wtorek, 25 sierpnia 2015

Zapomniany epizod muzyka Riverside

Przypadające w tym roku dwudziestolecie ukazania się ważnych płyt i taśm magnetofonowych jest tak pokaźnym zbiorem wydawnictw, że nie ma miesiąca, by od jakiejś premiery nie minęły dokładnie dwie dekady. A czemu 1995 r.? Wówczas to przypadało apogeum szeroko rozumianego klimatycznego grania i metalu samego w sobie. Rozpędzona na przełomie lat 80. i 90. maszyna mknęła w najlepsze. Co prawda, dość szybko zaczęła ostro hamować na skutek gitarowo-elektronicznych eksperymentów, ale do tego momentu pozostawały jeszcze trzy-cztery lata złotych czasów ciężkiego grania. Jednak wydane wówczas i doskonale pamiętane do dziś płyty to nie wszystko. Pozostają jeszcze przecież te kojarzone co najwyżej z nazwy za sprawą notek biograficznych lub efektów poszukiwań bardziej dociekliwych płytowych szaleńców. Oczywiście, mówiąc niekiedy delikatnie, nie wszystkie przetrwały próbę czasu, ale z biegiem lat, na skutek zbiegów okoliczności i personalnych zawirowań, zasłużyły na to, by wyciągnąć je z otchłani i przede wszystkim przybliżyć ich zawartość. Za przykład niech posłuży wydana dokładnie dwadzieścia lat temu taśma pewnego zapomnianego już warszawskiego zespołu, w którym swego czasu grał powszechnie znany dziś współzałożyciel Riverside.

Wczesne Riverside, Piotr Kozieradzki pierwszy z prawej  /  Fot. m00n
Jeśli ktoś napotkał na swojej drodze Piotra Kozieradzkiego, szerzej znanego jako Mitloff, wie, że lepiej facetowi nie wchodzić w paradę. W końcu nieprzypadkowo mówi się, że małe jest piękne, ale duży może więcej. W latach 90. perkusista Riverside był dość barwną i kontrowersyjną postacią, doskonale znaną na warszawskiej scenie. Rozpoznawalność i szacunek zyskał przede wszystkim tym, co przez dwanaście lat wyczyniał za bębnami  we wciąż działającym i powszechnie znanym deathmetalowym Hate. Samo granie to jednak nie wszystko. Co ciekawe, to właśnie on namówił Pawła Mazura, by ten reaktywował Pandemonium, ze względów prawnych działające wówczas pod zmienioną nazwą Domain. Przez jakiś czas wydawał także płyty pod szyldem Apocalypse Productions, a w katalogu miał m.in. krążki Imperator, Medebor, Eternal Tear, Christ Agony, Gortal czy Unnamed, w którym nota bene grał Piotr Grudziński, gitarzysta Riverside. Był także współudziałowcem warszawskiego klubu Progresja. Jednakże to wszystko jest powszechnie znane. O wiele mniej osób wie, że wspominany perkusista miał także pewien zapomniany już doommetalowy epizod. 

Dark Prophecies, najpewniej w okolicach 1991 r.  Fot. Metal-Archives
Dziś o warszawskim Dark Prophecies mało kto pamięta, ale z drugiej strony to też nie dziwi. Ostatecznie muzycy pozostawili po sobie zaledwie dwie samodzielnie wydane taśmy demo, z których warto wymienić przede wszystkim tą drugą z 1995 r. To własnie w nagraniach kasety "On the Edge of Black Eternity" wziął udział wspominany pan Kozieradzki. Na ile był studiu gościem, a na ile członkiem Dark Prophecies, to już trzeba by zapytać o to samego zainteresowanego. Nie zmienia to jednak faktu, że w latach 90. owy perkusista raczej nie przyzwyczajał nas do takiego grania. Zwykł o wiele szybciej i brutalniej uderzać w werbel i talerze. A jak to w doom metalu bywa, w przypadku Dark Prophecies jest przede wszystkim wolniej, miejscami wręcz nastrojowo, ale i surowe, "śmiertelne" korzenie gatunku również wyraźnie usłychać.

Nagranie otwierające taśmę "On The Edge of Black Eternity"



W latach 90. w Polsce takich zespołów było dużo i dziś trudno jakoś szczególnie wyróżnić warszawiaków. Jednak z pewnością pozostała po nich muzyka jest w pełni reprezentatywna dla tamtych czasów, a co za tym idzie, w XXI w. ucieszy wszystkich znudzonych obecnymi trendami i w konsekwencji poszukujących surowego, w zasadzie nawet oldschoolowo brzmiącego już, połączenia doom i death metalu. To prawda, że większość kompozycji powstała w oparciu o jeden wyraźny schemat twórczy, ale co po latach jest kluczowe, słychać tu podziemie oraz autentyczność, która może nie do końca szła w parze z oryginalnością, ale była i jest nadal. Momentami aż chciałoby się, by te nastrojowe zwolnienia, wypełnione melodyjnymi partiami gitar i śladowymi klawiszami, brzmiały dłużej. Chciałoby się, by to na nich oparto konstrukcję utworów, gdyż to właśnie w tych momentach Dark Propchecies brzmi majestatycznie, dostojnie, po prostu najciekawiej dzięki oddalaniu się od ówczesnej typowej deathmetalowej partytury.

Nagrany raz jeszcze utwór, który pierwotnie trafił na demo "Vergil" z 1991 r.  



Trudno zaprzeczyć, że dziś Dark Prophecies to w znacznej mierze muzyczna ciekawostka, o której wiedziałoby jeszcze mniej osób, gdyby nie odnotowany w niej udział Piotra Kozieradzkiego. Taśma "On the Edge of Black Eternity" ma jednak swój charakterystyczny urok i w zasadzie obecnie pozostaje białym krukiem dla wszystkich chcących zgłębić wydawniczą przeszłość obecnych muzyków Riverside i zarazem wejść w posiadanie fizycznych kopii tego, co pozostawili za swoimi plecami. A trzeba przyznać, że trochę tego jest, także w przypadku m.in. Piotra Grudzińskiego, o czym więcej możecie przeczytać tutaj. 4 września ukaże się "Love, Fear and The Time Machine", nowa płyta Riverside. To dobra okazja, by dla kontrastu spojrzeć w przeszłość. 

wtorek, 18 sierpnia 2015

W oparach absyntu i opium

W drugiej połowie XIX w. przy słynnym paryskim placu Pigalle istniało niezwykłe miejsce, w którym gęstość powietrza definiowały opary opium, hektolitry absyntu, wieczna melancholia, ból istnienia, poczucie bezsensowności życia i powstałe w oparciu o nie teksty kultury. Tym miejscem była słynna Café de l'Enfer, lokal inspirowany piekłem. Dziś próżno jej szukać. Charakterystyczna fasada wytrzymała do lat 50. ubiegłego wieku, ale trudno powiedzieć, czy wówczas to miejsce było jeszcze otwarte. Ostatecznie kamienica nie przetrwała próby czasu i zakusów handlarzy nieruchomościami. Zachowały się jednak liczne fotografie i zapiski świadczące o wyjątkowości tego miejsca, które, jak niedawno się okazało, nadal pozostaje źródłem inspiracji. Świadczą o tym poczynania tajemniczego projektu noszącego nazwę właśnie Café de l'Enfer, który w pewnych kręgach dość szybko okrzyknięto wielką nadzieją.

Frontowe wejście do Café de l'Enfer  /  Fot. coolstuffinparis.com
Niewiele wiadomo o muzykach. Inna sprawa, że oni sami bardzo cenią sobie anonimowość, skutecznie nie ułatwiając zadania bardziej dociekliwym. Co więcej, trudno także powiedzieć, ile osób współtworzy Café de l'Enfer. Za ich pozwoleniem ujawniono jedynie, że są Francuzami osiadłymi w Austrii, dla których inspiracją pozostaje przede wszystkim szeroko rozumiane ojczyste podziemie początku ubiegłego wieku. Co za tym stoi? Przede wszystkim literatura i sztuka kroczące w parze z alkoholowo-narkotykowymi eksperymentami oraz naturalnie związana z nimi pesymistyczna kwintesencja filozofii Fin de Siecle. Stąd nieprzypadkowo w twórczości Café de l'Enfer liczne odniesienia do francuskiego symbolizmu, w tym przede wszystkim poezji Charlesa Baudelaire'a. Ale po kolei.
Okładka mini albumu Café de l'Enfer
Ten tajemniczy projekt debiutował w 2010 r. samodzielnie wydanym mini albumem. Na płycie cd-r znalazły się cztery utwory, z których trzy rok później trafiły na regularną już płytę "Marchant À Quatre Pattes Au​-​devant De La Rédemption". Wtedy wszystko się zaczęło. Dzięki austriackiej Steinklang Industries album trafił do szerokiego odbiorcy i z miejsca został okrzyknięty wielką nadzieją sceny kręgu matrial i neoclassical. Nie były to przesadne słowa. W niespełna godzinie muzyki Francuzom udało się zamknąć kwintesencję atmosfery końca ubiegłego wieku. Poczucie nadciągającego schyłku, lęku przed galopującą industrializacją, a co za tym idzie, także gwałtownie zmieniającego się świata to jedynie początek. Za nimi słuchać huk upadających ideologii, sztuki oraz dotychczasowych sposobów postrzegania i definiowania rzeczywistości. Co można zrobić? W takiej sytuacji wyjścia są trzy. Przelać na papier wszystkie swoje żale, strzelić sobie w głowę lub spróbować uciec za sprawą wszelkich dostępnych wynalazków zmieniających stan świadomości. Nieważne, co wybierzemy, ostatecznie i tak zawsze będzie źle.

 

Tę szalenie pesymistyczną wizję budują nie tylko słowa, ale i muzyka. Bardzo umiejętne wykorzystanie syntezatorów oraz sięganie do dorobku neoklasyki sprawiło, że Café de l'Enfer to znakomita alternatywa dla nużących już przemilitaryzowanych i pompatycznych przedstawicieli nurtu, nierzadko sympatyzujących z totalitaryzmem. Tu słychać ewolucję, pomysł i przede wszystkim jego znakomitą realizację. Owszem, marszowe tempa nie są obce Franzom, ale to jedynie element całej tej dekadenckiej układanki. Nastój potęgują także recytacje, w tym jedna zaskakująco po angielsku. Jest nią wiersz Alistara Crowleyam, zatem dalszy komentarz wydaje się raczej zbyteczny. Wyobraźcie sobie zatem Elend wymieszany z Dernière Volonté.



To znakomita płyta, ale nie dla każdego. Bez przynajmniej szkolnej wiedzy na temat Fin de Siecle, czy chociażby Młodej Polski, "Marchant À Quatre Pattes Au​-​devant De La Rédemption" będzie tylko połowicznie nastrojowym albumem, okraszonym pikantnymi zdjęciami odurzonych kobiet, zafascynowanych swoimi ciałami i możliwościami opium. Ale jeśli debiutu Café de l'Enfer posłucha się w pełni świadomie, będzie chciało się do niego wracać. Wszystko z powodu nastroju tworzonego przez muzykę i teksty oraz w konsekwencji bardzo udanej i stylistycznie oryginalnej próbie odtworzenia tego, co działo się w Europie nieco ponad sto lat temu. Wejdźcie zatem do Café de l'Enfer, osiądźcie przy stoliku, zamówcie to, co lubicie najbardziej i posłuchajcie. Niekoniecznie w oparach absyntu i opium. I jeszcze jedno. Znajomość ojczystego języka Baudelaire'a mile widziana.

wtorek, 11 sierpnia 2015

Dwadzieścia lat dźwiękowej enigmy

W październiku 2010 r. pracowałem przy organizacji koncertu Anathemy w warszawskiej Proximie. Miałem swobodny dostęp do zaplecza, sceny i garderoby muzyków. Postanowiłem skorzystać z okazji i zamienić z nimi kilka zdań oraz z czystego sentymentu podstawić im do podpisania okładki starych płyt. Traf chciał, że prywatnie na ten koncert wybrał się także obecny wówczas w Polsce Duncan Patterson. Drugi skład zespołu był zatem w komplecie. Panowie ochoczo rozmawiali, a ja podchodziłem od jednego do drugiego, wymieniałem uprzejmości i wręczałem booklet wraz z markerem. Byłem szalenie ciekawy reakcji Vincenta Cavanagha, w momencie podania mu okładki polskiego wydania "The Silent Enigma", w którym nie było jego zdjęcia. Na skutek drukarskiego błędu w swoim jedynym wydaniu Metal Mind zamieścił dwie fotografie wspominanego wcześniej byłego basisty Anathemy, czyniąc to kosztem młodszego brata Danny'ego Cavanagh. Vincent kartkował booklet strona po stronie i nagle zaczął się śmiać, udając wściekłość. Po chwili złożył podpis, oddał mi okładkę i życzył dobrej zabawy na koncercie. Tę krótką historię przytaczam, gdyż wiąże się z niezwykłą płytą, która została wydana niemal dokładnie 20 lat temu, 17 sierpnia 1995 r.

Anathema w 1995 r., już bez Darrena White'a  /  Fot. Arch.

Jak pokazał czas, był to ostatni album Anathemy ściśle związany z jej doomowymi korzeniami, choć z drugiej strony pozostawał także wyraźnym krokiem na przód w stosunku do wcześniejszych nagrań panów z Liverpoolu. "The Silent Enigma" zebrała dobre i bardzo recenzje. Była mroczna, posępna i ciężka, a jednak wnosiła sporo świeżości. Słyszane miejscami bardziej finezyjne zagrania znalazły potem rozwinięcie na także ciężkim, ale już rockowym, "Eternity". Nic jednak nie przyszło łatwo. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie wewnętrzny konflikt w zespole, losy tego albumu byłyby, jeśli nie zupełnie inne, co najmniej odmienne. Wciąż wielu zastanawia się, jak brzmiałyby "The Silent Enigma" z wokalami Darrena White'a. Z pewnością inaczej, biorąc pod uwagę, że kiedyś po zakończonym wywiadzie, przy wyłączonym już mikrofonie, Danny Cavanagh powiedział mi, że growle pierwszego wokalisty Anathemy wymuszały nieco finalną konstrukcję utworu i ograniczyły go jako kompozytora.

Okładka "The Silent Enigma"

Dlaczego Darren White doszedł? Albo, jak sam twierdzi, dlaczego został osunięty z zespołu? Teorii jest wiele, na blokadzie stylistycznego rozwoju zespołu począwszy, a na zbyt rockndrollowym trybie życia Darrena skończywszy. Sytuacja była o tyle trudna, że zespół był już w studiu. Wówczas z konieczności wokale nagrał gitarzysta Vincet Cavanagh, który do dziś jest jednocześnie głównym wokalistą Anathemy. Vincent nie umiał jeszcze śpiewać, ale wówczas nie musiał. Dziś potrafi, dzięki lekcjom i mozolnej pracy nad swoim głosem, jednak 20 lat temu liczyła się inna forma ekspresji. Nie miał tak niskiego i głębokiego głosu jak jego poprzednik, zatem postawił na siłę drzemiącą w krzyku oraz melancholijne zawodzenie. Udało się. To, mimo wyraźnych warsztatowych braków, nadało płycie odmiennego charakteru i z pewnością w jakiejś mierze otworzyło przed zespołem nowe możliwości, których realizację usłyszeliśmy na "Eternity i "Alternative 4". Jedynym mankamentem w zasadzie pozostaje produkcja. Trudno nie odnieść wrażenia, że ten album zwyczajnie mógł brzmieć lepiej. Choć z perspektywy czasu zwolennicy lat 90. z pewnością będą bronić nie do końca klarownego brzmienia jako żywej pamiątki po połowy ostatniej dekady ubiegłego wieku. Coś w tym jest. Co ciekawe, wraz z odejściem Darren White niejako zabrał ze sobą tytuł "Rise Pantheon Dreams", bo tak pierwotnie miała być zatytułowana nagrywana wówczas nowa płyta liverpoolczyków. Ostatecznie te trzy słowa przeleżały w szufladzie do 2002 r., gdy ukazała się pośmiertna kompilacja The Blood Divine, które wokalista założył zaraz po opuszczeniu braci Cavanagh oraz panów Pattersona i Douglasa.

Teledysk do tytułowego utworu promującego "The Silent Enigma"


Dzięki "The Silent Enigma" Anathema ostatecznie wyszła z cienia, a nawet roli dosłownego supportu, My Dying Bride, choć paradoksalnie podczas promowania owej drugiej płyty gdzieniegdzie Anglicy występowali jeszcze przed kolegami z Halifax. Dla nas miało to duże znaczenie, gdyż 1 marca 1996 r. w Krakowie w jednym ze studiów Telewizji Polskiej zarejestrowano koncerty obu grup, które następnie ukazały się na kasetach VHS, a z upływem czasu dwukrotnie wydano je na DVD. Dziś to najlepszy możliwy zapis tamtego okresu w historii obu zespołów. Czasem wręcz chciałoby się, by ścieżki dźwiękowe z tych wydawnictw trafiły na płyty audio, które dołączono by do kolejnych, np. właśnie jubileuszowych, wznowień "The Silent Enigma" Anathemy oraz "Angel And The Dark River" My Dying Bride. Kto wie, może gdy Hammy'iemu z Peaceville zacznie brakować funtów, spróbuje sprzedać ludziom raz jeszcze to samo, tym razem w taki właśnie sposób. Rzeczonego marcowego wieczoru muzycy Anathemy zagrali pięć utworów z "The Silent Enigma". Jeden z nich znajdziecie poniżej.  


Ten wydany 20 lat temu album to bez wątpienia jedna z najważniejszych płyt klimatycznego grania lat 90. Dziś bezsprzecznie uchodzi za klasyk i mimo wszystkich ułomności i niedociągnięć, zawiera w sobie niezwykłą dawkę nastroju. Słychać na niej wiele melancholii i przygnębienia, ale uwiecznionych w sposób pełen energii i przy dosłownie krzyczącej ekspresji. Na początku tego wieku, w obliczu muzycznej transformacji Anathemy, trudno było usłyszeć na koncercie coś z "The Silent Enigma". Co więcej, był to także efekt zarzutów Duncana Pattersona, który po odejściu w 1998 r. miał nieco za złe kolegom, że w czasie występów i tak grają jego utwory. A to przecież owy były basista był głównym kompozytorem w zespole do czasu "Alternative 4" włącznie. Dlatego zagrana w tym roku specjalna trasa koncertowa uświetniająca 25-lecie zespołu ucieszyła tak wiele osób. Na scenie pojawili się także Duncan Patterson i Darren White, wykonując zamierzchłe klasyki, co na własne oczy mogliśmy zobaczyć w Łodzi. Może wymuszona niejako w ten sposób potrzeba przearanżowania starszych utworów sprawi, że miejscami będą one wplatane w koncertowy set zespołu. Może. A jeśli nie, zawsze samodzielnie będzie można powrócić do dawnych płyt, zwłaszcza do "The Silent Enigma".

sobota, 8 sierpnia 2015

Abstrakcyjny gość

O poznańskim Abstrakt robi się coraz głośniej. Na początku tego roku muzycy debiutowali wydaną własnym sumptem płytą "Limbosis" i są na najlepszej drodze, by mocno podeptać po piętach wiodącym rodzimym przedstawicielom progresywnego grania. Wydają się stanowić ciekawą alternatywę wobec ciepłych melodii i wysokich głosów, których jest tak dużo, że wierni im pozostają jedynie najbardziej zagorzali sympatycy gatunku. Jeśli ktoś chce poszukać czegoś innego, Abstrakt może go zaciekawić. Dlatego w najbliższy poniedziałek będę miał przyjemność porozmawiania z Krzysztofem Podsiadło, wokalistą rzeczonej poznańskiej grupy.
Fot. Justyna Szadkowska  /  abstraktband.com  
W ich muzyce może podobać się to, że nie jest ani za spokojna, ani przesadnie gwałtowna. Na "Limbosis" słychać dużo niepokorności i niemałą dozę kontrolowanego chaosu. Mało który zespół przygotowuje na debiutancki album niemal 75 minut muzyki, zamkniętej w określonej formie i skomponowanej wokół przygotowanego konceptu. Nie bez znaczenia jest także głos mojego przyszłego gościa. Dzięki obranej i rozwijanej formie wokalnej ekspresji, choć brzmiącej dość znajomo, wnosi dużo świeżości do świata muzyki, który miejscami wydaje się już nieco skostniały, choć oczywiście w Polsce wciąż cieszy się bardzo dużą atencją. Ale czy to obecne zainteresowanie Abstrakt przełoży się na coś więcej, czy okaże się jedynie chwilową fascynacją, to już czas pokaże. Oprócz spijania teraz bieżących zachwytów, w przyszłości poznaniaków czeka m.in. zmierzenie się z tzw. klątwą drugiej płyty. Sam jestem ciekaw, co z tego wyniknie i co na ten temat powie mi Krzysztofem Podsiadło. Przekonamy się w poniedziałek. Do usłyszenia.


wtorek, 4 sierpnia 2015

Po polskiej stronie Cieszyna

Gdy pod niedawno dodanym przeze mnie postem z playlistą z pewnej audycji na stronie popularnego błękitno-białego portalu Remigiusz Mielczarek z Sacriversum poinformował mnie o pracach nad pewnym "emeryckim projektem", nieco nostalgicznie spojrzałem na regał z płytami. A tam obok m.im. "Shadow of The Golden Fire" i "Soterii" rzeczonych łodzian stał kompakt zapomnianego już Themgoroth. Wziąłem go do ręki i przypomniałem sobie, że przecież muzycy obiecywali powrót, że niby nawet coś tam nagrali, ale ostatecznie wszystko umarło śmiercią naturalną. Szkoda, bo w latach 90. byli mocnym punktem na muzycznej mapie Śląska, tym samym ciekawie zapisując się w historii rodzimego klimatycznego grania.

