niedziela, 6 kwietnia 2014

Gdzieś po drugiej stronie

Amerykańska scena niezależna to przyjemna dla ucha alternatywa wobec również pochodzącej zza Oceanu mieszaniny plastiku, kiczu i tandety wydawanej przez największe wytwórnie i zarazem usilnie promowanej przez środki masowego przekazu, także te polskie. To zaskakujące, jak niewiele trzeba, by zostawić to wszystko za plecami i zamiast podążać główną ulicą, skęrcić w lewo bądź w prawo i zajrzeć w mniej eksponowane okolice. Wystarczy tylko, i zarazem aż, odrobina czasu, a zasoby globalnej sieci staną przed nami otworem. Swego czasu przekonałem się o tym, dość dogłębnie badając m.in. perypetie grup aktywnie działających w San Francisco. Wiele z nich już niestety nie istnieje, ale spośród tych, które wciąż nagrywają, warto wymienić chociażby Worm Ouroboros.

Fot. Worm Ouroboros  /  Fot.  lastfm.pl/music/Worm+Ouroboros
Ten zespół to troje muzyków, z których każde ma ciekawą przeszłość lub obecnie angażuje się także w inne projekty. Lorraine Rath jest przede wszystkim pamiętana pamięta z czasów gry w Amber Asylum i The Gault, Jessica Way współtworzy obecnie Barren Harvest, zaś Aesop Dekker, jedyny mężczyzna w zespole, od lat bębni w powszechnie znanym Agalloch. To zderzenie osobowości zaowocowało czymś pomiędzy rockiem progresywnym, doom metalem, neoklasyką i okolicami ambientu. Powstało coś szalenie nastrojowego, czego najprzyjemniej słucha się wieczorami, niekoniecznie w domyślnym stanie świadomości.



Skojarzenia z Amber Asylum są jak najbardziej na miejscu, nie tylko ze względu na personalia. Tu również mamy do czynienia przestrzenną muzyką jakby zza drugiej struny szyby, zza mgły, z oddali spokojnie płynącą w kierunku ucha odbiorcy. Partie wokalne wspomnianych Jessiki Way i Lorraine Rath budzą jeszcze większe skojarzenia z grupą Kris Forse. Jest to jednak na tyle przekonujące, że Worm Ouroboros można uznać za nieznaczne, ale mimo wszystko, rozwinięcie pomysłów Amber Asylum, niż byle grupę muzyków kopiujących cudze patenty. Dlaczego? Tu nie ma wiolonczeli, a są za to dźwięki ciężkiej, sennej i chwilami psychodelicznej gitary rodem z King Crimson, prowadzącej cały ten senny orszak w jedynie sobie znanym kierunku. To wszystko sprawia, że czas zdecydowanej większości kompozycji waha się pomiędzy siedmioma a dziesięcioma minutami. Nie zawsze doczekamy się cięższego czy choćby nieco szybszego finału danej kompozycji. Czasem ten zwyczajne nie nadchodzi. Nie musi. W takiej muzyce nie jest to konieczne.



By zatopić się w melodiach Worm Ouroboros, trzeba być w odpowiednim nastroju, trochę w  nieco innym świecie lub dać się tam zaprowadzić. Nie znajdziecie tu radości lub energii do życia, lecz refleksję, melancholię, smutek, ale za to w szalenie nastrojowej i pełnej eskapizmu formule, ciekawie nawiązującej do wybranych rozdziałów dość pokaźnej historii rocka. Jedni uznają to za nudę, inni zaś odpłyną i może nawet w taki stopniu, że nie będą chcieli wracać. Ja na ten przykład nie zamierzam, zarówno za sprawą debiutanckiego "Worm Ouroboros", jak i drugiego i ostatniego jak dotąd krążka "Come The Thaw".

Brak komentarzy: