Dziesięć lat temu, z pewnością przy okazji jakiegoś koncertu, zjawiłem się w pierwszej jeszcze siedzibie warszawskiego klubu Progresja. Wówczas podszedłem do baru i zapytałem, czy można jeszcze nabyć płytę niejakiego Daemonicium. Pracownik popatrzył na mnie z miną świadczącą, że zupełnie nie wie, o co mi chodzi, po czym doznał olśnienia i kazał mi zaczekać. Po chwili wrócił z kompaktem i w ten sposób w moich rękach znalazła się jedyna regularna płyta tej niemal zapomnianej już jeleniogórskiej grupy, która swego czasu wywołała niemałe zamieszanie na rodzimej scenie. Szkoda, że zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.
Daemonicium w 2004 r. / Fot. Arch. zespołu |
Skuteczne przyciągnięcie uwagi zespół zawdzięczał trzem powodom. Po pierwsze, w obliczu powszechnie granej w podziemiu muzyki śmierci, melodyjny i energiczny black metal stanowił przyjemną odmianę dla ucha. Po drugie, w parze z rzeczonym kontrastem szło wykonanie i profesjonalna produkcja debiutanckiej płyty, za którą odpowiadali bracia Wiesławscy z białostockiego studia Hertz. Zaś po trzecie, koncert na Castle Party w 2004 r. był na tyle udany, że został dobrze zapamiętany i odbił się szerokim echem. Zatem co się stało? Tego już trudno się doszukać. Po prostu nagle muzycy przestali dawać znaki życia. A szkoda, gdyż płyta "Through Time and Death", mimo że, mówiąc delikatnie, nie należała do pionierskich, to nawet po dekadzie swoją solidnością zasługuje na to, by o niej wspomnieć.
Stylistycznie Daemonicium najbliżej było do Cradle of Filth, co bardzo wyraźnie słychać niemal w każdej minucie ich debiutu. Praca gitar, szybkość perkusji, klawisze i w końcu partie wokalne, na szczęście nie aż tak wysokie jak u Danny'ego Filtha, w zasadzie są w linii prostej stylistyczną kopią dokonań Brytyjczyków, a mimo to spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem. Dlaczego? Otóż muzycy znaleźli sposób na zręczne poruszanie się w wąskich ramach gatunku. Zamknęli drzwi do sali prób od środka i kosztem koncertów, jak i wszelkiej innej możliwej obecności, przez rok, a może i dłużej, pracowali nad następcą surowego demo "Lord of Moon" z 2001 r. W efekcie "Through Time and Death" to płyta pełna energii, szybkości i nastroju. Nawet jeśli ktoś nie sięgał po tę odmianę black metalu, i tak musiał przyznać, że to udana zamknięta całość. Co ciekawe żadna większa rodzima wytwórnia nie chciała wydać tej płyty. Widać fonograficzni włodarze nie wierzyli, że mogą na tym zarobić i woleli wyłożyć pieniądze jedynie z myślą o rozpoznawalnych już wykonawcach. Dlatego ostatecznie to sami zainteresowani sięgnęli do kieszeni, inwestując w profesjonalną poligrafię i tłoczenie. Tym samym dziś fizyczna kopia ich debiutu jest jeszcze trudniejsza do zdobycia.
Fot. Last.fm |
Pomijając fakt, że początki Daemonicium to jeszcze druga połowa lat 90., tak naprawdę w świadomości odbiorców zespół działał mniej więcej kilkanaście miesięcy, a według złośliwych był zaledwie czysto sezonowym kolektywem. W końcu wszystko skupia się wokół 2004 r., czyli premiery płyty i wspomnianego występu na Castle Party. Owszem, były i inne koncerty, także odnotowanie premiery debiutu na zachodzie Europy, ale tu dość nagle historia się urywa. Szkoda, gdyż ten zespół miał potencjał, by wyjść ze sztywnych ram gatunku i podjąć próbę zaproponowania czegoś więcej. Jedni uważają, że zawiesił działalność, inni, że definitywnie się rozpadł. W każdym razie od wielu już lat nikt nie słyszał o Demonicium. Tak wiele zaczęło się na jego debiutanckiej płycie i tak wiele się na niej skończyło.
2 komentarze:
Dzieki za artykul!!! moze w przyszlym roku cos nagramy.
Venth
Mamy nadzieje na reinkarnacje. Wybitna muzyka!!!
Prześlij komentarz