poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Granie w otwarte karty

Czasem odnoszę wrażenie, że im dalej na północ Stanów Zjednoczonych, tym bardziej brutalne granie z ciepłej Florydy ustępuje miejsca black metalowi z o wiele mniej przyjaznych i surowszych zakątków, za którymi leży już tylko kanadyjska granica. Więcej lasów, więcej gór to i muzyka śmierci wydaje się mieć nieco mniej do wiedzenia. Klimat sprzyja, zatem łatwiej odziać się w skórę i żelazo, a i corpse paint tak szybko nie spłynie. Pozostają oczywiście mocno ortodoksyjne wyjątki jak np. Kult ov Azazel właśnie z rzeczonej Florydy czy teksańskie Black Funeral, ale sądzę, że w tym lekko prześmiewczym uproszeniu mimo wszystko coś jest. W końcu trochę trudniej wyobrazić sobie skąpanych w południowym słońcu muzyków chociażby Agalloch, Ghost Bath, L'Acephale czy Ceremonial Castings. Podobnie jest z Obsequiae. Od kiedy panowie zostawili za plecami nazwę Autumnal Winds i wyciągnęli właściwe wnioski, z powodzeniem zdobywają atencję fanów melodyjnej czerni.


Tu wszystko jest jasne, bo nie ma też czego ukrywać. Zapomnijcie o oryginalności i spróbujcie zrozumieć Amerykanów mentalnie wciąż chodzących na koncerty w latach 90. i kupujących wydawane wówczas płyty. Rotting Christ, wczesna Katatonia, stare dobre Amorphis, Tormentor, Abigor czy Samael to tylko wybrani z licznego grona klasyków europejskiego grania, do których muzycy jawnie się odwołują. Grają w otwarte karty i trzeba przyznać, że grają całkiem umiejętnie. Przez lata przeciętnych pomysłów w Autumnal Winds szlifowali umiejętności sensownego uderzania w werbel, przebierania palcami po gryfach i odpowiedniego ustawienia skrzeczącego głosu. Efekt jest taki, że nie hałasują zbyt oryginalnie, ale przyciągają uwagę przede wszystkim bardzo wiernym odtworzeniem klimatu sprzed 20 lat. Jest szalenie melodyjnie, energicznie i nastrojowo. Są przede wszystkim emocje, które przypomni sobie każdy szukający podobnych wrażeń w ostatniej dekadzie minionego wieku. Kopiści? Owszem, ale całkiem udani.


Jak dotąd panowie nagrali demo i dwie płyty. W zasadzie im dalej w las, tym brzmi to ciekawiej. W rezultacie wydane w ubiegłym roku "Aria of Vernal Tombs" odbiło się echem również w Europie, w której Amerykanie zasłuchali się aż do bólu. W zasadzie grają i noszą się tak, jakby stylistycznie zawdzięczali jej absolutnie wszystko. To prawda, że w tym miejscu powinny przemawiać przez nas pobłażliwość i lekko ironiczny uśmieszek, ale z drugiej strony ta muzyka tak bardzo przypomina bezpowrotnie minione czasy, do których co poniektórzy tak rzewnie wzdychają, że śmiało można przymknąć i oko i ucho.


By było jasne. Obsequiae to przede wszystkim ciekawostka z drugiej strony Oceanu. Poza nieustannie kultywowanym sentymentem panowie niewiele mają do zaoferowania. Niemniej są na tyle sprawni, że wielu znajdzie w ich muzyce to, czego akurat może szukać, a co dziś nie jest tak powszechne jak kiedyś. Niewątpliwie podróż w czasie. Dla świadomych słuchaczy raczej w obie strony.

