wtorek, 24 lutego 2015

Nieco zapomniana przeszłość

Fakt zbliżania się wielkimi krokami daty premiery nowej studyjnej płyty Neolith przypomniał mi o zerwanej i mocno już zakurzonej taśmie "Trips Through Time and Loneliness", wydanej jedynie na kasecie kompilacji demówek muzyków z Leska. Mimo że posiadam również zdigitalizowaną po latach wersję tego wydawnictwa, to w żaden sposób nie potrafiłbym pozbyć się tego bezużytecznego już kawałka plastiku. Ostatecznie w jakiejś mierze to fragment historii rodzimej sceny, i to tym bardziej, że obecnie, a w praktyce od już wielu lat, Neolith gra zupełnie inaczej. Mierząc czas samymi wydawnictwami, można powiedzieć, że od 2004 r. muzycy bezlitośnie hałasują na deathmetalową nutę. Na mającej ukazać się 2 marca "Izi.Im.Kurnu-Ki" nie będzie inaczej, a nawet jeszcze szybciej i ciężej. Jednak śpieszenie się ku uciesze diabła nie zawsze było domeną Neolith.

Neolith w 1993 r.  /  Fot.facebook.com/neolith
Początki zespołu to 1991 r., a zatem czas, gdy w rodzimym podziemiu niepodzielnie królowały death i thrash metal. Jednak lada moment fala klimatycznego grania miała dotrzeć także do Polski. I dotarła, co w jakiejś mierze dało się usłyszeć również na surowym "Death Comes Slow", debiutanckim demo Neolith. Stało się tak w znacznej mierze dzięki licznym zwolnieniom, melodyjnym partiom gitar oraz skromnym śladom klawiszy i wokalom niejakiej Moniki. Te nastrojowe fragmenty były jednak zaledwie uzupełnieniem wspomnianego deathowo-thrashowego punktu wyjścia. Niemniej taśma spodobała się na tyle, że o zespole zrobiło się głośniej, a rzeczone proporcje niebawem miały ulec zmianie. Nadchodził rok 1995, tak kluczowy także dla rodzimego klimatycznego grania.


Dokładnie połowa ostatniej dekady XX w. to czas ukazania się kultowych dziś wśród sympatyków polskiego doom metalu materiałów demo Sirrah, Atrophia Red Sun, Unnnamed, Melancholy Cry i Nightly Gale. Wówczas wydano również debiutanckie płyty Cemetery of Scream oraz Corruption. Na tej samej fali zwolennikom melancholijnego grania dało się także poznać rzeczone Neolith. Demo "Journeys Inside the Maze of Time" było wyraźnym zwrotem ku atmosferze, która wówczas świeciła największe triumfy. Jeszcze więcej gitarowych melodii i klawiszy oraz wolnych i średnich temp, uzupełnionych szeptanymi wokalami. Słowem, kwintesencja dziś coraz rzadziej praktykowanego gatunku.


Jak się okazało, ta kaseta nie była jedynie incydentem. W 1996 r. muzycy nagrali jeszcze bardziej nastrojowy pięcioutworowy materiał promocyjny, który na tyle spodobał się Ceremony Records, że został wydany na kasecie wraz z niejako wznowieniem "Journeys Inside the Maze of Time". Co ciekawe, partie klawiszy na "Promo '96" nagrywał U.Reck, muzyk doskonale znany z Lux Occulty. Zespół był wówczas na fali wznoszącej. Kaseta wypuszczona przez Ceremony zbierała bardzo dobre recenzje i dobrze się sprzedawała. Jednak czas klimatycznego grania powoli dobiegał końca i siłą rzeczy także zwieńczenie najbardziej nastrojowego rozdziału w historii Neolith.


Paradoksalnie coś kończyło się wraz z debiutanckim "Igne Natura Renovabitur Integra". Wydanej w 1998 r., wreszcie na kompakcie, pierwszej regularnej płycie Neolith bliżej było do black metalu w stylu Lux Occulty niż mocno doomowej przeszłości zespołu. Owszem, wciąż melodyjnie, bardzo klawiszowo, z dużą dawką nastroju, ale jednak agresywniejsze partie wokalne i bardziej surowe brzmienie zwiastowały zmianę. Dobre recenzje w kraju i za granicą nie mogły dziwić. Nawet dziś przyjemnie słucha się tego wydawnictwa, wspominając schyłek lat 90. Niemniej to był koniec. Bardzo liczne zmiany w składzie nie mogły nie odcisnąć piętna na stylistyce grupy. Począwszy na wydanym w 2004 r. "Immortal", a na nadchodzącej premierze "Izi.Im.Kurnu-Ki" skończywszy, mamy do czynienia z muzyką śmierci,  miejscami mniej bądź bardziej kojarząca się z black metalem. Trudno się dziwić. W Polsce muzyczna ekstrema zawsze cieszyła się dużą dozą sympatii, natomiast szeroko rozumiane klimatyczne granie co najwyżej stanowiło margines, a teraz nawet zeszło nie tyle do Hadesu, co wręcz Tartaru. Odsuwając jednak te rozważania gdzieś na bok, trzeba przyznać, że Neolith miało swój niezaprzeczalny udział w współtworzeniu muzycznej rodzimej historii lat 90. Czy szkoda, że już tak nie gra? Bynajmniej. To definitywnie zamknięty rozdział, ale przyjemnie byłoby posiadać kompaktowe wznowienie chociażby "Trips Through Time and Loneliness". Mało realne, choć nie niemożliwe.

wtorek, 17 lutego 2015

Wampir z Myśliwieckiej

Wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi na swój sposób Tomasz Beksiński wciąż żyje. Pomijając nawet wydaną w ubiegłym roku głośną książkę "Beksińscy" Magdaleny Grzebałowskiej, wystarczy zajrzeć do rodzimych zasobów globalnej sieci. Pełno w nich mniejszych lub większych wspomnieniowych tekstów, a z każdym rokiem przecież przybywa kolejnych. Nie brakuje także sposobności obejrzenia poświęconych mu filmów dokumentalnych oraz posłuchania tego najważniejszego, czyli audycji, ze szczególnym uwzględnieniem tej ostatniej, nadanej w nocy z 11 na 12 grudnia 1999 r. W ten sposób mit o wampirze z ul. Myśliwieckiej wciąż jest podtrzymywany i nic nie wskazuje na to, by pamięć o dziennikarzu i tłumaczu miała zaniknąć. Wręcz przeciwnie, teraz dowiaduje się o nim jeszcze więcej osób, m.in. za sprawą wydanej 2 lutego płyty "Tomasz Beksiński - In memoriam"

Tomasz Beksiński  /  Fot. Zdzisław Beksiński
To nie pierwsze tego typu wydawnictwo. W 2011 r. ukazał się album Ome, projektu powstałego w wyniku współpracy muzyków Omni i Macieja Januszko z grupy Mech. W ten sposób narodziła się inicjatywa, pod której szyldem nagrano dziesięć kompozycji, a w ośmiu z nich wykorzystano teksty napisane przez Tomasza Beksińskiego jeszcze w latach 80. Teraz w jakimś sensie jest podobnie, ale z drugiej strony jakże inaczej. Chodzi już nie tylko o człowieka i przypadającą w minionym grudniu 15. rocznicę jego samobójczej śmierci. W tym wypadku kluczowe jest również wspomnienie tego, co działo się na antenie, gdy popularny Beksa zasiadał przy mikrofonie. "In memoriam" to wybór czternastu kompozycji, które syn Zdzisława Beksińskiego prywatnie bardzo lubił i niejednokrotnie prezentował w swoich audycjach. Zestawienia nagrań dokonali dziennikarze Trójki oraz słuchacze.

