niedziela, 28 czerwca 2015

W imię przekonań

W 2000 r. w moich rękach znalazł się egzemplarz "Concupiscence", debiutanckiego demo warszawskiego Kayzen. Wówczas po stolicy rozeszła się informacja o czterech niestroniących od pikanterii i dwuznaczności przedstawicielkach płci pięknej, które wzięły sprawy w swoje ręce, zapraszając do współpracy Kaya z Neolithic. Poszedłem na koncert. Spodobały mi się zarówno dziewczyny, jak i muzyka. Chcąc dowiedzieć się o paniach czegoś więcej, zacząłem szukać i tak napotkałem nazwę Xantotol, w którym grała gitarzystka Hiara, współzałożycielka Kayzen, wówczas znana jaka Mała. Tylko gdzie ja to wcześniej słyszałem? Jak się później okazało, kilka lat wcześniej ktoś nagrał mi na kasecie kilka utworów z dema "Cult of the Black Pentagram". Uważałem tę taśmę za czyste zło i długo nie wyjmowałem jej z walkmana. Była to muzyka wyjęta z najciemniejszych lochów i piwnic, jakże oddalona od tego, co działo się wówczas na powierzchni. Co więcej, długo nie mogłem uwierzyć, że za opętane partie wokalne odpowiada kobieta, rzeczona wcześniej Mała. Teraz zaś na swój sposób jedni z pionierów rodzimego black metalu powracają z zaświatów. Wspomniane demo Xantotol oraz jego debiutancki poprzednik "Glory for Centuries" właśnie ukazały się na płytach kompaktowych. Zestawienie uzupełniło przypomnienie albumu "Thus Spake Zarathustra".

Xantotol  /  Fot. Witching Hour Productions
Muzycy mieli swoje przekonania i od samego początku wyraźnie dawali do zrozumienia, że nie zależy im na rozgłoście. Istotą było dotarcie do ściśle określonego słuchacza, podzielającego ich nietzscheańskie poglądy. Cel osiągnęli i, co ciekawe, udało im się to nawet przy odrzuceniu oferty pewnej fińskiej wytwórni. W paradoksalnej konsekwencji nawet po dwudziestu latach nazwa Xantotol mówi dość sporo niejednemu fanowi black metalu w Meksyku i wielu krajach Ameryki Południowej. Przy okazji złośliwi mogliby zadać pytanie, gdzie w takim razie leży granica bycia "true", działania najbliżej prawdy i czystości przekonań. Czy bardziej autentyczny i szczery będzie ten, kto dzięki dużej wytwórni sprzedaje tysiące płyt, czy ten, kto postanowi samodzielnie wydawać i rozprowadzać muzykę nagraną po ciemku i we własnej piwnicy? A może jest to możliwe w obu przypadkach? Tego nie rozstrzygniemy. Nie ma tyle alkoholu, a noce są za krótkie. Nie zmienia to jednak faktu, że z ascetycznej i nagranej na setkę muzyki Xantotol bije olbrzymie zaangażowanie. Takie podejście do black metalu, dość mocno wsparte dokonaniami Hellhammer i Samael oraz subtelnym spojrzeniem na Grecję, nie dość, że uprzedziło rozwój wypadków w Norwegii, to jeszcze potem znacząco się od nich różniło. Może właśnie dlatego takie wiele osób, chyba zmęczonych już spuścizną Bergen o okolic, dość chętnie wraca do nagrań Xantotol. Inna sprawa, że zawsze przyjemnie jest posłuchać głosu przedstawicielki płci pięknej w środowisku wybitnie zdominowanym przez mężczyzn. 


Warto wspomnieć, że w parze muzyką szło coś jeszcze. Na początku lat 90. Jacek Szczepański, współzałożyciel i perkusista Xantotol, powołał do życia Fullmoon, organizację rozpowszechniającą literaturę i materiały dydaktyczne na temat filozofii satanistycznej. Działał w porozumieniu z podobnymi ruchami z całego świata, najściślej współpracując z nowozelandzkim Order Of The Left Hand Path. Wówczas o takie treści było w Polsce trudno, więc cieszyły się dużym zainteresowaniem. Ostatecznie jednak muzyk wycofał się z tej działalności. Jak przyznał po latach, zaufał niewłaściwym osobom, które wypaczyły pierwotne intencje, jakimi kierował się, powołując Fullmoon.



Skupiając się jedynie na muzyce i szukając względnie obrazowej charakterystyki dokonań Xantotol, śmiało można powiedzieć, że to najczarniejsza sadza zdrapana z samego dna diabelskiego kotła rodzimego podziemia lat 90. Minęło dwadzieścia lat, a każde z w sumie trzech wydawnictw tej kutnowskiej grupy sprawia, że widmo nieistniejącego zespołu wciąż krąży po naszej scenie. Pamięć podtrzymuje zarówno wspominanie przez wiarusów "starych, dobrych czasów" oraz podparte resentymentem swego rodzaju edukowanie co bardziej niepokornej młodzieży, by ta w końcu przestała bezmyślnie wpatrywać się w katalogi zachodnich wytwórni, tylko łaskawie zechciała poczytać o tym, jak wiele działo się w Polsce lat 90, a przecież działo się naprawdę dużo. W tym wszystkim kluczowe jest jednak to, co można wziąć do ręki, czyli reedycje. Dlatego dobrze, że "Glory for Centuries", "Cult of the Black Pentagram" oraz "Thus Spake Zarathustra" wznowiono raz jeszcze, w sumie już po raz trzeci, biorąc pod uwagę różne konfiguracje. Co będzie dalej? Nic. Xantotol pozostanie tam, gdzie spoczywa od 1996 r. Zmienią się jedynie ludzie, którzy będą sięgać po jego muzykę.

wtorek, 23 czerwca 2015

Film, który przestraszył władzę

Mimo że jestem mocno zmęczony nieco nadmiernie forsowanym i czasem sztucznie już podtrzymywanym mitem punkowego Jarocina, to jednak darzę dużym szacunkiem tych, którzy włożyli lub wciąż władają wiele pracy w udokumentowanie tego, co działo się wówczas w tym niewielkim wielkopolskim miasteczku. Ta oaza wolności na pustyni PRL-u i drzemiący w niej niebywały wręcz artystyczny potencjał zostały uwiecznione na wszelkich możliwych nośnikach. Są książki, kasety, płyty, albumy ze zdjęciami, nieskończone internetowe archiwa oraz kilka ważnych filmów. Z tych ostatnich kluczowe są dwa - zrealizowany w 1986 r. na zlecenie BBC "My Blood, Your Blood" oraz nakręcona rok wcześniej "Fala" Piotra Łazarkiewicza. 20 czerwca przypadła siódma rocznica śmierci reżysera.


Łazarkiewicz był reżyserem, scenarzystą, producentem, okazyjnie również aktorem. Tworzył różne filmy, na zakochanych w sobie narkomanach chorych na HIV począwszy, a na spektaklach teatru telewizji i pamiętnym programie "Bezludna wyspa" z Niną Terentiew skończywszy. Zdarzył mu się nawet epizod z telenowelą, która ostatecznie zakończyła żywot na trzech pilotażowych odcinkach. W tym różnicowanym dorobku znalazł się dokument, który przeszedł do historii. Gdy nagrywał "Falę", miał 31 lat. Wbrew pozorom wcale nie chciał od razu jechać do Jarocina. Początkowo jego myśli krążyły wokół swoistego rezerwatu. Szukał grupy osób, na którą ówczesna władza nie miałaby zbytniego wpływu od środka, mając poczucie, że może oddziaływać na nią jedynie z zewnątrz, co i tak w praktyce rzadko kończyło się powodzeniem. Pomysły były różne, a jednym z nich, całkiem racjonalnych zresztą, wyjazd na pielgrzymkę do Częstochowy. Ostatecznie jednak stanęło na edycji festiwalu w Jarocinie latem 1985 r., choć wbrew pozorom w całej tej historii było jeszcze więcej przypadku i zbiegów okoliczności, niż można sobie wyobrazić.

