środa, 28 stycznia 2015

Violet Splat w Melodiach Mgieł Nocnych

Portishead wymieszany z Joy Division? Odważne zestawienie, które pewnego wieczoru usłyszałem jako odpowiedź na pytanie, co grają muzycy niejakiego warszawskiego Violet Splat. Wówczas nazwa tej grupy była mi zupełnie obca, ale też trudno się dziwić. Jak dotąd mało kto o nich słyszał. W znacznej mierze wynika to z faktu dopiero wypływania tegoż kolektywu na szersze wody niezależnej sceny stolicy. Od czegoś trzeba jednak zacząć, a w przypadku Violet Splat tym czymś jest debiutancka epka, o której w najbliższy poniedziałek w Waszej obecności porozmawiam z samymi zainteresowanymi.

Violet Splat  /  Fot. facebook.com/violetsplat
Będzie to pierwszy przypadek w niemal dziesięcioletniej historii Melodii, gdy nagrania zaproszonego wykonawcy zaprezentuję Wam dopiero w dniu przeprowadzania rozmowy. Zobaczymy, co z tego wyjdzie i zarazem przekonamy się, jak z tej sytuacji wybrną także młodzi muzycy. A co ciekawe, Violet Splat tworzą cztery osoby, z których trzy to przedstawicielki płci pięknej. Do usłyszenia.


wtorek, 20 stycznia 2015

Na granicy hipnozy

Trójmiejska Zoharum znana jest przede wszystkim z szalenie konsekwentnego wydawania, zarówno polskiej jak i zagranicznej, szeroko rozumianej elektroniki spod znaku ambientu, industrialu oraz wszelkich około gatunkowych eksperymentów. Gitarowe granie w jej macierzystym katalogu znajdujemy relatywnie rzadko. Nie jest to jednak niemożliwe. Jeśli połączymy umowne sześć strun z dźwiękami rozchodzącymi się aż po horyzont i raz jeszcze spojrzymy na premiery wytwórni Macieja Mahringa, to doszukamy się tam m.in. nowej płyty amerykańskiego Expo 70. 

Justin Wright  /  Fot.  facebook.com/pages/Expo-70
Justin Wright to jeden z muzyków pokroju Aidana Bakera z Nadji i Erika Quacha z Thisquietarmy. Mamy jednego człowieka z gitarą zastawionego kilometrami kabli oraz z całą gamą pedałów, pod którymi kryją się efekty pozwalające tak manipulować wydobywanymi dźwiękami, by zarówno kompozytor jak i słuchacze mogli przenieść się w odległą o lata świetlne bezkresną przestrzeń, osiągając tym samym alternatywne (ekhem...) stany świadomości. Wydaje się, że to nie jest takie trudne. Coś się zaimprowizuje, podłoży jakąś elektronikę, by zamaskować instrumentalne braki, a w celu osiągnięcia końcowego efektu wszystkie utwory zostaną rozciągnięte w czasie tak, by zegar w odtwarzaczu sugerował uczciwą regularną płytę. Nic bardziej mylnego. Nawet przy tego pokroju instrumentalnym graniu słuchacz dość szybko zacznie się nudzić, z łatwością wyczuwając fałsz i dosłowne przeciągnie struny. A jak jest w przypadku nowej płyty Justina Wrighta? Solidnie, miejscami bardzo ciekawie, wręcz odurzająco.



W dyskografii Expo 70 znajdziemy różne albumy. Niektóre bardziej elektroniczne, pełne syntezatorowych wariacji, inne bardziej gitarowe, ale wszystkie garściami czerpią z dorobku psychodelicznego rocka lat 70. "Frozen Living Elements" jest o tyle bliższe korzeniom gatunku, że tym razem Justin Wright nagrywał z dwoma muzykami tworzących sekcję rytmiczną. Efektem współpracy pozostają trzy tasiemcowe, najpewniej zaimprowizowane, nagrania - dwa gitarowe i jedno oparte na syntezatorze. Ta muzyka to kalejdoskop, ale nie z powodu nagłych i częstych zmian dźwięków, lecz konfiguracji zawartych w niej kolorów. To jakby wymieszać lata 70. z pomysłami My Sleeping Carma, przy jednoczesnym spożyciu popularnej tabletki na trzy litery oraz zawartości buteleczki z etykietą "wypij mnie", po którą sięgnęła Alicja. Każde z nagrań przenosi nas gdzieś indziej, pozwalając całkowicie odciąć się od rzeczywistości. Niezależnie od tego, czy poruszamy się po mieście ze słuchawkami na uszach, czy zamykamy drzwi od swojego pokoju, możemy wyłączyć umysł i odpłynąć. To prawda, że utwory są długie, oniryczne i przez to dość wymagające, ale muzyka wynagradza nam cierpliwość. Tyczy się to przede wszystkim dwóch rzeczonych gitarowych kompozycji. Dzieje się w nich na tyle dużo, choć wcale nie na pierwszy rzut ucha, że słuchacz może wraz z basem i perkusją podążać za prowadzącą całość gitarą. Wszystko o krok od hipnozy. A trzecie nagranie? Pozostaje dla najbardziej wytrwałych eskapistów.



Podobnych wykonawców jest dużo, ale z pewnością Justin Wright należy do cenionej mniejszości z nich, którą warto się zainteresować. W przypadku gdy lubicie eksperymenty polegające na odłączaniu głowy od reszty ciała, na "Frozen Living Elements" znajdziecie to, czego szukacie. A jeśli nawet nie w pełni, to przynajmniej po części. Bardzo udana płyta ciekawego muzyka. Bez zatuszowanych potknięć i niedociągnięć. Muzyka dla tych, którym się nie śpieszy.

czwartek, 15 stycznia 2015

Wicher wciąż wieje

Rodzimy black metal przeżywa obecnie drugą młodość. Ma się naprawdę dobrze, biorąc pod uwagę wzbudzane zainteresowanie, zwłaszcza w porównaniu do gatunkowego zastoju przełomu wieków, będącego konsekwencją wypalenia się formuły czasu dość radykalnych latach 90. Oczywiście na usta samo ciśnie się pytanie, czym jest dzisiaj black metal? Odpowiedź zaś brzmi, że muzycznie bezsprzecznie czymś innym, choć na swój sposób równie smolistym, o czym świadczą płyty m.in. Furii, Thaw i Morowe. Ale obecna scena to nie wszystko. Jest także burzliwa historia rodzimej czarnej muzyki i jej spuścizna, o czym przypominają liczne witryny w odmętach naszego internetu oraz poczynania co poniektórych wydawców wznawiających ważne, ciekawe, a niekiedy także i kluczowe albumy. Teraz do coraz liczniejszego grona reedycji można wreszcie zaliczyć jedyną regularną płytę pozostałą po wejherowskim Sacrilegium.

Sacrilegium w 1996 r.  /  Fot. facebook.com/SacrilegiumOfficial
Trudno wyobrazić sobie zestawienie najważniejszych rodzimych blackmetalowych wydawnictw, w którym nie znalazłby się "Wicher". Dziś to płyta kultowa, wzbudzająca szacunek i sentyment, jednym tchem wymienia na obok najważniejszych krążków m.in. Christ Agony, Thy Worshiper, Taranis, Holy Death, Graveland, a także wczesnego Behemoth. Z perspektywy czasu, bo raczej nie scenicznych antagonizmów lat 90., nie ma znaczenia, komu było bliżej do Szatana, a komu do Odyna, Thora, bądź Świętowita. Z kronikarskiego punktu widzenia liczy się przede wszystkim muzyka i to, co dane wydawnictwo wniosło do dorobku rodzimej sceny. A "Wicher" wniósł dużo.



Dla wielu już na krótko po premierze w 1996 r. długogrający debiut Sacilegium stał się obiektem kultu, który niewątpliwie przetrwał do dziś i obecnie rozkwitła na nowo za sprawą reedycji z ramienia pierwotnego wydawcy, czyli Pagan Records. Pytanie zatem nasuwa się samo. Dlaczego to wydawnictwo, które przecież nie mogło porazić wtedy i nie razi też dziś ani warstwą kompozytorską, ani produkcją, stało się tak ważne? Odpowiedź ma przynajmniej kilka płaszczyzn. Niewątpliwie olbrzymią zaletą "Wichru" było jego ukazanie się w czasie, gdy znaczna część sceny wciąż pozostawała pod silnym wpływem wydarzeń z Norwegii. Sacrilegium zaproponowało jednak coś innego, coś zdecydowanie bliższego mieszkańcom krainy położonej między Odrą a Bugiem. Owszem, w jakimś stopniu muzyczne wpływy z Bergen i okolic zostały przeniesione na słowiański grunt, ale słuchając "Wichru", można było mieć uzasadnione poczucie, że to jest "nasza" muzyka i "nasza" płyta. Pomimo surowości dźwięków, złagodzonej jednak nieco przez klawisze, z muzyki Sacrilegium biła szczerość, po prostu autentyczne emocje budujące charakterystyczny klimat tego wydawnictwa. W końcu ile można było słuchać o paleniu kościołów oraz nienawiści do i tak nieżyjącego już niegdysiejszego mieszkańca Nazaretu?



Jednak przeniesienie do muzyki szczerych emocji i ducha pomorskich lasów to nie wszystko. Na niekwestionowaną pozycję "Wichra" należy także spojrzeć z bardziej pragmatycznej strony. Płyta ukazała się w 1996 r. nakładem prężnie działającej Pagan Records, za którą do dziś stoi Tomasz Krajewski, uważany za jednego z akuszerów rodzimego black metalu. W końcu to jego wytwórnia wydała dwie taśmy demo i pierwszą płytę Behemoth. Co więcej, debiut Sacrilegium, w przeciwieństwie do demówki "Sleeptime", ukazał się nie tylko ona kasecie, ale i na kompakcie, co w tamtym czasie w przypadku tej muzyki było dość dużą nobilitacją. Trudno także nie zwrócić uwagi na koncerty wejherowian m.in. u boku rzeczonego Behemoth oraz Christ Agony, i to także w Niemczech, gdzie "Wicher" doczekał się osobnego wydania. To wszystko trafiło na szalenie podatny grunt. Wówczas głód black metalu, nieważne już jakiej maści, był bardzo duży.

Okładka pierwsze go wydania "Wichru"
Wznowienie tego albumu to przede wszystkim prezent dla każdego, kto pamięta tamte czasy, a nie było mu dane pozyskać od lat wyprzedanego kompaktowego wydania. W końcu kasety żyją krócej, a i z komputera, choć nie każdy musi podzielać ten pogląd, nie słucha się tego tak przyjemnie. Pozostaje również walor czysto edukacyjny. Młodzież wychowana chociażby na późniejszych płytach Dimmu Borgir być może wsadzi nos w kroniki rodzimej sceny i zacznie przeglądać zakurzone archiwa. W końcu jest w czym wybierać. Słowem, moda na reedycje krajowych klasyków trwa w najlepsze i miejmy nadzieję, że to jeszcze nie koniec.

piątek, 9 stycznia 2015

Niechciani, intrygujący, zapomniani

Dziesięć lat temu, z pewnością przy okazji jakiegoś koncertu, zjawiłem się w pierwszej jeszcze siedzibie warszawskiego klubu Progresja. Wówczas podszedłem do baru i zapytałem, czy można jeszcze nabyć płytę niejakiego Daemonicium. Pracownik popatrzył na mnie z miną świadczącą, że zupełnie nie wie, o co mi chodzi, po czym doznał olśnienia i kazał mi zaczekać. Po chwili wrócił z kompaktem i w ten sposób w moich rękach znalazła się jedyna regularna płyta tej niemal zapomnianej już jeleniogórskiej grupy, która swego czasu wywołała niemałe zamieszanie na rodzimej scenie. Szkoda, że zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.  