Okładka "Tomasz Beksiński - In memoriam"
Mimo że każdy pamiętający "Trójkę pod księżycem" miałby własny klucz przy doborze wykonawców, to jednak trzeba przyznać, że jest on dość trafny. Owszem, brakuje chociażby Petera Hammilla, Clan of Xymox, czy fragmentu któregoś z wręcz niekończących się nagrań Devil Doll, niemniej w większości zestawień z pewnością widniałoby co najmniej kilka powtarzających się nagrań, które znajdziemy na "In memoriam". Trudno wyobrazić sobie tę płytę bez Lacrimosy, The Legendary Pink Dots, Marillion oraz rodzimych Closterkeller i Abraxas. Najważniejsze jednak, że nie zabrakło "Stationary Traveller" Camel, którym Tomasz Beksiński pożegnał się ze słuchaczami, najpewniej dobrze wiedząc, że niebawem odbierze sobie życie. Wiele z tych zespołów zawdzięcza Beksińskiemu coś bezcennego - popularność, która trwa do dziś. Gdyby nie tłumacz skeczów Monty Pythona, po ich płyty dziś mogłoby sięgać o wiele mniej osób.
Tomasz Beksiński  /  Fot. Wikipedia
Dużą zaletą "In Memoriam" jest jej wydanie, a w zasadzie pozamuzyczna zawartość.W książeczce znalazły się wspomnienia o Tomaszu Beksińskim, spisane przez znanych z anteny z Trójki Piotra Kosińskiego, Piotra Stelmacha i Marka Niedźwiedzkiego. Nie zabrakło anegdot i osobistych wyznań. Oprócz rzeczonych radiowców znalazło się także słowo od Anji Orthodox, prywatnie przyjaciółki Tomasza Beksińskiego, oraz Wiesława Weissa, niegdyś redaktora naczelnego miesięcznika "Tylko Rock", dziś "Teraz Rock". Ten ostatni przytoczył ciekawe zdarzenie. Otóż przy okazji zamkniętego przedpremierowego odsłuchu "Fassade" Lacrimosy, podszedł do niego Tilo Wolff, poruszony śmiercią dziennikarza Polskiego Radia. Biorąc pod uwagę, jak wiele Niemiec zawdzięczał synowi słynnego malarza, trudno uwierzyć, że panowie nigdy nie poznali się osobiście. A jednak. Co ważne, oprócz wspomnień w książeczce pojawiły się również szczegółowe informacje na temat każdego z czternastu nagrań składających się na "In memoriam".


Oprócz rzeczonych walorów ta kompilacja ma jednak jedną olbrzymią wadę. Pośród całej tej znakomitej muzyki zwyczajnie zabrakło tego najważniejszego - głosu Tomasza Beksińskiego. A wystarczyło przecież zrezygnować z jednego utworu, by zamieścić chociażby jego słowa wypowiedziane na zakończenie ostatniej audycji. Nie byłoby lepszego podsumowania, zwieńczenia i puenty tego wydawnictwa. W obliczu takiego zabiegu każde wypowiedziane słowo, czy chociażby jeden dźwięk byłyby absolutnie zbędne. Szkoda, gdyż w nasze ręce trafia dobra, ale mimo wszystko jedynie kompilacja poświęcona pamięci radiowca, tłumacza, sympatyka grozy, horrorów i członka swobodnego w byciu, acz sformalizowanego na papierze, związku wampirów. Z pewnością wielu do dziś marzy się posiadanie profesjonalnego zapisu czterogodzinnej i zarazem ostatniej audycji z grudnia 1999 r. lub chociażby słynnej "Nocy z Lacrimosą". Nie dziś i nie jutro, ale może kiedyś.

Lista nagrań z "In  memoriam"

1. The Legendary Pink Dots - Neon Mariners (fragment)
2. The Sisters of Mercy - Lucretia My Reflection
3. Lacrimosa - Halt Mich   
4. Deine Lakaien - The Game
5. Galahad - Julie Anne   
6. Fish - Vigil   
7. Collage - Living In The Moonlight
8. Closterkeller - Violette
9. Abraxas - Pokuszenie
10. Marillion - Sugar Mice
11. Jethro Tull - Living In The Past
12. Cockney Rebel - Sebastian
13. The Alan Parsons Project - Ammonia Avenue
14. Camel - Stationary Traveller

piątek, 13 lutego 2015

Rozmowa z Antonim Budzińskim

Ten trójmiejski muzyk nigdy nie śpieszył się z wydawaniem płyt pod szyldem Klimt. Debiutanckie "Jesienne odcienie melancholii" ukazały się w 2007 r., drugi album "Agape" cztery lata później, zaś w miniony poniedziałek,tj. 9 lutego, po kolejnych czterech wiosnach doczekaliśmy się "Genesy". Los chciał, że dokładnie tydzień później w Waszej obecności będę miał przyjemność porozmawiania z samym zainteresowanym. Pytań z pewnością nie zabraknie, gdyż trzecie wydawnictwo Klimt zdecydowanie różni się od poprzednich. Do usłyszenia.

Antoni Budziński  /  Fot. Paweł Budziński/facebook.com/klimtpl

wtorek, 10 lutego 2015

Trzy utwory na początek

Dobrze pamiętam, jak niespełna dekadę temu w moich rękach znalazła się kompilacja "Dark East Music Meeting 2005". Trafiły na nią nagrania niezależnych wykonawców z Europy Wschodniej, w tym siłą rzeczy także tych znad Wisły, nierzadko dotychczas niepublikowane lub w wersji demo. Nazwy takie jak Daimonion, God’s Own Medicine, No Signal Detected i D'Archangel  dziś mówią coś większości stałych bywalców Castle Party. I choć różne były i są losy tych grup, to teraz warto o nich przypomnieć w kontekście ukazania się debiutanckiej epki Hidden By Ivy, projektu Rafała Tomaszczuka z nieistniejącego już Agonised By Love i Andrzeja Turaja z wciąż aktywnego God's Own Medicine.

Hidden by Ivy  /  Fot. www.facebook.com/hiddenbyivy
Skromne cyfrowe wydawnictwo "To Abandon" to zapowiedź mającej ukazać się jesienią regularnej płyty. A że od czegoś trzeba zacząć, teraz muzycy udostępnili trzy nagrania. To niespełna 20 minut zróżnicowanej gatunkowo muzyki, choć jednocześnie utrzymanej w określonym tonie, doskonale znanym z klasyków wytwórni 4AD. Dominują tu przede wszystkim spokój oraz oniryczna i refleksyjna atmosfera. Wyjątkiem pozostają momenty opracowania "Searching" pamiętanego z Clan of Xymox Petera Nootena oraz Michaela Brooka. Całość zaś ciekawie spaja solidna produkcja, dzięki czemu dźwiękowa i kompozycyjna estetyka pozostaje mocną stroną tej epki.


Skojarzeń jest wiele i nie ma zbytniego sensu rozwodzić się nad wyraźnie słyszalnymi inspiracjami. Muzycy otwarcie przyznają się do czerpania garściami z dorobku wspomnianej 4AD i na tym można poprzestać. No może poza jednym subtelnym uśmiechem na myśl o "Shadows of The Sun" Ulver. Ważniejsze jest jednak tutaj bardzo przyjemne dla ucha wykorzystane instrumentarium i wynikający z niego gatunkowy eklektyzm. Rock miesza się z darkwave, ambientem, także art popem i szeroko rozumianym gotykiem. Nie ma tu agresji i nachalności. Nic i nikt nie narzuca się. Barwa głosu Rafała Tomaszczuka może nie wszystkim i nie od razu przypadnie do gustu, ale trudno zaprzeczyć, że w znacznej mierze pasuje do tej muzyki. Brzmi czysto i charakterystycznie. Łatwo ją rozpoznać.


Nie jest to muzyka wyłącznie dla posępnych blado-czarnych ortodoksów zaparzonych w blask księżyca. Z drugiej zaś strony nie sposób jednoznacznie stwierdzić, że "The Abandon" to umyślnie przygotowana produkcja mająca na celu przede wszystkim szybkie i łatwe dotarcie do szerszego grona odbiorców. Śmiało można zaryzykować stwierdzenie, że na debiucie Hidden By Ivy i jedni i drudzy znajdą dla dla siebie. Choć oczywiście byłoby to zdecydowanie prostsze i klarowniejsze, gdybyśmy mieli do czynienia z regularną płytą, a nie trzyutworową epką, na której i tak jest przecież jeden cover. Słowem, brzmi to obiecująco. Zaczekajmy jednak do jesieni. Wówczas będzie można powiedzieć zdecydowanie więcej.

piątek, 6 lutego 2015

Pół tysiąca audycji

Trudno powiedzieć, jak to się stało. Zwyczajnie? Z pewnością, ale sam fakt, że w ogóle do tego doszło już jest zadziwiający. Idąc po raz pierwszy do studia przy ul. Bednarskiej, nie mogłem tego przewidzieć. Wówczas sądziłem, że rok w eterze to i tak będzie dużo, a w najlepszym wypadku dotrwam do końca studiów. Stało się jednak inaczej. W najbliższy poniedziałek usłyszymy się po raz 500. Nie przepadam za podsumowaniami, ale w tym momencie nie sposób nie odnieść się do pół tysiąca naszych spotkań, wspólnego słuchania płyt, odbierania telefonów, odpisywania na Wasze listy i ostatecznie wszystkich tych zarwanych nocy. Dlatego pozwoliłem sobie zajrzeć do archiwalnych wywiadów i starych wydawnictw oraz przygotować nieco historii i anegdot dotyczących rodzimych i zagranicznych muzyków. To będą szczególne Melodie. Do usłyszenia.

Fot. Wojtek Dobrogojski

wtorek, 3 lutego 2015

Hałas maszyny, trzepot motyla

Pewnego wieczoru podczas przeczesywania muzycznych zasobów rodzimego internetu moją uwagę przyciągnął tytuł "Koniec Kubicy" niejakiego kolektywu Maszyny i Motyle. Klikając, spodziewałem się wówczas instrumentalnego post rocka lub czegoś pokroju Mogwai. Jakież zatem było moje zdziwienie, gdy nagle rozległy się surowe, mechaniczne i bezduszne partie gitar, niemalże dosłownie udarowo wwiercające się w moją głowę. Siłą rzeczy zapamiętałem tytuł nagrania oraz pełną kontrastu nazwę zespołu. Od tego zdarzenia minęło kilka lat i oto teraz, ku niemałemu zaskoczeniu, w radiowej przegródce znalazłem debiutancki album wareckich muzyków. Od początku działalności nie oszczędzali zdrowia ani przypadkowych internetowych słuchaczy, ani swoich bardziej świadomych sympatyków. Jak nietrudno się domyślić, nie oszczędzają ich także teraz, i to do bólu.

Maszyny i Motyle  /  Fot. Anna Łuszczyk
"Panoptikon" to niespełna godzina kucia ścian, wiercenia dziur, lutowania układów scalonych, hałasu zawieszonego komputera, uderzania w klawiaturę oraz wszelkich odgłosów maszyn, raczej bez motyli, które można wygenerować przy pomocy dwóch gitar, basu i odpowiedniego oprogramowania. To strunowy industrial bez najmniejszej taryfy ulgowej, choć gdyby muzycy chcieli poigrać z naszymi uszami jeszcze bardziej, to tylko kaprys dzieliłby ich od ściany w postaci noise, drone i antymuzyki samej w sobie. Słuchając tego kontrolowanego dźwiękowego chaosu, nietrudno wyobrazić sobie kogoś przetrzymywanego w tytułowym więzieniu filozofa, krążącego po korytarzach w nadziei odlezienia wyjścia. Nic z tego. Taki jegomość cały czas jest obserwowany przez strażnika, o czym szalenie trafnie przypomina lustrzana okładka fizycznego wydania "Panoptikonu", w której każdy z nas może zobaczyć swoje, nomen omen, zniekształcone odbicie.

Lustrzana okładka "Panoptikonu"  /  Fot. facebook.com/maszynyimotyle
Trzeba mieć odwagę, żeby tak grać, nagrywać takie płyty i starać się przyciągać ludzi na koncerty. W kontekście muzyki tak trudnej w odbiorze trudno mówić o jakichkolwiek zewnętrznych kompromisach, co z kolei w tym przypadku nam słuchaczom gwarantuje autentyczność odgłosów pracy maszyn i trzepotu skrzydeł motyli. Konsekwencja i upór na takim polu zasługują na szacunek, i to niezależnie od muzycznych preferencji. A przy okazji warto wspomnieć o jeszcze jednym. W pracach nad "Panoptikonem" brali udział Jacek Sokołowski i Małgorzata Florczak z reaktywowanego niedawno płockiego Rigor Mortiss. Czyżby rodzimy gitarowy industrial miał mieć niebawem swoje kolejne pięć minut? Na pewno nie w szerszej skali, ale maniacy połamanych, fabrycznych i niemalże matematycznych dźwięków mają pełne prawo zacierać ręce.