czwartek, 15 stycznia 2015

Wicher wciąż wieje

Rodzimy black metal przeżywa obecnie drugą młodość. Ma się naprawdę dobrze, biorąc pod uwagę wzbudzane zainteresowanie, zwłaszcza w porównaniu do gatunkowego zastoju przełomu wieków, będącego konsekwencją wypalenia się formuły czasu dość radykalnych latach 90. Oczywiście na usta samo ciśnie się pytanie, czym jest dzisiaj black metal? Odpowiedź zaś brzmi, że muzycznie bezsprzecznie czymś innym, choć na swój sposób równie smolistym, o czym świadczą płyty m.in. Furii, Thaw i Morowe. Ale obecna scena to nie wszystko. Jest także burzliwa historia rodzimej czarnej muzyki i jej spuścizna, o czym przypominają liczne witryny w odmętach naszego internetu oraz poczynania co poniektórych wydawców wznawiających ważne, ciekawe, a niekiedy także i kluczowe albumy. Teraz do coraz liczniejszego grona reedycji można wreszcie zaliczyć jedyną regularną płytę pozostałą po wejherowskim Sacrilegium.

Sacrilegium w 1996 r.  /  Fot. facebook.com/SacrilegiumOfficial
Trudno wyobrazić sobie zestawienie najważniejszych rodzimych blackmetalowych wydawnictw, w którym nie znalazłby się "Wicher". Dziś to płyta kultowa, wzbudzająca szacunek i sentyment, jednym tchem wymienia na obok najważniejszych krążków m.in. Christ Agony, Thy Worshiper, Taranis, Holy Death, Graveland, a także wczesnego Behemoth. Z perspektywy czasu, bo raczej nie scenicznych antagonizmów lat 90., nie ma znaczenia, komu było bliżej do Szatana, a komu do Odyna, Thora, bądź Świętowita. Z kronikarskiego punktu widzenia liczy się przede wszystkim muzyka i to, co dane wydawnictwo wniosło do dorobku rodzimej sceny. A "Wicher" wniósł dużo.



Dla wielu już na krótko po premierze w 1996 r. długogrający debiut Sacilegium stał się obiektem kultu, który niewątpliwie przetrwał do dziś i obecnie rozkwitła na nowo za sprawą reedycji z ramienia pierwotnego wydawcy, czyli Pagan Records. Pytanie zatem nasuwa się samo. Dlaczego to wydawnictwo, które przecież nie mogło porazić wtedy i nie razi też dziś ani warstwą kompozytorską, ani produkcją, stało się tak ważne? Odpowiedź ma przynajmniej kilka płaszczyzn. Niewątpliwie olbrzymią zaletą "Wichru" było jego ukazanie się w czasie, gdy znaczna część sceny wciąż pozostawała pod silnym wpływem wydarzeń z Norwegii. Sacrilegium zaproponowało jednak coś innego, coś zdecydowanie bliższego mieszkańcom krainy położonej między Odrą a Bugiem. Owszem, w jakimś stopniu muzyczne wpływy z Bergen i okolic zostały przeniesione na słowiański grunt, ale słuchając "Wichru", można było mieć uzasadnione poczucie, że to jest "nasza" muzyka i "nasza" płyta. Pomimo surowości dźwięków, złagodzonej jednak nieco przez klawisze, z muzyki Sacrilegium biła szczerość, po prostu autentyczne emocje budujące charakterystyczny klimat tego wydawnictwa. W końcu ile można było słuchać o paleniu kościołów oraz nienawiści do i tak nieżyjącego już niegdysiejszego mieszkańca Nazaretu?



Jednak przeniesienie do muzyki szczerych emocji i ducha pomorskich lasów to nie wszystko. Na niekwestionowaną pozycję "Wichra" należy także spojrzeć z bardziej pragmatycznej strony. Płyta ukazała się w 1996 r. nakładem prężnie działającej Pagan Records, za którą do dziś stoi Tomasz Krajewski, uważany za jednego z akuszerów rodzimego black metalu. W końcu to jego wytwórnia wydała dwie taśmy demo i pierwszą płytę Behemoth. Co więcej, debiut Sacrilegium, w przeciwieństwie do demówki "Sleeptime", ukazał się nie tylko ona kasecie, ale i na kompakcie, co w tamtym czasie w przypadku tej muzyki było dość dużą nobilitacją. Trudno także nie zwrócić uwagi na koncerty wejherowian m.in. u boku rzeczonego Behemoth oraz Christ Agony, i to także w Niemczech, gdzie "Wicher" doczekał się osobnego wydania. To wszystko trafiło na szalenie podatny grunt. Wówczas głód black metalu, nieważne już jakiej maści, był bardzo duży.

Okładka pierwsze go wydania "Wichru"
Wznowienie tego albumu to przede wszystkim prezent dla każdego, kto pamięta tamte czasy, a nie było mu dane pozyskać od lat wyprzedanego kompaktowego wydania. W końcu kasety żyją krócej, a i z komputera, choć nie każdy musi podzielać ten pogląd, nie słucha się tego tak przyjemnie. Pozostaje również walor czysto edukacyjny. Młodzież wychowana chociażby na późniejszych płytach Dimmu Borgir być może wsadzi nos w kroniki rodzimej sceny i zacznie przeglądać zakurzone archiwa. W końcu jest w czym wybierać. Słowem, moda na reedycje krajowych klasyków trwa w najlepsze i miejmy nadzieję, że to jeszcze nie koniec.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

bla, bla, bla płytka pisanina

Kamil Mrozkowiak pisze...


bla, bla, bla dzięki za komentarz