Piotr Łazarkiewicz  /  Fot. Wikipedia
Pierwotnie, niemalże jakimś cudem, znalazły się pieniądze na dwudziestominutowy dokument, i to taki, który miał powstać na enerdowskiej taśmie, którą to ówcześni polscy operatorzy bez owijana w bawełnę określali mianem "kurwokoloru". A że wówczas wyboru dużego nie było, ekipa zdjęciowa pojechała do Jarocina, nie wiedząc do końca, co z tego wszystkiego wyniknie. Nie było łatwo. Widząc kamerę,  uczestnicy festiwalu często reagowali agresją. Padały słowa "jebani reżimowcy" i "telewizja". Trudno się dziwić, ale napięcie znikało w momencie, gdy Łazarkiewicz i operatorzy sami używali zwrotów, których nie powstydziłby się nawet najstarszy szewc, równocześnie zachęcając młodych, by przed kamerą otwarcie mówili, co im się nie podoba. Dzięki temu dziś możemy obejrzeć druzgocące wręcz wypowiedzi pozostające świadectwem tamtych czasów i bijące z nich absolutne rozczarowanie, apatia i brak perspektyw. "Co ma być, to będzie" i nic więcej.


Na filmie można zobaczyć także lokalnego dygnitarza partyjnego, komendanta policji oraz pewną panią z reżimowego koła pokroju gospodyń wiejskich. Wszyscy jak pod linijkę klepią przygotowane formułki, tym samym demaskując reprezentowany system i robiąc z siebie idiotów. Po latach Łazarkiewicz zdradził, że poza kamerą rozmowa była zupełnie inna. Wszyscy wiedzieli, że cała sytuacja to czysty absurd, ale mówili to, co musieli mówić. W kontekście ówczesnej władzy bezcenne są fragmenty polemik członków, jak sądzę, Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, z uczestnikami festiwalu. Młodzi może nie skakali sobie do gardeł, ale siła zderzenia tych dwóch światów była olbrzymia. To wszystko sprawiło, że cenzura bardzo uważnie przyglądała się temu, co trafiło na wspominaną enerdowską taśmę. Na dzień dobry Łazarkiewiczowi kazano dokonać 23 cięć. Nie zrobił tego. Czas mijał i stanęło ostatecznie na trzech, które i tak nie oznaczały usunięcia całych sekwencji, lecz jedynie fragmentów wypowiedzi księży i jarocińskiego wataszki PZPR. W finalnej wersji filmu nie było również widać genitaliów jednego z muzyków, który paradował na scenie jedynie w skarpetce założonej na przyrodzenie. Władza jednak nie odpuszczała do samego końca.

Fragment pierwotnie wycięty przez cenzurę  /  Fot. kadr z "Fali"
Im bliżej było do finalnej wersji dokumentu, tym w przedstawicielach reżimu bardziej rosło poczucie strachu. Władza zaczęła rozumieć, że coś wymyka jej się spod kontroli, dlatego robiła wszystko, by zniechęcić twórców i zmarginalizować odzew na potencjalna premierę. Decydenci byli do tego stopnia pewni postawienia na swoim, że zaprosili Piotra Łazarkiewicza na pewien festiwal filmowy z pełnym przekonaniem, że ukończenie postprodukcji "Fali" w określonym czasie będzie po prostu niemożliwe. Mylili się. Andrzej Wolf, operator Łazarkiewicza, siedział po nocach w studiu, ale zdążył i przywiózł gotową kopię na dwie godziny przed planowanym czasem pokazu. Organizatorzy nie mieli mieli wyjścia i musieli pokazać film. W 1987 r. "Fala" trafiła do kin.


Mimo że Łazarkiewiczowi chodziło przede wszystkim o pokazanie fenomenu poczucia wolności w swoistym rezerwacie, jakim był teren jarocińskiego festiwalu, reżyser zwrócił również uwagę na ówczesnych wykonawców. Nagrywane były te zespoły, które zwyczajnie podobały się twórcom i zostały uznane za ważne. Dzięki temu uwieczniono bardzo ważne fragmenty występów m.in. takich grup jak Aya RL, Kat, Madame, 1984, Dzieci Kapitana Klossa, Republika, Moskwa i Tilt oraz nieco zapomnianych już zespołów - Zbombardowana Laleczka, Kosmetyki Mrs. Pinki i Piknik Waltera. Przyjemnie ogląda się dziś Roberta Gawlińskiego, Pawła Kuzika czy Olafa Deriglasoffa za czasów, gdy biła z nich olbrzymia energia. Udało się ocalić kawałek jakże ulotnej historii polskiego rocka.

Uczestnicy festiwalu wracający do domu  /  Fot.  kard z "Fali"
W 2007 r. doczekaliśmy się zrekonstruowanej i nieocenzurowanej wersji "Fali". Dokument ukazał się na dvd w dwóch wersjach. Do wydania dwupłytowego dołączono nie tylko komentarz Piotra Łazarkiewicza i Andrzeja Wolfa, którzy przy butelce wina zdradzili kulisy powstania filmu, ale i techniki rekonstrukcji obrazu oraz inny film, nagrany w na festiwalu Jarocinie w 1987 r. "Fala" to niezwykły dokument powstały w niezwykłych, choć jakże szarych, czasach. Rzecz absolutnie bezcenna. Poniżej znajdziecie go w całości. Warto poświęcić te 80 minut, tym bardziej, że w założeniu obraz miał trwać co najwyżej 20.


wtorek, 16 czerwca 2015

Zimna rocznica u progu lata

Rozumiem muzyków, którzy nie do końca przepadają za swoimi debiutanckimi płytami. Im więcej mija lat, tym więcej chcieliby na nich zmienić, i to zwłaszcza, gdy po pierwszym albumie zmienili styl, zostawiając za plecami to, za sprawą czego dali się poznać fanom. A co  na to fani? Taka ich dola, że nie mają na to żadnego wpływu, ale po latach chętnie powracają pamięcią do "starych, dobrych czasów". Tak jest m.in. w przypadku "Purple", pamiętnego, debiutanckiego albumu Closterkeller, który ukazał się na kasecie dokładnie 25 lat temu. Kompakt wydano zaś trzy miesiące później i uważa się, że to jeden z pierwszych srebrnych krążków rodzimej fonografii. Na żadnej następnej studyjnej płycie zespół Anji Orthodox nie zagrał już tak, ja za czasów "Purpury".

Closterkeller w 1990 r.  /  Fot. Mirosław Makowski
Gdy w grudniu w 2009 r. Anja i Mariusz Kumala byli moim gośćmi przy okazji premiery "Aurum", zapytana o czasy "Purple" rzeczona wokalistka powiedziała "byliśmy młodym zespołem, we łbach nam szumiało kompletnie, płonął ogień". To wszystko słychać, a tenże ogień był wyjątkowo zimny. Królowały czerń, biel i szarość. Żadnych jasnych barw. Muzycy zasłuchiwali się w płytach Siouxsie and the Banshees oraz przede wszystkim krążkach ich wiernych uczniów, czyli Xmal Deutschland, do czego też otwarcie się przyznawali, uznając obie grupy za doskonałe wzorce. Fakt, że później dźwiękowy chłód ustąpił miejsca określonym kolorom, uczynił z "Purple" początek wydawniczej przygody muzyków i zarazem zamknął pierwszy stylistyczny etap w historii zespołu, tak spójny od dnia jego powstania, aż do chwili ukazania się "Blue" w 1992 r., gdzie chłodu było już niewiele.

Okładka "Purple"
Jak pisał Tomasz Beksiński w recenzji na łamach Magazynu Muzycznego, "niezła płyta, całkiem przyzwoicie zagrana i nawet nie najgorzej nagrana. Chyba ją sobie kupię...". A skoro już wampir z Myśliwieckiej poruszył temat produkcji, warto wspomnieć, że za studyjną konsoletą zasiadł Igor Czerniawski, muzyk Aya RL, wówczas bardzo uznana postać, dziś nieco już zapomniana. Z pewnością jego umiejętności i doświadczenie nieco ociosały tę muzyczną skałę, miejscami twardą, miejscami toporną, choć też pełną siły, energii i ekspresji. Ostatecznie jednak, mimo wielu zalet i archiwalnej już wartości, "Purple" daleko do ideału. To nieco nieokrzesana i nierówna płyta, na której muzycy dopiero zbierali pierwsze profesjonalne szlify. Mimo to ten album ma swoich wiernych fanów, którzy gdzieś tam porozumiewawczo uśmiechają się do siebie, gdy na koncercie Closterkeller, a nie dochodzi do tego zbyt często, usłyszą "Maskę" lub "Purple". Wielu z nich żałuje, że zespół nigdy nie nagrał choćby jednego równie zimnego albumu po tym, jak muzycy okrzepli, oswoili się ze studiem, produkcją i przede wszystkim popracowali nad swoim warsztatem. Szkoda, choć z drugiej strony przecież nikt o zdrowych zmysłach nie zmieniłby wszystkich późniejszych płyt Closterkeller na jeden taki właśnie album.


Podczas jednej z rozmów Anja wyraźnie dała mi do zrozumienia, że w ówczesnym, a w praktyce także i obecnym, zmienionym już, składzie, podobny zimny album nie mógłby powstać. Zespół musieliby współtworzyć muzycy, którzy graliby zupełnie inaczej niż tak, jak Closterkeller przyzwyczaił nas do tego w ciągu wielu minionych lat. Trudno nie przyznać jej racji. Jeśli zatem kiedykolwiek miałoby do tego dojść, choć to mało prawdopodobne, musiałby to najpewniej być osobny, dedykowany projekt lub "Closter" po całkowitej wymianie składu. Oczywiście kluczowe byłyby także chęci samej pani Orthodox. Słowem, marzenia ściętej głowy. Już bardziej prawdopodobny byłby jej gościnny udział w nowych nagraniach reaktywowanej Pornografii, którą tak udanie wspierała na pamiętnej, wciąż niewznowionej, jedynej płycie. Eh, może kiedyś. Warto jeszcze wspomnieć o jednym. "Purple" było dwukrotnie wznawiane. W 1999 r. reedycję wypuściło Metal Mind, zaś cztery lata temu  to samo uczynił Universal. Niby nic ważnego, ale jeśli weźmiecie do ręki wznowienie niezbyt lubianej katowickiej wytwórni, na grzebiecie kompaktu zobaczycie, że "Purple" to płyta niejakiego "Colsterkeller". Może kiedyś to wydanie będzie uchodzić za rarytas. Póki co bardziej kojarzy się ze wstydem.

wtorek, 9 czerwca 2015

Łyk chłodnego portera

W pewnym momencie, gdy przeglądając regały, szukałem płyt do zimnofalowego wydania audycji, zastanowiło mnie, dlaczego we wszelkich opowieściach snutych przez "znawców" tematu, zawsze jednym tchem wymienia się niemal cały kanon rodzimych legend gatunku, a zapomina, bo przecież nie pomija, pewne koncertowe wydawnictwo, które jest zapisem tego, co 14 września 1980 r. wydarzyło się w poznańskim "Browarze". To prawda, że powszechnie znane dokonania Johna Portera nie kojarzą się z taką muzyką, ale swego czasu był on pod na tyle dużym wpływem nowej fali, że dość wyraźnie, acz krótkotrwale, odbiło się to na jego twórczości. Nigdy wcześniej i nigdy później nie nagrał czegoś podobnego.

Porter Band  /  Fot. Archiwum
Mowa tu o "Mobilization", jedynej koncertowej płycie wczesnego Porter Band'u, i zarazem jedynym wydawnictwie tej grupy przepełnionym wpływami new wave i punka. Kiedy wszyscy wciąż byli zapatrzeni w rocka pokroju Dire Staits, który nota bene wciąż ma w naszym kraju całkiem pokaźną grupę sympatyków, Porter mocno interesował się m.in. Sex Pistols i Stranglers. To nie mogło pozostać bez wpływu na pisaną przez niego muzykę. Brzmienie gitar nieco się ochłodziło, zaś bas wyeksponowano jeszcze bardziej. Ten drugi instrument jest tu o tyle kluczowy, że genialna wręcz gra Kazimierza Cwynara w wielu miejscach prowadziła całą resztę. Basista ponoć nie podzielał specjalnie ówczesnych muzycznych fascynacji Portera, ale że potrafił zagrać w zasadzie wszystko, to grał, jak trzeba było. Co więcej, robił to w taki sposób, że Peter Hook mógłby pobierać u niego lekcje, i to ewentualnie po tym, gdyby najpierw ponosił za nim gitarę. Swoją drogą, ciekawe, jak potoczyłyby się losu zespołu, w gdyby na początku lat 80. grał i wydawał płyty w ojczyźnie muzyków Joy Division. Tego już się nie dowiemy, ale wystarczy posłuchać chociażby takich utworów jak "Pogotowie 999",  "Burning", tytułowego "Mobilization", czy nawet poniższego "Heavy Traffic", by dojść do wniosku, że wówczas Porter Band nawet pasowałby do tego, co działo się wówczas w Manchesterze.    


"Mobilization" to także płyta z ciekawą historią, choć nie do końca szczęśliwą. Na skutek problemów z cenzurą album ukazał się dopiero dwa lata po poznańskim koncercie. Zarzewiem sporu z niesławnym urzędem przy ulicy Mysiej w Warszawie okazał się tytuł wydawnictwa. John Porter był jednak uparty i sprawa ciągnęła się miesiącami. Ostatecznie Walijczyk postawił na swoim. Kiedy już jednak czarny winyl został wydany z logo Wifon, był rok 1982, czyli kilkanaście miesięcy po zakończeniu działalności Porter Bandu. Jak po latach przyznał obecny mąż Anity Lipnickiej, "Mobilization" i tak było już początkiem końca zespołu. Porter mieszkał wówczas Krakowie, a pozostali muzycy we Wrocławiu. Chodziło nie tyle o odległość, co raczej o wyraźnie pogłębiające się różnice muzyczne. Dwa miasta okazywały się różnymi światami, między którymi mentalnych połączeń kolejowych było już coraz mniej.

Porter Band podczas koncertu  / fot. Archiwum
Nagrywając "Mobilization", John Porter raczej nie wiedział, że gra muzykę, która w Polsce będzie popularna za kilka lat. Okazało się, że dopiero po kilku kolejnych edycjach festiwalu w Jarocinie dowiedzieliśmy się, czym jest polska nowa fala. Inna sprawa, że rzeczony Walijczyk to muzyk, jak to ciekawie gdzieś kiedyś napisano, grał z Manaam, gdy zespół nie był jeszcze popularny oraz uparcie koncertował i nagrywał, występując jedynie z gitarą elektroakustyczną na długo, zanim MTV wylansowało cykl Unplugged. Dużo w tym prawdy. Porter przetarł wiele szlaków, dzięki czemu historia polskiego rocka jest bogatsza. Słuchając dziś genialnego "Helicopters" i zimnej "Mobilizacji", można jedynie żałować, że takich płyt u schyłku PRL-u nie powstawało więcej. Potencjał był naprawdę duży. Cóż, pozostają zatem jedynie wspomnienia i zaglądanie do rodzimych archiwów. No może jeszcze do tego łyk zimnego portera.

wtorek, 2 czerwca 2015

10 lat Melodii Mgieł Nocnych

Rok 2015 okazał się szczególny dla mnie i prowadzonej przeze mnie audycji, z którą wiąże się również niniejsza witryna. 9 lutego spotkaliśmy się po raz pięćsetny, co już samo w sobie dziś przyprawia nieco o zawrót głowy. Zanosząc demo do siedziby nienadającego jeszcze radia, liczyłem, że w najlepszym razie spędzę tam dwa lata, jakie pozostały mi do planowego ukończenia studiów, o ile oczywiście demówka nagrana na zwykłym komputerze przekona Rafała Sokalskiego, ówczesnego szefa muzycznego stacji. Ostatecznie przekonała. Radio Kampus rozpoczęło nadawanie 1 czerwca 2005 r. My zaś po raz pierwszy spotkaliśmy się pięć dni później. Trudno uwierzyć, że w tym tygodniu od tej nocy upłynie dokładnie 10 lat.
Fot. Wojtek Dobrogojski
To była dekada zarwanych nocy, dźwigania kilogramów płyt w plecaku i niewątpliwie barwnych przygód w tej komunikacji miejskiej, która ma zwyczaj wyjeżdżania na ulice po zachodzie słońca. Do końca życia nie zapomnę, gdy po audycji stojąc na przystanku i czekając na autobus nieistniejącej już nocnej linii 604, na pustej ulicy zobaczyłem, jak nieco wstawiona i sędziwa już niekwestionowana legenda rodzimego metalowego grania, której twarz zna w Polsce każdy, ugania się za nastoletnią dziewczyną i skacze wokół niej niczym podekscytowane szczenie u nóg właścicielki. Mit runął w ułamku sekundy. Innym razem uśmiechałem już nie do siebie, a do panów policjantów, którzy jakoś zawsze podchodzili akurat do mnie, widząc w wiacie przystankowej człowieka w wojskowej kurtce lub ramonesce i kapturze mocno naciągniętym na głowę. W takich sytuacjach legitymacja radiowa czyniła cuda. Natychmiast oddawano mi dowód osobisty i życzono dobrej nocy, a przecież ten kawałek plastiku nie żadnej mocy prawnej.

Fot. Wojtek Dobrogojski
"Przygód" nie brakowało także w radiowym studiu. Mimo że miałem doświadczenie w obsłudze konsolety analogowej, to początkowo Melodie były realizowane przez mojego kolegę, którego poznałem jeszcze w Radiu Aktywnym, internetowej rozgłośni Politechniki Warszawskiej. Ja zaś stałem po drugiej stronie szyby, wygodnie opierając się o wysoki stół, na którym zamontowano. Jednak pewnej nocy przyszedłem do radia i dowiedziałem się, że realizatora nie będzie i za konsoletą zasiądę sam, a w dodatku sam zostanę również w radiu, zatem nikt nie mógłby mi pomóc. Szkolenie trwało może ze dwie minuty, po czym usłyszałem trzaśniecie drzwiami. Wszędzie świeciły się światełka i trzeba było sobie radzić. Dziś mogę się z tego śmiać, ale zdarzyło się, że w czasie którejś audycji poleciało krzesło. Na szczęście tylko w ścianę, na której nie został żaden poważniejszy ślad. Oczywiście wiele z tych realizatorskich wpadek, a w zasadzie wszystkie, było słychać na antenie. Czasem np. zamiast mikrofonu włączyło się płytę lub jakieś inne urządzenie. Nie mówiąc już o sytuacji, gdy po zejściu z anteny nie opuściłem hebla mikrofonu. O jednym z takich zdarzeń opowiedziałem Wam podczas nadanej w lutym pięćsetnej audycji, którą znajdziecie poniżej. Swoją drogą w tym programie jest o wiele więcej historii związanych już bezpośrednio z muzykami, z którymi miałem przyjemność rozmawiać. Szczególnie zapamiętałem szalone kulisy pogawędki z Johanem Niemannem za czasów, gdy grał w Therion oraz bardzo przyjemne spotkanie z Mickiem Mossem z Antimatter, które odbyło się w poznańskim klubie Johnny Rocker bezpośrednio po jego pierwszym koncercie w Polsce. Do różnych ciekawych przygód dochodziło także w innych rozgłośniach, a jedną z barwniejszych jest ta z Piotrem Kaczkowskim, którą opisaną znajdziecie tutaj.


Mimo że Melodie Mgieł Nocnych są nadawane od początku istnienia Radia Kampus, to nie istnieją same. Ten program zamyka poniedziałkowy blok muzyczny, który rozpoczyna się o godzinie 22. Takie było pierwotne zamierzenie wspomnianego Rafała Sokalskiego. Pomysł chyba się sprawdził, skoro funkcjonuje do dziś. Najpierw rozpoczyna się "Darkside" Roberta Gajewskiego, które mam przyjemność realizować. Różna to muzyka, od death metalu po współczesne amerykańskie granie. Godzinę później za konsoletą zasiada Paweł Kamiński. "Złomowisko" ma typowo heavymetalowe korzenie, w których obecnie dużo stonerowego grania we wszelkich odmianach. O północy zaś rozpoczynają się Melodie. Kiedyś postanowiłem sobie, że gatunek prezentowanej muzyki nie ma znaczenia. Znaczenie ma mieć nastrój. Taki program przez osiem miesięcy prowadziłem w Radiu Aktywnym i taki, z inną już nazwą, prowadzę do dziś w Radiu Kampus. W poniedziałkowe wieczory spotykamy się we trzech i każdy w swoim czasie, ale niejako wspólnie, mamy przyjemność opowiadać Wam o tym, co dzieje się w muzyce, której szukacie w eterze.

Fot. Wojtek Dobrogojski
Ten program to prywatnie dla mnie wentyl bezpieczeństwa, by zwyczajnie nie oszaleć i móc po godzinach robić to, do czego w nastoletnich czasach zainspirowała mnie nieistniejąca już Rozgłośnia Harcerska i fakt wyproszenia ze studia szkolnego radiowęzła po zagraniu "Purpe Haze" Jimiego Hendriksa. Dlatego w pierwszej kolejności dziękuję Wam, że kosztem snu włączacie radio, że piszecie i dzwonicie w czasie audycji. Bez Was mógłbym co najwyżej wrzucać sobie podcasty do sieci, a tak wciąż inspirujecie mnie i dajecie energię na poświęcania prywatnego czasu. Nigdy nie zapomnę niewidomej słuchaczki, która kiedyś wielokrotnie do mnie dzwoniła. Rozmowy z nią uświadomiły mi, że o muzyce trzeba opowiadać, a nie mówić. Dziękuję również Robertowi Gajewskiemu i Pawłowi Kamińskiemu za kilkaset poniedziałkowych wieczorów spędzonych w radiu. Nie zapominam również o Wojtku Dobrogojskim, który zaglądał do studia w roli realizatora, a którego głos słyszycie w jinglu pomiędzy Darkside, Złomowiskiem i Melodiami. Dziś to świetny fotograf koncertowy. Podziękowania kieruję także w stronę Rafała Sokalskiego, który dekadę temu dał mi czas antenowy, oraz Wojtka Rodka, obecnemu redaktorowi naczelnemu, który w ramówce wciąż widzi miejsce dla Melodii. Kłaniam się również temu, który swego czasu miał audycję tuż po Melodiach, a który nie lubi bycia wymienianym z imienia i nazwiska. A skoro dotarliście aż do tego miejsca, mam dla Was niespodziankę. Poniżej znajdziecie zapis naszego pierwszego spotkania. Duży stres antenowy i mało powodów do dumy, ale w końcu tak hartowała się stal. Sami możecie teraz sprawdzić, jak dużo się zmieniło. A zmieniło się dużo. Początki były iście amatorskie, by nie powiedzieć, że toporne, no ale w końcu to archiwa. Dziękuję i do usłyszenia. Oby przez następne dziesięć lat.  

Pierwsze Melodie Mgieł Nocnych, nadane 6 czerwca 2005 r.  

 Niestety na skutek błędu realizatorskiego podkład jest zdecydowanie za głośno, a jakość archiwalnego pliku dość słaba.



1) Cemetery of Scream - Proloque
2) Christ Agony - Forgotten Millenium
3) Christ Agony - Klucz
4) Lacrimosa - My last Goodbye
5) Lacrimosa - The Party is Over
6) Antimatter - Reality Clash
7) Antimatter - Everything You Know is Wrong (acoustic)
8) Luminaria - Irmao
9) Luminaria - Unreasonably Forlorn Hours
10) Cemetry of Scream - Epiloque