środa, 2 kwietnia 2014

Kołysanki na (nie)dobry sen

Gdy 25 lipca 2007 r. na warszawskim Służewcu pracowałem przy organizacji koncertu The Rolling Stones, w pewnym momencie napotkałem znajomego, który z kimś rozmawiał. Okazało się, że to niejaki Jarosław Szubrycht, który wówczas, o ile mnie pamięć nie myli, aktywnie działał w "Przekroju". Przedstawiono nas sobie, wymieniliśmy uprzejmości i już miałem z uśmiechem zadać legendarne wręcz pytanie, kiedy wróci Lux Occulta, gdy nagle Pan redaktor pożegnał się z nami oboma i udał w swoją stronę. To krótkie spotkanie przypominało mi się zawsze, gdy w radiu w Waszej obecności sięgałem po "Dionysos" czy "Forever Alone Immortal", także wówczas, gdy docierały do mnie informacje o reaktywacji zespołu i siłą rzeczy tak też jest teraz, gdy w moje ręce trafił egzemplarz "Kołysanek".

Okładka "Kołysanek"
Długo czekaliśmy na tę płytę. Pomijając sam fakt przerwania działalności zespołu, od chwili oficjalnego ogłoszenia nagrania muzyki i zapowiedzi rozpoczęcia prac nad partiami wokalnymi, minęły dobre dwa lata. A teraz, gdy "Kołysanki" są już dostępne, można powiedzieć, że muzycy nieco zagrali na nosie swoim krytykom i zarazem puścili oko w kierunku fanów, w przypadku których przyjemność sięgania do przeszłości Lux Occulty była równa entuzjazmowi wyczekiwania na "Kołysanki". Szkoda tylko, że tak późno. Gdyby ten album pojawił się po bezpośrednio po "Mother and the Enemy", doceniłoby go zdecydowanie więcej osób niż grono stęsknionych za jednym z ciekawszych rodzimych zespołów lat 90. Owszem, ortodoksi nie zostawiliby na nim suchej nitki, ale niejeden "alternatywny" dziennikarz zachwycałby się tym krążkiem. A jak jest dzisiaj? Ten album sprawi przyjemność przede wszystkim samym muzykom, którzy nagrali go dla siebie, oraz tym, którzy darzą Lux Occultę sentymentem, wspominając czasy podstawówki, liceum i studiów, a dziś słuchają nie tylko muzyki ludzi zakutych w skóry i żelazo.



"Kołysanki" to szalenie eklektyczna płyta. Znajdziemy na niej zimną elektronikę, ludowe przyśpiewki Łemków i kilka wyraźnie zaznaczonych instrumentów - akordeon, jakże pasujący do francuskojęzycznych partii wokalnych, kontrabas, trąbkę i gdzieniegdzie przebijającą się gitarę akustyczną. Czy jest to przesadnie oryginalne? Dziś już raczej nie. Niemniej, ta muzyka zyskuje bardzo dużo w połączeniu ze słowami. Wszystko dzięki różnym sposobom ich wykorzystania. Czasem słyszymy autorską polszczyznę Jarosława Szubrychta, czasem przytaczane przez niego słowa Tadeusza Micińskiego, chwilami pojawią się również język Łemków i ten, którym posługują się mieszkańcy okolic Sekwany. A co niosą te słowa? Coś mrocznego i chwilami makabrycznego. Wystarczy nadstawić ucha.



To nie są kołysanki na dobry sen. Mało kto chciałby zanucić te melodie własnemu dziecku i wyszeptać mu do ucha to, co sam usłyszy, sięgając po tę płytę. I właśnie dlatego ten album potrafi się obronić. Im dłużej się go słucha, tym więcej można w nim znaleźć. Owszem, "Kołysanki" nie zmienią świata, nie poruszą rodzimej sceny i nie przekonają nieprzekonanych, ale w najgorszym razie zostaną odnotowane przez obserwatorów rozwoju wypadków  i sprawią przyjemność tym, którzy wieczorową porą znajdą chwilę, by uważnie ich posłuchać.  No i są jeszcze sami zainteresowani, z pewnością miło zaskoczeni przychylnymi reakcjami, których raczej nie brakuje. Jeśli zatem będę miał jeszcze okazję spotkać Jarosława Szubrychta, to nie zapytam go już o to, kiedy wróci Lux Occutla, tylko o to, kiedy będzie nowa płyta. Czyżby "wkrótce"?

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Szubryt na propsie!