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Jeśli nie oryginalność, to solidność

Zrządzeniem losu ostatnio w mojej radiowej przegródce lub domowym odtwarzaczu pojawia się nieco wydawnictw z Podlasia. Dotyczy to zarówno archiwalnych kaset pokroju demówek Via Mistica czy Nostradamus, jak i również nagrań jeszcze nie do końca opierzonych debiutantów za sprawą m.in. Starsabout. Tych ostatnich zresztą przybywa, dowodząc, że nasza młodzież też ma coś do powiedzenia. Nie zawsze jest przesadnie ciekawie, nie zawsze wybitnie oryginalnie, ale ważne że jest. W końcu od czegoś trzeba zacząć, a na pewno nie będzie rozwijał się ten, kto nie spróbuje. Wśród owych próbujących są także młodzi z białostockiego Fobia Inc.

Fobia Inc.  /  Fot. Paulina Angielczyk
Co prawda istnieją już pięć lat, ale dopiero teraz ich muzyka zaczyna trafiać do kogoś więcej niż jedynie najbardziej osłuchanych w kazamatach rodzimego instrumentalnego grania. Powodem jest regularny debiut w postaci "Astrial Seasons". Po pierwszym przesłuchaniu szybko można dojść do wniosku, że panowie nie będą mieli łatwego zadania. Nie chodzi to, że nagrali fatalną płytę. Bo nie nagrali. Problem leży gdzie indziej. Nad Wisłą podobnych zespołów jest dużo i trzeba nieźle się napocić, by wyjść z rodzinnego miasta i dość oryginalnie wypaść na tle pozostałych przedstawicieli gatunku. Ale jeśli nie jest oryginalnie, bądź zwyczajnie nie może być, to niech będzie za to solidnie. Jak się okazało, jest.


"Astrial Seasons" to jak na debiutantów bardzo dobrze wyprodukowana płyta. W jej booklecie natrafiamy na informację, że za mastering odpowiada Richard Addison. Jeśli to nie zbieżność nazwisk, muzyką białostoczan zajął się uznany kanadyjski specjalista w tej dziedzinie. Była to bardzo mądra inwestycja. Dzięki niej malkontenci może nie będą aż tak bardzo kręcili nosem, gdy usłyszą dobrze znaną wypadkową post rocka i post metalu. Panowie poruszają się po mocno utartych ścieżkach, choć wcale nie oznacza to, że nie potrafią grać. Bynajmniej. Można nawet dojść do wniosku, że ich niemałe umiejętności giną nieco w echach obranych gatunków. A te zaś najlepiej słychać, gdy panowie odchodzą od onirycznego i przestrzennego grania, dając ponieść się ciężarowi. Wówczas robi się najciekawiej. Im więcej życia, tym lepiej. Sennych postrockowych utworów opartych na budowaniu napięcia i tak jest już nad to. Nowe niewiele wniosą.

Fobia Inc.  /  Facebook.com/fobiainc  
Muzycy Fobia Inc. nagrali płytę, z której mają prawo być zadowoleni. A to ważne, bo daje siły do dalszej działalności - poświęcania czasu, środków i odnajdywaniu motywacji. Co prawda muzycy nie oferują nam oryginalności, ale na "Astrial Seasons" są za to jakość i solidność. Skoro jednak mówimy o debiutantach, to jednak na pewne rozwiązania można przymknąć oko, a w zasadzie ucho. Kilka dobrych słów na starcie nikomu jeszcze nie zaszkodziło, a przecież może jedynie pomóc. Więcej będziemy mogli wymagać po drugiej płycie. To ona dopiero pokaże, ile w muzykach uporu, determinacji i faktycznego talentu. Warto ich zapamiętać i przypomnieć sobie za jakiś czas.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Kwestia ceny

Ile bylibyście w stanie zapłacić za fizyczny nośnik ulubionej płyty, której nie macie w zbiorach? Nie ma znaczenia, że dzięki dobrodziejstwom globalnej sieci znacie ją na pamięć lub jeszcze przed nastaniem cyfrowej ery sięgaliście po przegrywaną kasetę lub wypalony przez znajomego krążek cd-r. Od premiery minęły lata, nie było reedycji, a po prostu chcielibyście ją mieć. Tak dla własnej przyjemności. Kiedy w końcu znajdujecie ją na jakiejś aukcji i widzicie kwotę szybującą pod niebosa, zaczynacie zastanawiać się, gdzie przebiega granica. W końcu to tylko kawałek plastiku, ale... No właśnie. Nie tak dawno byłem świadkiem bardzo podobnej sytuacji. I to w przypadku nie jakoś przesadnie rozpoznawalnej grupy.

Dismal pod koniec lat 90.  /  Fot. Arch. zespołu
Ci, których natura obdarzyła podzielnością uwagi, w latach 90. wpatrywali się nie tylko w płonące norweskie kościoły i piwnice Bergen, ale i bacznie nadstawiali ucha na południe Europy. W tym nastrojowym i bardziej melodyjnym graniu można było znaleźć kilka perełek, a wśród niewątpliwie debiutancki krążek włoskiego Dismal. Wydany w 1998 r. "Fiaba Lacrimevole" - Like a Red Bleeding Rose in a Glacial Desert..." nigdy nie doczekał się wznowienia, a że nie tak znowu łatwo o drugą taką płytę, jej kompaktowe wydanie osiąga dziś w Polsce cenę nawet ok. 250 zł., a na Zachodzie świadomi sprzedawcy nierzadko krzyczą sobie za nią ok. 100 euro. Czy to ma sens? Bynajmniej, ale  tu racjonalne argumenty przecież nie wchodzą w grę.


Następca dwóch skromnych demówek, szumnie nazywanych również epkami, urzeka przede wszystkim klimatem. To znakomite połączenie black metalu, doomu, operowego patosu i nastroju, który, mniej bądź bardziej słusznie, przyjęto uznawać za gotycki. Są melodie, klawisze, zawodzące niewiasty, jak zawsze biegnące po mentalnym lesie, krzyki, wrzaski i olbrzymia dawna ekspresji. Dziś, jak i 18 lat temu, żadem ortodoks nie tknie tego albumu nawet osmalonymi widłami, ale każdy wzdychający za latami 90. nie będzie potrafił przejść obok niego obojętnie. W w 1998 r. zasadzie był to jeden z ostatnich momentów, by taki krążek zyskał popularność. Fala nastrojowego grania opadała coraz wyraźniej, przechodząc w elektroniczne eksperymenty, co w najlepszym razie kończyło się kontrowersjami, bądź artystyczną katastrofą. Co więcej, "Fiaba Lacrimevole..." to również wyraźny romans z neoklasyką, który później przerodził się w regularne odwiedzanie jej alkowy. A że związek trwa do dziś, w efekcie nigdy wcześniej i nigdy później Włosi nie nagrali takiego albumu. I już z pewnością nie nagrają, gdyż od kilkunastu lat przemierzają krainy baśni i łagodności. Nie oznacza to jednak, że grają źle. Po prostu zmieniły się czasy, a wraz z nimi ludzie. Zarówno ci grający, jak i słuchający.


Nie zmienia się natomiast jeden odwieczny mechanizm. Dany przedmiot jest warty tyle, ile skłonny będzie zapłacić za niego sam zainteresowany. A że kilku osobom bardzo zależało na fizycznej kopii debiutu Włochów, szalenie wysoko zawiesili poprzeczkę i ta prędko nie opadnie. Nie zmienia to jednak faktu, że "Fiaba Lacrimevole..." ma coś w sobie. Takich płyt już się nie nagrywa. Dla wielu pozostanie reliktem, dla innych komercją, a trzecia grupa nawet się o niej nie dowie. Jeśli jednak jesteście młodsi, a odnajdujecie w sobie żyłkę archiwisty i lubicie zaglądać do mentalnych muzycznych antykwariatów, znajdziecie tam kawałek prawdziwej historii. Starszym nie muszę przypominać. Oni dobrze wiedzą, o co tu chodzi. W końcu wszystko to kwestia ceny.

wtorek, 5 kwietnia 2016

Unosząc wieko trumny

Wampiry mają to do siebie, że w końcu muszą wyjść z trumny i zrobić coś konkretnego. Wyssać czyjąś krew, postraszyć uciekających w popłochu ludzi lub nagrać nową płytę. Inna sprawa, że nigdy nie wiadomo, czy danej nocy przypadkiem nie podnoszą wieka po raz ostatni. Dlatego zawsze cieszy informacja o nowej płycie XIII Stoleti. Tym bardziej, że w tym wieku czeski Nosferatu jakoś przesadnie nas nie rozpieszczał i częściej szczerzył kły przy okazji koncertowych i retrospektywnych wydawnictw niż przy okazji premiery zupełnie nowych nagrań. Ale w końcu jest. Po siedmiu latach od "Dogmy" w nasze ręce trafia "Intacto". 

XIII Stoleti  /  Fot. Tomas Valenta/xiiistoleti.com
Wraz z upływem czasu coraz trudniej jednoznacznie ocenić wydawnictwa Czechów. Na ostatnich płytach nie ma już tak wielkich przebojów, jak za w latach 90. Nie znajdziemy kompozycji pokroju "Nosferatu Is Dead" czy "Elizabeth", od których nie będziemy mogli się oderwać. Trudno także o tak spójnie wypełniający płyty wampiryczny klimat, jaki pamiętamy z kultowych już albumów "Werewolf" i "Nosferatu". Z drugiej jednak strony zawsze dostawaliśmy to, co było solidne i w dobrze nam znanym stylu. Po włożeniu płyty do odtwarzacza wszystko się zgadzało. Nawet przypadkowy słuchacz od razu poznawał, że to Trzynaste Stulecie. Sęk w tym, że ostatnie premierowe nagrania często uciekają z naszej głowy tak szybko, jak się w niej pojawią. Tak było z "Dogmą" i tak jest z "Intacto". Inna sprawa, że z okazji przydającej w tym roku 25. rocznicy ukazania się debiutanckiej demówki Czechów, mieliśmy prawo oczekiwać czegoś więcej. Niemniej, by już tak nie marudzić, trzeba uczciwie przyznać, że wbrew pozorom "Intacto" ma dużo do zaoferowania. Trzeba tylko wziąć mentalną łopatę, wykopać dźwiękową trumnę i unieść wieko. Nie każdemu będzie się chciało.


To są po prostu przyzwoicie skomponowane i zagrane piosenki, które na koncertach wprawią w ruch nie jedną stopę i głowę. Owszem, brakuje im dobrze nam znanej wampirycznej iskry, ale nic na to nie poradzimy. Pozostaje docenić to, co jest. Uwagę zwracają promujący płytę "Phobia Nocturna", przyjemnie zaskakujący uderzeniem "Havran" i w zasadzie neofolkowa "Nocturama". Z tych trzech raczej jedynie pierwszy ma szansę na dłuższą obecność w koncertowym secie. W zasadzie wszystkie pozostałe nagrania z "Intacto" mogą w każdej chwili uzupełnić dobór klasyków. Ale jedynie uzupełnić. Bracia Stepanowie bronią się jednak solidnością i produkcją. Inna sprawa, że zawsze mogli i nadal mogą liczyć na naszą życzliwość. Sympatia polskich fanów utrzymuje się mimo upływu lat i nieobecności Tomasza Beksińskiego, któremu Czesi zawdzięczają tak wiele.


"Intacto" nie jest płytą pełną wad. Nie budzi też rozczarowania. Po prostu chciałoby się usłyszeć coś więcej, zwłaszcza jeśli dobrze zna się przeszłość XIII Stoleti. Najważniejsze jednak, że ta czeska efemeryda wciąż częściej pojawia się niż znika. Inna sprawa, że pewne płyty nagrywa się tylko raz, więc uczciwie nie możemy nieustannie oczekiwać powtórzenia największych kompozytorskich sukcesów. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby Czesi nagrali jeszcze coś, co zamknęłoby usta wszystkim malkontentom. Ale jeśli tak ma się stać, to jeszcze nie teraz.