

Czasem trudno zachować obiektywizm. Każdy piszący lub mówiący o muzyce, czy czymkolwiek innym, ma swoje preferencje i one prędzej czy później dają o sobie znać, nawet w najbardziej subtelny sposób. Pewnych, nazwijmy to szumnie, tekstów (pop)kultury po prostu się nie toleruje, uważając, że są one złe, plastikowe, bez wartości i wyrazu lub stworzone w odstręczającym stylu. Zwyczajnie nie przepadamy za określonymi twórcami, choć oczywiście nie wyklucza to możliwości docenienia ich przez jakiś inny pryzmat. Za przykład niech posłuży chociażby Within Temptation. Począwszy od drugiej płyty, Holendrzy obrali drogę pseudosymfoniczno-przebojowych, w zasadzie ocierających się o pop, piosenek, których grupą docelową stały się zagubione w blasku księżyca i zamkowych labiryntach "gotyckie" zapłakane duszyczki. Odnieśli komercyjny sukces? Owszem, i to znaczny. Produkt doskonale się sprzedał i wciąż są na niego chętni. Ja zaś nie zaliczam się do kupujących, niemniej istnieje pewne wydawnictwo niderlandzkich muzyków, do którego mam duży sentyment i które pozostaje doskonałym przykładem tego, co działo się w muzyce lat 90. 

Początki Within Temptation, najpewniej 1996 r.  /  Fot. Arch. zespołu
W ubiegłym roku ukazała się reedycja "Enter", debiutanckiej płyty Within Temptation, do której nawet dziś wzdycha wielu sympatyków klimatycznego grania, niemogących jednocześnie pogodzić się z tym, co muzycy uprawiają teraz. Z jednej strony ten wydany niespełna 18 lat temu album pozostaje typowym reprezentantem szalenie popularnego wówczas kontrastowego wokalnego zestawienia ponurego niedźwiedzia i filigranowej sarenki, przy akompaniamencie melodyjnych, melancholijnych i ciężkich partiach gitar oraz wtórujących im klawiszach. Wystarczy przypomnieć sobie liczne podobne zespoły, chociażby Sins of Thy Beloved czy pierwsze wydawnictwa Theatre of Tragedy, Tristanii, a także białostockiej Via Mistica. Jednakże w tych ramach owej typowości Holendrzy poruszali się bardzo sprawnie. Zaś tym, co dało początek ich wydanego na całym świecie debiutu, była na swój sposób jeszcze ciekawsza taśma demo, również zatytułowana "Enter"  

Booklet dema "Enter"
Na skromną wydaną 1996 r. kasetę trafiły cztery nagrania. Były one na tyle interesujące, że prężnie wówczas działająca holenderska DFSA Records, która nota bene wypuściła także płyty naszych Tenebris i Corruption, natychmiast wzięła muzyków pod swoje skrzydła. Trudno się dziwić. Pierwsze oficjalne nagrania Within Temptation miały w sobie olbrzymią dawkę klimatu, a taka muzyka była wówczas u szczytu popularności. Owszem, też w jakiś sposób adresowano ją do wspominanych wcześniej umęczonych dusz, ale wówczas bynajmniej nie można było zarzucić jej tego, co obecnie dominuje w pokłosiu takiego grania. Nie było plastikowej, aż do przesady cukierkowej, produkcji i całej tej ciągniętej za uszy "gotyckości". W nasze ręce i do naszych uszu trafiało o wiele więcej autentyczności, a znacznie mniej produktu. W końcu umowna piwnica zawsze zabrzmi szczerzej.


Inna sprawa, że na pierwszą wersję "Enter" trafiły dobre utwory. Było w nich wszystko, na co wówczas zwracano uwagę w tej muzyce i co siłą rzeczy przyciągało uwagę jej sympatyków. Nie wspominając już o głosie Sharon den Adel. Co więcej, wszystkie cztery nagrania trafiły ostatecznie na debiutancką płytę. Jedyną różnicą była modyfikacja tytułu jednego z nich - "Pearls" zmieniono na "Pearls of Light". Dla porządku należy jednak wspomnieć, że przed ukazaniem się taśmy "Enter", także w 1996 r., Holendrzy na własny użytek nagrali na roboczej kasecie również cztery kompozycje. Dwie z nich, "Grace" i "Blooded", trafiły na regularny album. O pozostałych dwóch muzycy już pewnie zapomnieli. Nigdy nie zostały wydane.


To prawda, że to wszystko można napisać o każdym zespole, którego muzycy grali kiedyś ciężej, a teraz komponują proste, singlowe piosenki, bo zwyczajnie z tego żyją, a lata 90. przecież już dawno się skończyły. Inne czasy, panie Mrozkowiak. Zapomnij więc pan o tych wszystkich kasetach i płytach, za którymi 20 lat temu jeździłeś po całym mieście lub wypatrywałeś w antykwariatach na byle jakim dworcu, wydając na nie ostatnie pieniądze. Albo sprzedaj, rozdaj, bądź znieś do piwnicy, albo przestań marudzić i trzymaj wszystkie na porządnych regałach i regularnie zanoś je do radia, by ktoś mógł uśmiechnąć się, wspominając czasy młodości, a ktoś z obecnego pokolenia miał sposobność je poznać i dowiedzieć się, dlaczego kiedyś taka muzyka brzmiała inaczej. Niby odpowiedź jest prosta, tylko kogo ja chcę oszukać?

niedziela, 5 kwietnia 2015

U(duch)owiona muzyka

Ktoś kiedyś powiedział, że wielu żyje, ponieważ obawia się umrzeć, tak samo jak wielu umiera, gdyż boi się żyć. Te słowa, jak mało które, pasują do muzyków Ghost Bath i trudno dziwić się, że Amerykanie mocno wzięli je sobie do serca. Co więcej, ich zdaniem umrzeć jest łatwo. To życie kosztuje nas zdecydowanie więcej niż potencjalnie decyzja o jego odebraniu, i to nie tyle komuś, co zwłaszcza sobie. Dlatego niektórzy robią, to co robią, nie znajdując już w sobie ani woli, ani jakichkolwiek pokładów sił. To wszystko brzmi śmiertelnie poważnie, i to dosłownie, jednak ile w tym fasady, a ile prawdy, wiedzą jedynie sami zainteresowani. W każdym razie nie zmienia to faktu, że tworzą muzykę balansującą na granicy życia i śmierci.

Ghost Bath  /  Fot. facebook.com/blackghostbath
Nikt, przynajmniej oficjalnie, nie wie, jak się nazywają. Oni sami również nie ułatwiają zadania tym, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej. Jest ich czterech, są Amerykanami z Dakoty Północnej i to ma nam wystarczyć. Inna sprawa, że bezimienni panowie bynajmniej nie są anonimowi jako zespół. Ghost Bath już jakiś czas temu zdobyło sobie uznanie wśród fanów depresyjnego grania debiutancką epką "Ghost Bath" oraz regularną płytą "Funeral". Teraz zaś wszystko wskazuje na to, że grono ich fanów będzie zdecydowanie szersze. Za sprawą ukazującego się teraz "Moonlover", muzycy jednoznacznie udowodnili, że szuflada z etykietą depressive black metal może skrywać dźwięki nieszablonowe, dzikie i wbrew pozorom pełne energii.  

Okładka "Moonlover"
Ghost Bath samo w sobie to jakby poruszanie się po limbo, wyczekiwanie aż Charon łaskawie dobije do brzegu i błądzenie w poszukiwaniu światełka na końcu tunelu. Niby coś się stało i już nas lub kogoś nie ma, ale jak się okazuje, nie do końca. Albo odwrotnie. Ktoś czuje potrzebę wcześniejszego porzucenia tego świata i już jest o krok od zrealizowania decyzji, gdy magle z jakiegoś powodu tego nie robi. W obu przypadkach mamy do czynienia z duchami, zazwyczaj umęczonymi niedokończonym życiem lub niedokończoną śmiercią.  



Wszystkie te emocje, ponure przemyślenia i wnioski Amerykanie zamknęli w dość ciekawej hybrydzie. Depresyjny black metal? Owszem, ale tak bardziej na siłę. To raczej przypięta łatka, utarte hasło i uproszenie, na których zespół dużo traci. W rzeczywistości naturalnie dominuje czerń, jednak w tej muzyce paradoksalnie jest bardzo dużo energii i, bynajmniej nie trupiej, żywotności. Szalone, opętane partie gitar znakomicie współgrają z nieokiełznanymi krzykami. Ciężar równie ciekawie przeplata się z bardziej nostalgicznymi momentami. Melodii również nie brakuje. Szczęśliwie jednak wykorzystane postrockowe i postmetalowe patenty nie zacierają największej zalety tej płyty - wydawałoby się nieokrzesanej spontaniczności, dzięki której raz po raz jesteśmy zaskakiwani na nowo. Zadziwiające, jak wiele energii można odnaleźć w tej depresji.



"Moonlover" to znakomita alternatywa dla nieco niewieściejącego ostatnimi czasy shoegaze'owego lub postrockowego black metalu. A z drugiej strony, nie aż tak radykalnego, jak podcinanie sobie żył zardzewiałą żyletką w stylu Forgotten Tomb za czasów "Songs to Leave". Gdzieś tam za to przypominają się początki Agalloch, ale muzycy Ghost Bath poszli o krok dalej, na czym bardzo dobrze wyszli. Amerykanie udowodnili, że zwrócenie na siebie uwagi dwoma pierwszymi wydawnictwami nie było przypadkiem. Dopóki formuła nie wyczerpie się i nie zabraknie im pomysłów, dopóty będą nagrywali dobre i wbrew pozorom nieszablonowe płyty. Oby jak najdłużej. Dwa pierwsze wydawnictwa Ghost Bath zostały w pełni udostępnione przez muzyków. Linki znajdziecie w dziale MP3 warte posłuchania.