Themgoroth w pierwszej połowie lat 90.  /  Fot.  themgoroth.com
Powstali jesienią 1991 r. w Cieszynie. Był to jeden z najważniejszych okresów zakładania zespołów, które w ciągu kilku następnych lat mniej bądź bardziej stanowiły o sile ówczesnej rodzimej sceny. Po dwuutworowej taśmie z 1994 r. przyszło zainteresowanie ze strony Scheer Records, której nazwa dziś nikomu już nic nie powie, ale nie miało i nie ma to żadnego znaczenia. A to dlatego, że wydany rok później debiut Themgotorth znalazł się w dystrybucji wciąż liczącej się niemieckiej Nuclear Blast. Co więcej,  "Gate Into The Unknonw" od razu wydano na płycie kompaktowej, co dla zdecydowanej większości ówczesnych rodzimych grup w zasadzie graniczyło z marzeniem. Żeby lepiej to zobrazować, warto przypomnieć, że co prawda poznańska Morbid Noizz  podjęła się wydania albumu w Polsce, ale jedynie na kasecie. Dlatego dziś z pozyskaniem  "Gate Into The Unknown" na srebrnym krążku wiąże się z cierpliwym wypatrywaniem przesyłki z zagranicy, i po to wcześniejszym wyraźnie głębszym sięgnięciu do portfela.



A co z muzyką? W przypadku Themgoroth uwagę przykuwa przede wszystkim nastrój. W swoim utworach panowie nigdzie się nie śpieszyli. Utrzymane w średnich tempach melodyjne gitarowe granie bardzo dobrze uzupełnili klawiszami, które w przeciwieństwie do wielu grup tamtych lat były czymś więcej niż wypełnieniem pustej przestrzeni. Ważne było również to, że gitarzyści zwyczajnie potrafili grać. Dzięki temu melodyjne zagrywki i prowadzące całość sola nawet po latach nie nużą. Całość bardzo udanie domknęły lekko basowy pogłos produkcji oraz blackowy wokal Piotra Dawida. Growl zabiłby wszystko, a tak w nasze ręce trafiło coś, co klimatem miejscami może kojarzyć się ze wczesnym Samaelem, czy nawet klawiszowymi patentami starego Limbonic Art. Ciemność, okultyzm i tajemnica.

Themgoroth w 1998 r.  /  Fot. themgoroth.com
Gdy wydawało się, że Themgoroth wypłynie na szersze wody, a jego członkowie będą się rozwijać, wszelkie plany pokrzyżowała tragiczna śmierć jednego z muzyków. W 1997 r. Piotr Deckert-Firla zginął w wypadku motocyklowym. Zespół uczcił jego pamięć, dedykując byłemu basiście płytę "Highway Into The Unknown", która w kompaktowej edycji z 1999 r. zawierała dwa premierowe nagrania oraz niemal wszystkie kompozycje z debiutanckiego albumu, w tym jedno w nowej wersji. Muzyka nie była już aż tak mroczna. Nagrania okazały się bardziej melancholijne i nostalgiczne, przede wszystkim inspirowane stratą bliskiej osoby. Był to znakomity kawałek klimatycznego grania, w głębi mający znacznie więcej do zaoferowania niż najbardziej dopieszczone albumy wydawane wówczas przez duże wytwórnie. Wciąż bije od niego szczerość.



Ten album był zmierzchem Themgoroth. Po licznych zmianach składu zespół rozwiązano w 2002 r. Co prawda dwa lata później muzycy powrócili w kolejnym zestawieniu personalnym i ponoć nawet nagrali epkę "Post Mortem", ale niewiele z tego wyszło. Zespół zakończył działalność równie szybko, jak ją wznowił, a rzeczone wydawnictwo mało kto w ogóle słyszał. Ostatni znak życia to ogłoszenie reaktywacji w 2006 r., jednak również bez powodzenia. Szkoda, gdyż potencjalny powrót Themgoroth ciekawie korespondowałby z szumną, choć nieudaną, próbą wskrzeszenia Sirrah, o wiele bardziej obiecującą w przypadku Mordor, czy chociażby bardzo udaną w kontekście obecnych poczynań Thy Worhiper. To już niestety raczej zamknięty rozdział. Zaintrygowanych odsyłam do działu MP3 warte posłuchania, w którym znajdziecie udostępnione przez zespół niemal wszystkie nagrania z "Highway Into The Unknown".