Daemonicium w 2004 r.  /  Fot. Arch. zespołu
Skuteczne przyciągnięcie uwagi zespół zawdzięczał trzem powodom. Po pierwsze, w obliczu powszechnie granej w podziemiu muzyki śmierci, melodyjny i energiczny black metal stanowił przyjemną odmianę dla ucha. Po drugie, w parze z rzeczonym kontrastem szło wykonanie i profesjonalna produkcja debiutanckiej płyty, za którą odpowiadali bracia Wiesławscy z białostockiego studia Hertz. Zaś po trzecie, koncert na Castle Party w 2004 r. był na tyle udany, że został dobrze zapamiętany i odbił się szerokim echem. Zatem co się stało? Tego już trudno się doszukać. Po prostu nagle muzycy przestali dawać znaki życia. A szkoda, gdyż płyta "Through Time and Death", mimo że, mówiąc delikatnie, nie należała do pionierskich, to nawet po dekadzie swoją solidnością zasługuje na to, by o niej wspomnieć.


Stylistycznie Daemonicium najbliżej było do Cradle of Filth, co bardzo wyraźnie słychać niemal w każdej minucie ich debiutu. Praca gitar, szybkość perkusji, klawisze i w końcu partie wokalne, na szczęście nie aż tak wysokie jak u Danny'ego Filtha, w zasadzie są w linii prostej stylistyczną kopią dokonań Brytyjczyków, a mimo to spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem. Dlaczego? Otóż muzycy znaleźli sposób na zręczne poruszanie się w wąskich ramach gatunku. Zamknęli drzwi do sali prób od środka i kosztem koncertów, jak i wszelkiej innej możliwej obecności, przez rok, a może i dłużej, pracowali nad następcą surowego demo "Lord of Moon" z 2001 r. W efekcie "Through Time and Death" to płyta pełna energii, szybkości i nastroju. Nawet jeśli ktoś nie sięgał po tę odmianę black metalu, i tak musiał przyznać, że to udana zamknięta całość. Co ciekawe żadna większa rodzima wytwórnia nie chciała wydać tej płyty. Widać fonograficzni włodarze nie wierzyli, że mogą na tym zarobić i woleli wyłożyć pieniądze jedynie z myślą o rozpoznawalnych już wykonawcach. Dlatego ostatecznie to sami zainteresowani sięgnęli do kieszeni, inwestując w profesjonalną poligrafię i tłoczenie. Tym samym dziś fizyczna kopia ich debiutu jest jeszcze trudniejsza do zdobycia. 

Fot. Last.fm
Pomijając fakt, że początki Daemonicium to jeszcze druga połowa lat 90., tak naprawdę w świadomości odbiorców zespół działał mniej więcej kilkanaście miesięcy, a według złośliwych był zaledwie czysto sezonowym kolektywem. W końcu wszystko skupia się wokół 2004 r., czyli premiery płyty i wspomnianego występu na Castle Party. Owszem, były i inne koncerty, także odnotowanie premiery debiutu na zachodzie Europy, ale tu dość nagle historia się urywa. Szkoda, gdyż ten zespół miał potencjał, by wyjść ze sztywnych ram gatunku i podjąć próbę zaproponowania czegoś więcej. Jedni uważają, że zawiesił działalność, inni, że definitywnie się rozpadł. W każdym razie od wielu już lat nikt nie słyszał o Demonicium. Tak wiele zaczęło się na jego debiutanckiej płycie i tak wiele się na niej skończyło. 

niedziela, 4 stycznia 2015

Gitara została w tyle

Gdy w 2007 r. rodzima Requiem Records wydała debiutancką płytę sopockiego Klimt, ta w zasadzie przepadła w natłoku premier innych, bardziej uznanych i rozpoznawalnych wydawnictw. Dopiero po jakimś czasie, gdy okazało się, że "Jesienne odcienie melancholii" to naprawdę kawałek dobrej muzyki, pocztą pantoflową rozeszła się wieść, która wyszła poza krąg najbardziej zagorzałych sympatyków shoegaze'u i post rocka. I tak Antoni  Budziński przestał być anonimowym muzykiem. Trzy lata później za sprawą Polskiego Radia doczekaliśmy się "Agape", dźwięków ze znacznie większą domieszką światła, optymizmu, melodii i marzeń. A teraz? 9 lutego ukaże się trzeci album Klimt.

