wtorek, 9 czerwca 2015

Łyk chłodnego portera

W pewnym momencie, gdy przeglądając regały, szukałem płyt do zimnofalowego wydania audycji, zastanowiło mnie, dlaczego we wszelkich opowieściach snutych przez "znawców" tematu, zawsze jednym tchem wymienia się niemal cały kanon rodzimych legend gatunku, a zapomina, bo przecież nie pomija, pewne koncertowe wydawnictwo, które jest zapisem tego, co 14 września 1980 r. wydarzyło się w poznańskim "Browarze". To prawda, że powszechnie znane dokonania Johna Portera nie kojarzą się z taką muzyką, ale swego czasu był on pod na tyle dużym wpływem nowej fali, że dość wyraźnie, acz krótkotrwale, odbiło się to na jego twórczości. Nigdy wcześniej i nigdy później nie nagrał czegoś podobnego.

Porter Band  /  Fot. Archiwum
Mowa tu o "Mobilization", jedynej koncertowej płycie wczesnego Porter Band'u, i zarazem jedynym wydawnictwie tej grupy przepełnionym wpływami new wave i punka. Kiedy wszyscy wciąż byli zapatrzeni w rocka pokroju Dire Staits, który nota bene wciąż ma w naszym kraju całkiem pokaźną grupę sympatyków, Porter mocno interesował się m.in. Sex Pistols i Stranglers. To nie mogło pozostać bez wpływu na pisaną przez niego muzykę. Brzmienie gitar nieco się ochłodziło, zaś bas wyeksponowano jeszcze bardziej. Ten drugi instrument jest tu o tyle kluczowy, że genialna wręcz gra Kazimierza Cwynara w wielu miejscach prowadziła całą resztę. Basista ponoć nie podzielał specjalnie ówczesnych muzycznych fascynacji Portera, ale że potrafił zagrać w zasadzie wszystko, to grał, jak trzeba było. Co więcej, robił to w taki sposób, że Peter Hook mógłby pobierać u niego lekcje, i to ewentualnie po tym, gdyby najpierw ponosił za nim gitarę. Swoją drogą, ciekawe, jak potoczyłyby się losu zespołu, w gdyby na początku lat 80. grał i wydawał płyty w ojczyźnie muzyków Joy Division. Tego już się nie dowiemy, ale wystarczy posłuchać chociażby takich utworów jak "Pogotowie 999",  "Burning", tytułowego "Mobilization", czy nawet poniższego "Heavy Traffic", by dojść do wniosku, że wówczas Porter Band nawet pasowałby do tego, co działo się wówczas w Manchesterze.    


"Mobilization" to także płyta z ciekawą historią, choć nie do końca szczęśliwą. Na skutek problemów z cenzurą album ukazał się dopiero dwa lata po poznańskim koncercie. Zarzewiem sporu z niesławnym urzędem przy ulicy Mysiej w Warszawie okazał się tytuł wydawnictwa. John Porter był jednak uparty i sprawa ciągnęła się miesiącami. Ostatecznie Walijczyk postawił na swoim. Kiedy już jednak czarny winyl został wydany z logo Wifon, był rok 1982, czyli kilkanaście miesięcy po zakończeniu działalności Porter Bandu. Jak po latach przyznał obecny mąż Anity Lipnickiej, "Mobilization" i tak było już początkiem końca zespołu. Porter mieszkał wówczas Krakowie, a pozostali muzycy we Wrocławiu. Chodziło nie tyle o odległość, co raczej o wyraźnie pogłębiające się różnice muzyczne. Dwa miasta okazywały się różnymi światami, między którymi mentalnych połączeń kolejowych było już coraz mniej.

Porter Band podczas koncertu  / fot. Archiwum
Nagrywając "Mobilization", John Porter raczej nie wiedział, że gra muzykę, która w Polsce będzie popularna za kilka lat. Okazało się, że dopiero po kilku kolejnych edycjach festiwalu w Jarocinie dowiedzieliśmy się, czym jest polska nowa fala. Inna sprawa, że rzeczony Walijczyk to muzyk, jak to ciekawie gdzieś kiedyś napisano, grał z Manaam, gdy zespół nie był jeszcze popularny oraz uparcie koncertował i nagrywał, występując jedynie z gitarą elektroakustyczną na długo, zanim MTV wylansowało cykl Unplugged. Dużo w tym prawdy. Porter przetarł wiele szlaków, dzięki czemu historia polskiego rocka jest bogatsza. Słuchając dziś genialnego "Helicopters" i zimnej "Mobilizacji", można jedynie żałować, że takich płyt u schyłku PRL-u nie powstawało więcej. Potencjał był naprawdę duży. Cóż, pozostają zatem jedynie wspomnienia i zaglądanie do rodzimych archiwów. No może jeszcze do tego łyk zimnego portera.

Brak komentarzy: