wtorek, 29 kwietnia 2014

Wyznania basisty Joy Division

Gdy niespełna trzy lata temu Peter Hook opuścił New Order na skutek biznesowych nieporozumień z Bernardem Sumnerem i Stephenem Morrisem, samodzielnie postanowił dać fanom to, o czym ci mogli co najwyżej pomarzyć. Grając nieco na nosie byłym kolegom, z własnym zespołem The Light ruszył w de facto wciąż trwającą trasę po Europie, Ameryce Południowej i Australii. W trakcie występów sięgał po niemal cały repertuar Joy Division i nierzadko także nagrania New Order. W ramach tych wojaży dwukrotnie odwiedził Warszawę, a podczas drugiej wizyty również i Kraków. Grając te wszystkie koncerty, na własne oczy przekonał się, że tysiące osób odczuwały olbrzymi głód usłyszenia i zobaczenia na żywo muzyki Joy Division. Dlatego trudno dziwić się, że Peter Hook wciąż daje ludziom to, czego wcześniej nie mogli doświadczyć. Zresztą, nie tylko na scenie. Niedawno ukazało się polskie wydanie napisanej przez niego książki "Unknown Pleasures: Inside Joy Division".
Okładka polskiego wydania
Warto wspomnieć, że Peter Hook pisał już wcześniej. W 2009 r. ukazała się niewydana jak dotąd w Polsce książka "The Hacienda: How Not To Run a Club", poświęcona klubowi Hacjenda, którego rzeczony basista był współwłaścicielem wraz z pozostałymi muzykami New Order oraz nieżyjącym już Tonym Wilsonem, założycielem Factory Records, wydawcą nagrań Joy Division. Tym razem jednak autor skupił się nie na rzece pieniędzy wpompowanej w ostatecznie zamknięty przybytek, a historii zespołu, z którego jest znany najbardziej. Na wstępie książki zaznacza jednak wyraźnie, że wszystko co napisał, przestawia jego własną interpretację zaistniałych faktów. Warto mieć tego świadomość podczas lektury, tym bardziej jeśli dość słabo zna się historię zespołu. Zapewniam, że w tym wypadku wiedza oparta wyłącznie na filmach "24 Party People" i "Control" oraz książce "Przejmujący z oddali," napisanej przez wdowę po Ianie Curtisie, nie wystarczy. Siłą rzeczy jest zatem subiektywnie, ale za to ciekawie i, wszystko na to wskazuje, szczerze. Całą tę historię czyta się dość lekko, choć ta z oczywistych przyczyn w całości lekka być nie może.

Peter Hook w warszawskim Palladium 11.02.12  /  Fot. Wojtek Dobrogojski
Peter Hook zachował życiową chronologię. Daje się poznać jako rozrabiaka, krnąbrny nastolatek szukający guza, drobny złodziejaszek, który nie kupił pierwszej płyty, tylko ją ukradł, i w końcu jako punk zafascynowany muzyką i marzący o własnym zespole. Barwnie przedstawia eksplozję muzycznej rewolty w Manchesterze, opisując m.in. trzy koncerty Sex Pistols i ich znaczenie przy powstawaniu Stiff Kittens, a w konsekwencji Warsaw i Joy Division. Nie brakuje miejsca na anegdoty, dygresje, refleksje i takie drobne szczegóły jak chociażby wspomnienie kurtki Iana Curtisa z napisem HATE, a nie płaszcza, jak wielu sądzi do dziś. Dużo jest barwnych, często niebezpiecznych i krwawych, wspomnień z koncertów, słownych przepychanek z garderoby i sesji nagraniowych obu regularnych płyt. Wszystkie te elementy pozwalają zaobserwować formowanie się czegoś, co wielu z nas poznało dopiero po latach. A jest to o tyle łatwe, że autor bardzo swobodnie i bez zbędnego formalizmu przemawia do czytelnika, zupełnie jak gdyby były to barowe opowieści punka, którym koniec końców przecież Hook był. Jednak co innego zabawne i niebezpieczne sytuacje same w sobie, a co innego wzajemne stosunki między muzykami.

Od lewej: Stephen Morris, Ian Curtis, Bernard Sumner i Peter Hook  /  Fot. Arch.
Popularny Hooky niezbyt wylewnie pisze o swoich relacjach z Sumnerem i Morrisem, a jeśli już to raczej dobrze, m.in. przy okazji wspominania wspólnych szkolnych czasów z pierwszym z nich. Obecnie panowie mają ze sobą na pieńku, ale autor nie daje nam tego przesadnie odczuć. Co innego jeśli idzie o Iana Curtisa. Wokaliście Joy Division Hook poświęca dużo miejsca, często zadając sobie pytania i przyznając się do wątpliwości, bądź dylematów. Bez wątpienia punk z Salford potraktował tę książkę jako rozliczenie z tragiczną śmiercią kolegi. Wyraźnie, wręcz palcem, wskazuje momenty, w których zespół powinien zatrzymać się wbrew słowom wokalisty, wielokrotnie używającego sformułowań "nic mi nie jest" lub "zaraz mi przejdzie". Jednocześnie przyznaje, że dziś zachowałby się inaczej. Gorycz i poczucie porażki w odniesieniu do samobójstwa Cutrisa są niemalże namacalne. Hook przytoczył również wiele faktów z jego romansu z Annik Honore, który, o dziwno, ponoć nigdy nie został skonsumowany. Spomiędzy słów przebija również nostalgia lub tęsknota za innymi równie ważnymi i niestety nieżyjącymi już osobami, które miały olbrzymi wpływ na karierę Joy Division. Warto wymienić chociażby nie tylko wspominanego już Tony'ego Wilsona, ale i Roberta Gretona, menedżera zespołu, oraz Martina Hanetta, pogrążonego przez narkotyki genialnego realizatora dźwięku, odpowiedzialnego za produkcję niemal wszystkich nagrań Joy Division. Ich sylwetki przedstawiono także w rzeczonych filmach "24 Party People" i "Control". 

Peter Hook w Palladium  /  Fot. Wojtek Dobrogojski
"Nieznane przyjemności. Joy Division od środka" to książka pozbawiona sensacji. Nie wierzcie wydawcy, którzy pisze, że autor rzuca nowe światło na samobójstwo Curtisa. Nie rzuca. Wyraża swoje odczucia, powściągliwie zwierza się, także nieco obwinia, ale to wszystko. Jednak pomijając ten tani chwyt marketingowy, trzeba przyznać, że warto zapoznać się z tą lekturą. Hook znalazł złoty środek pomiędzy nagromadzeniem historii, faktów i anegdot a ich jakością. Czytając książkę, nie będziecie się nudzić. Nie jest wypełniona pustosłowiem i nie ma gorszych momentów. Co więcej, bezpretensjonalność pióra autora dość często budzi uśmiech na twarzy. Oprócz słów naturalnie pojawiły się także zdjęcia, ale nie ma ich przesadnie dużo, zwłaszcza tych koncertowych. To nawet lepiej. Ich brak budzi pozytywny niedosyt i chęć podtrzymania kontaktu z muzyką Joy Disivion po zakończeniu lektury. Zresztą takich fotografii jest pełno w sieci, a te w książce raczej należą do rzadkości. Warto także wspomnieć o  kalendarium zamieszczonym w każdym rozdziale. Dzięki niemu łatwiej odnieść konkretne wydarzenie do określonej daty i spojrzeć na nie z szerszej perspektywy. Takiej książki o Joy Division jeszcze w Polsce nie było. "Przejmującego z oddali" nie można brać pod uwagę, gdyż to historia opowiedziana przez wdowę po Ianie Curtsie, dlatego więcej w niej dramatu rozdartego człowieka, niż zespołu i muzyki. Na Zachodzie podonych nieautoryzowanych publikacji jest dość dużo, ale teraz najlepiej skupić się na tej przełożonej na język polski. A swoją drogą, być może za jakiś czas przybędzie kolejna pozycja. Jesienią ma ukazać się autobiografia Bernarda Sumnera, gitarzysty Joy Diviosn i New Order, napisana przez samego zainteresowanego. Czyżby pozazdrościł szkolnemu koledze? Poniżej znajdziecie występ Joy Division z 20 września 1978 r. w programie "Granada Reports" Tonego Wilsona, który zresztą sam zapowiedział nagranie "Shadowplay".

piątek, 25 kwietnia 2014

Czarne wznowienie

Był taki czas, gdy przynajmniej raz w tygodniu dzwoniłem do osławionego już warszawskiego antykwariatu płytowego "Hey Joe" i podnoszącemu słuchawkę Krzysztofowi Nieporęckiemu zadawałem pytanie, czy może jakimś cudem nie znalazł "zagubionego" na zapleczu egzemplarza "Specjalnego rodzaju kontrastu" rzeszowskiego 1984. Ten skromny przybytek z kasetami, kompaktami i winylami na tyłach Domów Towarowych Centrum był jednym miejscem w stolicy, w którym oficjalnie można było pozyskać ten album. Płyta była bardzo cenna, gdyż znalazł się na niej zapis tego, co muzycy nagrali na przełomie 1987 i 1988 r. i co następnie "zaginęło" w niewyjaśnionych okolicznościach. Kompakt ostatecznie wydano 15 lat później na podstawie zachowanych kopii i w niewielkim nakładzie, dlatego przez ostatnią dekadę spędzał on sen z powiek wszystkim, którzy interesowali się archiwami rodzimej zimnej fali. Teraz przynajmniej część z nich nie będzie już musiała aż tak głęboko sięgać do kieszeni, licytując w sieci akurat sprzedawany egzemplarz. "Specjalny rodzaj kontrastu" ukaże się na winylu za sprawą samego zespołu, który wznowi akurat ten krążek na prośbę fanów.

Muzycy 1984 w 1987 r.  /  Fot. Michał Drozd
Trudno nie odnieść wrażenia, że gdyby ten album ukazał się pod koniec lat 80., czyli zgodnie z początkowym planem wydawniczym Klubu Płytowego Razem, byłby zdecydowanie lepiej pamiętany. A tak 1984 dołączyło m.in. od Madame i One Milion Bulgarians. Pierwsza z rodzimych legend nie pozostawiła po sobie żadnej regularnej płyty, a debiut drugiej ukazał się dopiero po 17 latach. Co więcej, dość szybko zaczęła się ostatnia dekada XX w., która paradoksalnie okazała się bardzo trudnym okresem dla zimnego grania. Pojawiły się nowe studia, duże wytwórnie, ludzie chętnie kupowali płyty i chodzili na koncerty. Sęk jednak w tym, że wraz z systemem zmieniły się również gusta. O jeszcze nie tak dawnych kluczowych przedstawicielach rzeczonego nurtu łatwiej było przeczytać w muzycznej encyklopedii, niż zobaczyć na koncercie. Jednak od kilku lat ta muzyka wraca, co prawda wypełniając dość głęboką niszę, ale wraca.
1984 obecnie  /  Fot. Krzysztof  Marianski  /  facebook.com/zespol1984
Od ośmiu lat 1984 to dwóch muzyków. Do Piotra Liszcza dołączył Robert Tuta Agressivy 69. Rok temu obaj ogłosili wejście do studia w celu nagrania nowej płyty. Ponoć prace wciąż trwają, zatem być może nowego wydawnictwa doczekamy się jeszcze w tym roku. Do tego czasu będzie można sięgnąć po wspomniane wznowienie "Specjalnego rodzaju kontrastu", którego fragment znajdziecie poniżej. Niebawem dwunastocalowy czarny krążek powinien ukazać się siłami samych muzyków. Zainteresowanym sugeruję czujność.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Efekty przyszły same

Gdy niespełna półtora roku temu po raz pierwszy opowiadałem Wam o wrocławskim Blank Faces, byłem zdania, że pod surowością brzmienia i zbiorem powszechnie znanych patentów wypełniających jego debiutancką płytę kryje się coś więcej niż utarte schematy okolic post rocka i post metalu. Krążek "Fee Fall" dawał podstawy ku temu, by sądzić, że w przyszłości pomysły muzyków mogą przełożyć się na coś o wiele ciekawszego. Dziś wszystko wskazuje na to, że tak właśnie się stało. W każdym razie w tym przekonaniu utwierdzają mnie sami zainteresowani.

Blank Faces  /  Fot. Marianus Cieniawa
Wszystko za sprawą epki "A Course of Infinite Escape". Wydany przez sam zespół pięcioutworowy krążek liczy sobie nieco ponad 25 minut muzyki. Po obiecującym, acz dość surowym i momentami siermiężnym, debiucie nadszedł czas na muzyczną refleksję, rozejrzenie się za dźwiękową przestrzenią i kluczowe w przypadku efektu końcowego zdecydowanie lepsze tym razem warunki nagraniowe. Wszystkie te elementy, spojone ze sobą sumienną rzemieślniczą pracą, wystarczyły. Efekty przyszły same. 


Z jednej strony ta epka wydaje się być mocno osadza w umownych granicach post rocka i post metalu, ale z drugiej momentami jakby same dźwięki od środka otwierały tę szufladę i chciały wydostać się na zewnątrz. Dzieje się tak przede wszystkim za sprawą elektroniki oraz subtelnych partii wokalnych, których trudno szukać na debiucie Blank Faces. Niby niewiele, ale właśnie to "niewiele", w połączeniu z bardzo przyzwoitą i dbającą o detale produkcją, czyni tak olbrzymią różnicę. Jest udanie, z pomysłem i przede wszystkim wszechstronnie, co zdecydowanie przybliża wrocławian do odnalezienia własnego stylu. 


Trudno nie przyznać, można wymienić kilku mniej lub bardziej znanych wykonawców, których nagrania najpewniej były inspiracją przy powstawaniu powyższych kompozycji. Tylko po co? Lepiej skupić się na wyraźnie słyszalnym postępie wrocławian i cieszyć z faktu, że rodzima scena post rocka i okolic ma się coraz lepiej. W końcu najbardziej korzystamy na tym my, sympatycy takich dźwięków. "A Course of Infinite Escape" to kolejny dowód na to, że ciekawej polskiej muzyki najlepiej szukać samemu w globalnej sieci. W sklepach niestety jej nie znajdziemy.

czwartek, 17 kwietnia 2014

W Trójmieście wciąż grają

17 grudnia 2012 r. w Waszej obecności telefonicznie rozmawiałem z Andrzejem Bucikiewiczem. Był to o tyle niecodzienny wywiad, że wokalista Medebor akurat tej nocy przemierzał Polskę pociągiem. Poruszaliśmy wiele tematów, w tym ten najważniejszy, czyli przerwanie niemal dekady wydawniczego milczenia zespołu za sprawą płyty "A Taste of Insanity". Wówczas poza anteną muzyk wspomniał mi także o planach wznowień starszych i nieosiągalnych już wydawnictw zespołu. Od wypowiedzenia tych słów upłynęło nieco czasu, ale jak się teraz okazuje, nie były one rzucone na wiatr. A co więcej, to jeszcze nie wszystko. 

Medebor  /  Fot. Materiały promocyjne
Po dość ciepło przyjętym wydawniczym powrocie i wybitnie nieudanej przygodzie z niemiecką Legacy Records, nakładem której ukazało się rzeczone "A Taste of Insanity", muzycy najwyraźniej postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Wykupili całość nakładu i sami zajmują się dystrybucją ostatniej jak dotąd płyty. Równolegle na jednym kompakcie zamieścili materiały demo "Stars of Oblivion" z 1999 r. oraz wydany rok później "Last Dream". Podobnie rzecz ma się z debiutancką i od nieosiągalną od niemal dziesięciolecia "Phantasmą", która, co ciekawe, pierwotnie ukazała za sprawą Apocalypse Productions, byłej inicjatywy Piotra Kozierackiego, perkusisty Riverside.

Okładka łączonego wznowienia demówek
Powrót do wydawniczej przeszłości ma swoje niewątpliwe zalety, ale jest i coś jeszcze. Wraz ze dwoma wznowieniami muzycy postanowili również wydać "Equilibrium", trzyutworową epkę zawierającą dwie niepublikowane dotąd kompozycje z sesji "A Taste of Insanity" oraz krążące po sieci od dobrej dekady opracowanie "The Sleeping Beauty" Tiamat, które de facto dopiero teraz ukaże się oficjalnie. 

Okładka epki "Equilibrium"
Poczynania muzyków Medebor z pewnością cieszą wszystkich dość chętnie powracających myślami do lat 90. i związanego z nimi klimatycznego grania. Podejrzewam również, że i co poniektórzy przedstawiciele współczesnej młodzieży znajdują w tej muzyce coś dla siebie. Obecnie w Polsce królują zupełnie inne gatunki, dlatego trudno nie mieć uznania dla gdańszczan, że po latach ciszy, mimo braku formalnego rozwiązania zespołu, znaleźli czas i siły, by podjąć ryzyko faktycznego powrotu. Jak się okazało, wciąż są chętni na ich koncerty i wydawnictwa. Swoją drogą, sami zainteresowani najwyraźniej nie mają jeszcze dość. W październiku wejdą do studia z myślą o nagraniu nowej płyty, która nota bene już jest gotowa. Kaganek doom metalu wciąż tli się w naszym kraju i na przekór wszystkiemu jakoś nie chce zgasnąć. I dobrze. Poniżej znajdziecie jedno z bardziej rozpoznawalnych nagrań z pierwszego wydania "Phantasmy". Wszystkie wspomniane płyty można nabyć bezpośrednio od zespołu.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Tańczący z duchami

Czasem odnoszę wrażenie, że gdy mamy przesyt powszechnie rozpoznawalnych zespołów, koncertów odbywających się w ramach dużych tras, chodzenia do większych sklepów płytowych, słuchania lub oglądania marketingowych działań największych wytwórni, to chętnie wracamy do korzeni, czegoś, co w tym wszystkim uległo pewnemu zapomnieniu. Chodzi o człowieka, o twórcę samego w sobie, który otoczony instrumentami zamyka się we własnym domu i korzystając z dobrodziejstw techniki, nagrywa sam. Pozostają tylko artysta i jego muzyka. Czegoż chcieć więcej? Sądzę, że m.in. właśnie dlatego tak dużą popularność zyskała Stara Rzeka, solowy projekt Kuby Ziołka. I kto wie, być może na tej samej zasadzie pewnej rozpoznawalności doczeka się również inny rodzimy muzyk, którym jest Jakub Czyż. 

Jakub Czyż  /  Fot. Paweł Wojciechowski
Jeśli jakimś cudem słyszeliście kiedyś o gitarowych improwizacjach spod znaku Faaip de Oiad, bynajmniej nie chodzi tu o nagranie Toola, tylko o projekt Jakuba Czyża, to teraz rzeczony Ślązak z Mikołowa daje o sobie znać raz jeszcze. Tym razem za sprawą Odmieńca i jego pierwszej płyty. "Taniec Ducha" został w całości nagrany w domowych warunkach i zamieszczony w sieci. Jak pisze sam zainteresowany, jego muzyka "jest próbą opisania samego siebie, swoich lęków, bólu, przeżyć, oswojenia się ze swoimi traumami. To samotna wędrówka, poszukiwanie własnej tożsamości, chęć sprzymierzenia się z naturą, odszukanie tego co między światem obecnym, a nieobecnym." To dość górnolotne słowa, ale trzeba przyznać, że wkomponowują się w debiut Odmieńca.


"Taniec Ducha" to blisko godzina instrumentalnej muzyki zawieszonej gdzieś pomiędzy syberyjskim szamanizmem, gitarową improwizacją, ambientem, drownem, a wydobywającym się z wnętrza kompozytora strumieniem świadomości. To szalenie osobiste i indywidualne dźwięki, dlatego słuchacz de facto sam musi się do nich dopasować. Nie jest to łatwe i niejednokrotnie może odebrać tę muzykę jako monotonną i będącą bardziej zlepkiem przypadkowych dźwięków niż przemyślaną, zamkniętą całość. W tym wszystkim słychać jednak pewną perspektywę. Czyż sięgnął nie tylko po standardową gitarę elektryczną, ale i relatywnie urozmaicone instrumentarium, m.in. po harmonijkę, flet i gitarę akustyczną, z których stara się korzystać na wiele sposobów, przy jednoczesnym zastosowaniu gamy efektów dźwiękowych. Jednak puki co, bardziej przekonująco brzmią krótsze kompozycje, którym bliżej do regularnych utworów, niż ich dłuższe, nieco rozciągnięte,  odpowiedniki. Wyjątkiem pozostaje poniższy szamański "Taniec Ducha", który otwiera autorowi enigmatyczne drzwi do następnych "duchowych" nagrań.


Ten album można by śmiało skrócić o kilka kompozycji i odbierałoby się go zupełnie inaczej. Niemniej przy jego wszystkich niedoskonałościach trudno nie docenić jego autentyczności. Wspomniany wcześniej muzyk, samotnie nagrywający w domowym zaciszu, jest gwarantem zaangażowania, prawdziwości i szczerości tego, co trafia na dane wydawnictwo. Tutaj to wszystko jest. Pozostaje zatem jedynie kwestia formy, a ta, jak wiadomo, zawsze będzie budzić dyskusje i spory. Wydaje się, że Jakub Czyż ma gdzieś w głowie pomysł na swoją muzykę. Teraz musi to wszystko poukładać i sprawić, by w ślad za dźwiękami poszła także oryginalność. Wszystko przed nim.

środa, 9 kwietnia 2014

Odurzony słońcem

Ambient to jeden z tych gatunków, który wydaje się prosty. Pozornie wystarczy przecież włączyć mikrofon, upuścić monety lub gwoździe, uderzyć w gong, a na końcu pod wszystko podłożyć wygenerowany bliżej niekreślony szum. Dlatego tak wiele płyt wyjętych z tej szuflady jest zwyczajnie przeciętnych i nudnych. Nie dzieje się na nich absolutnie nic. W tej muzyce tym bardziej trzeba się postarać, by przyciągnąć i utrzymać uwagę słuchacza, który przecież do cierpliwych wcale nie należy. Jak zawsze, w tym wszystkim musi być pomysł lub przynajmniej jego zalążki. Jeśli go usłyszymy, będziemy skłonni wracać do danego wydawnictwa, nawet gdy okaże się ono bardzo wymagające. Jest wielu takich zagranicznych wykonawców, jest i kilku rodzimych. Jest także jeden, który aspiruje do członkostwa w tej drugiej grupie. 

Okładka płyty "Hidden Scenes"
Sundrugs to jednoosobowy warszawski projekt, za którym stoi niejaki Patryk Kawalarz, debiutujący w ubiegłym roku za sprawą krążka "Hidden Scenes". Płyta ukazała się nakładem francuskiej wytwórni BLWBCK i między innymi dlatego bardziej jest kojarzona nad Sekwaną niż Wisłą. Teraz jednak ten stan rzeczy może ulec zmianie, gdyż jedno z nagrań Sundrugs trafiło na "Cold Wind Is the Promise of A Storm", w pełni udostępnioną w sieci drugą część kompilacji przygotowanej przez internetową społeczność Post-rock.PL. A co z muzyką?


Największą zaletą "Hidden Scenes" jest lapidarność. Zdecydowana większość utworów, poza nielicznymi wyjątkami, liczy sobie od czterech do pięciu minut. Ma to olbrzymie znaczenie w przypadku tej płyty. W przeciwnym razie zawarte na niej pełne przestrzeni i otchłani wizje dłużyłyby się w nieskończoność, a tak wciągają słuchacza w swoistą grę wyobraźni, pozostawiając przy tym dobre w konsekwencji niedomówienie. Nie bez znaczenia jest tu również melodia oraz brzmienie. To pierwsze sprawia, że dany utwór ma sens, że nie jest zbitką przypadkowych dźwięków, drugie zaś pozostaje klarowne i zarazem dalekie od typowej w tym gatunku dźwiękowej duchoty. Ta muzyka, pełna ciemności i melancholii, rozchodzi się niczym wypuszczony z płuc papierosowy dym, jakże przyjemnie odległy pod względem subtelności od swojego kominowego odpowiednika. 


Mimo że jak na debiut "Hidden Scenes" ma wiele zalet, oczekiwanie od Sundrugs nagrań pokroju najciekawszych krążków wydanych przez Cold Meat Industry lub Cyclic Law absolutnie mija się z celem. Nie tędy droga. Teraz słychać tu przede wszystkim pomysł i kierunek dalszego rozwoju, a czy przyjdzie czas na własny styl, oryginalność i dobre kompozytorskie pomysły, to już czas pokaże. Debiutancki mają swoje prawa i przynajmniej na początku zasługują na nieco dobrej woli z naszej strony. Decydującą okazuje się druga płyta. Ta zawsze bezlitośnie rozlicza tych, którzy mierzą za wysoko oraz utrzymuje dotychczasowych i przysparza nowych sympatyków danemu wykonawcy, o ile ten udowodnił, że naprawdę coś potrafi. Oby tak było w przypadku Sundrugs. W każdym razie wydaje się, że są na to szanse.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Gdzieś po drugiej stronie

Amerykańska scena niezależna to przyjemna dla ucha alternatywa wobec również pochodzącej zza Oceanu mieszaniny plastiku, kiczu i tandety wydawanej przez największe wytwórnie i zarazem usilnie promowanej przez środki masowego przekazu, także te polskie. To zaskakujące, jak niewiele trzeba, by zostawić to wszystko za plecami i zamiast podążać główną ulicą, skęrcić w lewo bądź w prawo i zajrzeć w mniej eksponowane okolice. Wystarczy tylko, i zarazem aż, odrobina czasu, a zasoby globalnej sieci staną przed nami otworem. Swego czasu przekonałem się o tym, dość dogłębnie badając m.in. perypetie grup aktywnie działających w San Francisco. Wiele z nich już niestety nie istnieje, ale spośród tych, które wciąż nagrywają, warto wymienić chociażby Worm Ouroboros.

Fot. Worm Ouroboros  /  Fot.  lastfm.pl/music/Worm+Ouroboros
Ten zespół to troje muzyków, z których każde ma ciekawą przeszłość lub obecnie angażuje się także w inne projekty. Lorraine Rath jest przede wszystkim pamiętana pamięta z czasów gry w Amber Asylum i The Gault, Jessica Way współtworzy obecnie Barren Harvest, zaś Aesop Dekker, jedyny mężczyzna w zespole, od lat bębni w powszechnie znanym Agalloch. To zderzenie osobowości zaowocowało czymś pomiędzy rockiem progresywnym, doom metalem, neoklasyką i okolicami ambientu. Powstało coś szalenie nastrojowego, czego najprzyjemniej słucha się wieczorami, niekoniecznie w domyślnym stanie świadomości.



Skojarzenia z Amber Asylum są jak najbardziej na miejscu, nie tylko ze względu na personalia. Tu również mamy do czynienia przestrzenną muzyką jakby zza drugiej struny szyby, zza mgły, z oddali spokojnie płynącą w kierunku ucha odbiorcy. Partie wokalne wspomnianych Jessiki Way i Lorraine Rath budzą jeszcze większe skojarzenia z grupą Kris Forse. Jest to jednak na tyle przekonujące, że Worm Ouroboros można uznać za nieznaczne, ale mimo wszystko, rozwinięcie pomysłów Amber Asylum, niż byle grupę muzyków kopiujących cudze patenty. Dlaczego? Tu nie ma wiolonczeli, a są za to dźwięki ciężkiej, sennej i chwilami psychodelicznej gitary rodem z King Crimson, prowadzącej cały ten senny orszak w jedynie sobie znanym kierunku. To wszystko sprawia, że czas zdecydowanej większości kompozycji waha się pomiędzy siedmioma a dziesięcioma minutami. Nie zawsze doczekamy się cięższego czy choćby nieco szybszego finału danej kompozycji. Czasem ten zwyczajne nie nadchodzi. Nie musi. W takiej muzyce nie jest to konieczne.



By zatopić się w melodiach Worm Ouroboros, trzeba być w odpowiednim nastroju, trochę w  nieco innym świecie lub dać się tam zaprowadzić. Nie znajdziecie tu radości lub energii do życia, lecz refleksję, melancholię, smutek, ale za to w szalenie nastrojowej i pełnej eskapizmu formule, ciekawie nawiązującej do wybranych rozdziałów dość pokaźnej historii rocka. Jedni uznają to za nudę, inni zaś odpłyną i może nawet w taki stopniu, że nie będą chcieli wracać. Ja na ten przykład nie zamierzam, zarówno za sprawą debiutanckiego "Worm Ouroboros", jak i drugiego i ostatniego jak dotąd krążka "Come The Thaw".

środa, 2 kwietnia 2014

Kołysanki na (nie)dobry sen

Gdy 25 lipca 2007 r. na warszawskim Służewcu pracowałem przy organizacji koncertu The Rolling Stones, w pewnym momencie napotkałem znajomego, który z kimś rozmawiał. Okazało się, że to niejaki Jarosław Szubrycht, który wówczas, o ile mnie pamięć nie myli, aktywnie działał w "Przekroju". Przedstawiono nas sobie, wymieniliśmy uprzejmości i już miałem z uśmiechem zadać legendarne wręcz pytanie, kiedy wróci Lux Occulta, gdy nagle Pan redaktor pożegnał się z nami oboma i udał w swoją stronę. To krótkie spotkanie przypominało mi się zawsze, gdy w radiu w Waszej obecności sięgałem po "Dionysos" czy "Forever Alone Immortal", także wówczas, gdy docierały do mnie informacje o reaktywacji zespołu i siłą rzeczy tak też jest teraz, gdy w moje ręce trafił egzemplarz "Kołysanek".

Okładka "Kołysanek"
Długo czekaliśmy na tę płytę. Pomijając sam fakt przerwania działalności zespołu, od chwili oficjalnego ogłoszenia nagrania muzyki i zapowiedzi rozpoczęcia prac nad partiami wokalnymi, minęły dobre dwa lata. A teraz, gdy "Kołysanki" są już dostępne, można powiedzieć, że muzycy nieco zagrali na nosie swoim krytykom i zarazem puścili oko w kierunku fanów, w przypadku których przyjemność sięgania do przeszłości Lux Occulty była równa entuzjazmowi wyczekiwania na "Kołysanki". Szkoda tylko, że tak późno. Gdyby ten album pojawił się po bezpośrednio po "Mother and the Enemy", doceniłoby go zdecydowanie więcej osób niż grono stęsknionych za jednym z ciekawszych rodzimych zespołów lat 90. Owszem, ortodoksi nie zostawiliby na nim suchej nitki, ale niejeden "alternatywny" dziennikarz zachwycałby się tym krążkiem. A jak jest dzisiaj? Ten album sprawi przyjemność przede wszystkim samym muzykom, którzy nagrali go dla siebie, oraz tym, którzy darzą Lux Occultę sentymentem, wspominając czasy podstawówki, liceum i studiów, a dziś słuchają nie tylko muzyki ludzi zakutych w skóry i żelazo.



"Kołysanki" to szalenie eklektyczna płyta. Znajdziemy na niej zimną elektronikę, ludowe przyśpiewki Łemków i kilka wyraźnie zaznaczonych instrumentów - akordeon, jakże pasujący do francuskojęzycznych partii wokalnych, kontrabas, trąbkę i gdzieniegdzie przebijającą się gitarę akustyczną. Czy jest to przesadnie oryginalne? Dziś już raczej nie. Niemniej, ta muzyka zyskuje bardzo dużo w połączeniu ze słowami. Wszystko dzięki różnym sposobom ich wykorzystania. Czasem słyszymy autorską polszczyznę Jarosława Szubrychta, czasem przytaczane przez niego słowa Tadeusza Micińskiego, chwilami pojawią się również język Łemków i ten, którym posługują się mieszkańcy okolic Sekwany. A co niosą te słowa? Coś mrocznego i chwilami makabrycznego. Wystarczy nadstawić ucha.



To nie są kołysanki na dobry sen. Mało kto chciałby zanucić te melodie własnemu dziecku i wyszeptać mu do ucha to, co sam usłyszy, sięgając po tę płytę. I właśnie dlatego ten album potrafi się obronić. Im dłużej się go słucha, tym więcej można w nim znaleźć. Owszem, "Kołysanki" nie zmienią świata, nie poruszą rodzimej sceny i nie przekonają nieprzekonanych, ale w najgorszym razie zostaną odnotowane przez obserwatorów rozwoju wypadków  i sprawią przyjemność tym, którzy wieczorową porą znajdą chwilę, by uważnie ich posłuchać.  No i są jeszcze sami zainteresowani, z pewnością miło zaskoczeni przychylnymi reakcjami, których raczej nie brakuje. Jeśli zatem będę miał jeszcze okazję spotkać Jarosława Szubrychta, to nie zapytam go już o to, kiedy wróci Lux Occutla, tylko o to, kiedy będzie nowa płyta. Czyżby "wkrótce"?