Antoni Budziński  /  Fot. facebook.com/klimtpl  
Wszystko wskazuje na to, że "Genesa" w znaczący sposób będzie różniła się od poprzedniczek. Przedpremierowe odsłuchy to wyraźna dawka przestrzennej elektroniki, klawiszy i ambientu, które najwyraźniej wyeksponowano kosztem gitar. Płyta zapowiada się na spokojną, dojrzałą i, ku być może zaskoczeniu wielu osób, bez shoegaze'owo-postrockowych wojaży. To dobrze, a nawet bardzo dobrze, gdyż pod szyldem Klimt w nasze ręce powinno trafić coś nowego i wiele wskazuje na to, że tak też się stanie. 


Co ciekawe zakończenie nagrywania "Genesy" Antoni Budziński oznajmił niemal dokładnie rok temu. Jednak zaskakująco tuż po tym nastała wielomiesięczna cisza, a po niej ni stąd ni zowąd poznaliśmy rzeczoną datę premiery. By mieć pełny obraz trzeciego albumu Klimt, musimy zaczekać jeszcze miesiąc, ale pierwsze zdanie możemy wyrobić sobie już teraz na podstawie powyższego nagrania i poniższego teledysku. Gdy płyta znajdzie się w moich rękach, z pewnością zabiorę ją na nasze spotkanie i wówczas będziemy mogli sprawdzić, jak te przyjemne dla ucha zapowiedzi mają się do rzeczywistości.   

czwartek, 1 stycznia 2015

To będzie 10. rok Melodii Mgieł Nocnych

Z perspektywy kilkunastu lat spędzonych przy mikrofonie śmiało dochodzę do wniosku, że w muzyce nie ma czegoś takiego jak słaby rok. Marazm może dotyczyć co najwyżej konkretnej sceny, muzyków lub gatunku, ale nie szerszej perspektywy. Znakomitych wydawnictw jest dużo, i to tak dużo, że w ciągu 60 minut w skali tygodnia nie jestem w stanie zaprezentować Wam ich wszystkich, nie mówiąc już o chociażby dodarciu do części tych wydawnictw. Dlatego zachęcam Was do samodzielnego przeczesywania zasobów globalnej sieci, wzajemnego wymieniania się informacjami i przede wszystkim śledzenia tego, co dzieje się w Waszych miastach. Ten ostatni z trzech wymienionych punktów jest o tyle istotny, że to pod naszymi nosami, czego nierzadko nie potrafimy dostrzec, powstają najciekawsze grupy, o których dopiero później słyszy cała Polska. Tak jest od lat i tak też będzie w 2015 r., w przypadku Melodii roku dość szczególnym. 

Fot. Wojtek Dobrogojski
W lutym usłyszymy się po raz 500., zaś w czerwcu upłynie dokładnie dekada od naszego pierwszego spotkania na antenie Radia Kampus. Aż dziw bierze, że ta audycja wciąż jest nadawana. Co tu kryć, niewątpliwie w znacznej mierze dzięki Wam. Oby ten dziś rozpoczynający się rok był pomyślny dla nas wszystkich,  nie tylko na gruncie muzycznym. Co prawda ceny płyt i zwłaszcza biletów na koncerty nie spadną, ale dobrych wydawnictw z pewnością nie zabraknie. Ze swojej strony obiecuję, że postaram się, byście nie żałowali ani minuty czasu, który poświęcacie Melodiom kosztem snu. Już teraz przychodzą mi do głowy nowe pomysły i mam nadzieję, że uda mi się je zrealizować. Zatem do usłyszenia o stałej porze.