poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Kwestia ceny

Ile bylibyście w stanie zapłacić za fizyczny nośnik ulubionej płyty, której nie macie w zbiorach? Nie ma znaczenia, że dzięki dobrodziejstwom globalnej sieci znacie ją na pamięć lub jeszcze przed nastaniem cyfrowej ery sięgaliście po przegrywaną kasetę lub wypalony przez znajomego krążek cd-r. Od premiery minęły lata, nie było reedycji, a po prostu chcielibyście ją mieć. Tak dla własnej przyjemności. Kiedy w końcu znajdujecie ją na jakiejś aukcji i widzicie kwotę szybującą pod niebosa, zaczynacie zastanawiać się, gdzie przebiega granica. W końcu to tylko kawałek plastiku, ale... No właśnie. Nie tak dawno byłem świadkiem bardzo podobnej sytuacji. I to w przypadku nie jakoś przesadnie rozpoznawalnej grupy.

Dismal pod koniec lat 90.  /  Fot. Arch. zespołu
Ci, których natura obdarzyła podzielnością uwagi, w latach 90. wpatrywali się nie tylko w płonące norweskie kościoły i piwnice Bergen, ale i bacznie nadstawiali ucha na południe Europy. W tym nastrojowym i bardziej melodyjnym graniu można było znaleźć kilka perełek, a wśród niewątpliwie debiutancki krążek włoskiego Dismal. Wydany w 1998 r. "Fiaba Lacrimevole" - Like a Red Bleeding Rose in a Glacial Desert..." nigdy nie doczekał się wznowienia, a że nie tak znowu łatwo o drugą taką płytę, jej kompaktowe wydanie osiąga dziś w Polsce cenę nawet ok. 250 zł., a na Zachodzie świadomi sprzedawcy nierzadko krzyczą sobie za nią ok. 100 euro. Czy to ma sens? Bynajmniej, ale  tu racjonalne argumenty przecież nie wchodzą w grę.


Następca dwóch skromnych demówek, szumnie nazywanych również epkami, urzeka przede wszystkim klimatem. To znakomite połączenie black metalu, doomu, operowego patosu i nastroju, który, mniej bądź bardziej słusznie, przyjęto uznawać za gotycki. Są melodie, klawisze, zawodzące niewiasty, jak zawsze biegnące po mentalnym lesie, krzyki, wrzaski i olbrzymia dawna ekspresji. Dziś, jak i 18 lat temu, żadem ortodoks nie tknie tego albumu nawet osmalonymi widłami, ale każdy wzdychający za latami 90. nie będzie potrafił przejść obok niego obojętnie. W w 1998 r. zasadzie był to jeden z ostatnich momentów, by taki krążek zyskał popularność. Fala nastrojowego grania opadała coraz wyraźniej, przechodząc w elektroniczne eksperymenty, co w najlepszym razie kończyło się kontrowersjami, bądź artystyczną katastrofą. Co więcej, "Fiaba Lacrimevole..." to również wyraźny romans z neoklasyką, który później przerodził się w regularne odwiedzanie jej alkowy. A że związek trwa do dziś, w efekcie nigdy wcześniej i nigdy później Włosi nie nagrali takiego albumu. I już z pewnością nie nagrają, gdyż od kilkunastu lat przemierzają krainy baśni i łagodności. Nie oznacza to jednak, że grają źle. Po prostu zmieniły się czasy, a wraz z nimi ludzie. Zarówno ci grający, jak i słuchający.


Nie zmienia się natomiast jeden odwieczny mechanizm. Dany przedmiot jest warty tyle, ile skłonny będzie zapłacić za niego sam zainteresowany. A że kilku osobom bardzo zależało na fizycznej kopii debiutu Włochów, szalenie wysoko zawiesili poprzeczkę i ta prędko nie opadnie. Nie zmienia to jednak faktu, że "Fiaba Lacrimevole..." ma coś w sobie. Takich płyt już się nie nagrywa. Dla wielu pozostanie reliktem, dla innych komercją, a trzecia grupa nawet się o niej nie dowie. Jeśli jednak jesteście młodsi, a odnajdujecie w sobie żyłkę archiwisty i lubicie zaglądać do mentalnych muzycznych antykwariatów, znajdziecie tam kawałek prawdziwej historii. Starszym nie muszę przypominać. Oni dobrze wiedzą, o co tu chodzi. W końcu wszystko to kwestia ceny.

Brak komentarzy: