niedziela, 30 października 2016

Diabeł z krakowskiej pustyni

Za jakiś czas ruszy promocyjna machina i wszyscy będą mówić, a może i zachwycać się, solową płytą Nergala, na której usłyszymy również m.in. Johna Portera. Ma być nefolkowo, więc z pewnością znajdzie się też nieco retro grania zza Wielkiej Wody. Ale moment. Powoli. Zaczekajmy. W tym temacie już teraz jest coś, nad czym warto się pochylić. Dwóch panów z Grodu Kraka uprzedziło niejako fakty i wypuściło debiutancką płytę, która sprawi, że niebawem będzie o nich głośno.

Fot. Them Pulp Criminals  /  Fot. Katarzyna Nacht
Tworzący Them Pulp Criminals Tymoteusz Jędrzejczyk i Igor Herzyk piszą o sobie, że zawarli porozumienie w stylu gentlemen's agreement. To dobre określenie, biorąc pod uwagę, że obaj na co dzień wywodzą się z zupełnie innych parafii krakowskiej sceny. Pierwszy hałasuje w Ragehammer, a drugiemu dość bliskie są elektroniczne eksperymenty. Spotkali się, jak to zazwyczaj bywa, w połowie drogi, czyli w tym przypadku na pustyni. Choć na tę Błędowską mieli zdecydowanie bliżej, mentalnie wybrali Wielki Kanion w Kolorado. I trzeba przyznać, że całkiem sprawnie im to wyszło.


"Lucifer is Love" to krótkie utwory i w większości przypadków całkiem chwytliwe melodie. Te niespełna półgodziny autorskich pomysłów i coveru Siouxsie and the Banshees sprawia, że nad morzem piasku i kamieni nagle zachodzi słońce, a stopa samowolnie wybija rytm. I tu spoczywa przyjemna dla ucha największa zaleta tej płyty. Ten krążek ma szansę spodobać się nawet tym, którzy za żadne skarby nie sięgnęliby po jakąkolwiek odmianę country bądź folku. Wspomniane wpadające w ucho melodie to jedno, ale tu mamy przede wszystkim nastrój. Aż przypomina się klimat genialnego wręcz "There's the Devil Waiting Outside Your Door" łódzkiego K. Zadymiony lokal, przepite głosy, taniec z diabłem w świetle księżyca i oczywiście obowiązkowa jazda cadillakiem. To wszystko tutaj znajdziecie. No, może dodałbym jeszcze kroplę noir i nieco dekadencji. Je też możecie usłyszeć.


Ten album zbierze dobre, albo co najmniej pozytywne recenzje, zbudzając przede wszystkim ciekawość. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby w wielu przypadkach ta przerodziła się w coś więcej niż przelotne zainteresowanie. Cieszę się, że panowie wyczuli granicę i to, co zrobili, jest zwyczajnie w punkt. Bardzo dobrze wyważyli proporcje. Brak kapeluszy to zdecydowanie mądra decyzja, nawet jeśli nieświadoma. Mam tylko nadzieję, że krakowianie wypiją, niczym mleko na okładce "Lucifer is Love", lampki lukru, które teraz niemal wszyscy będą im stawiać i ta słodycz nie uderzy im do głowy. Oby, bo przyszłość zapowiada się szalenie ciekawie. A gdzie w tym wszystkim tytułowa miłość z debiutu Them Pulp Criminals? W ciemności Lucyfer zawsze będzie miłością. W końcu to ten, który niesie światło. Czyż nie?

poniedziałek, 24 października 2016

(Nie)kontrolowany chaos

Godzinę przed audycją zwykłem zaglądać do pokoju redakcyjnego i sprawdzać, czy w mojej przegródce nie pojawiło się coś nowego. Zazwyczaj jestem uprzedzany o nadejściu danego krążka i dobrze wiem, czego się podziewać, dlatego w tym przypadku byłem nieco zaskoczony. Stempel pocztowy z Pruszcza Gdańskiego przypominał mi co najwyżej ekipę zakutą skóry i żelazo, która w latach 90. siała postrach na koncertach w całej Polsce. Jednak w kopercie ekipy nie było. Znalazłem za to debiutancki krążek Eta Nearrum. Nazwa nic mi nie mówiła, ale że do północy było jeszcze nieco czasu, włożyłem płytę do studyjnego odtwarzacza.

Eta Nearrum  /  Fot. .facebook.com/EtaNearrum
Młodzi mieszają, i to bardzo. Wyraźnie słychać, że w ich sali prób zderzają się różne gusty, zaś nagrania powstają na drodze kompromisu. Mamy tu klimat, nieco nastrojowej przestrzeni, znacznie więcej ciężaru, a chwilami nie brakuje również i hałasu. Operując w uproszczonych kategoriach szuflad, można powiedzieć, że tych czterech młodzieńców przesypało zawartość progresywnych i lekko deathowych rozwiązań do miejsca z łatką "post metal". Zostawiając jednak już te wyblakłe etykiety, najprościej jest powiedzieć, że "Behind The Apocalypse" to jedno wielkie nieokrzesanie. Ale takie pozytywne. Chłopaki mają w sobie dużo energii i chęci do grania. Dowodem niech będą nie tylko koncerty, ale i fakt rozsyłania po Europie i jeszcze dalszym Zachodzie pokaźnej liczby egzemplarzy debiutu. Nie szczędzą na to czasu i środków. Na efekty akcji trzeba będzie jeszcze zaczekać, ale już teraz można przypomnieć stare porzekadło, mówiące, że każdy kij ma jednak dwa końce.    


Otwarcie trzeba przyznać, że za tym pozytywnym chaosem kryje się także duża nierówność. Owszem, "Behind The Apocalypse" to regularny debiut i z pewnością panowie szukają jeszcze swojego miejsca, niemniej ten album spokojnie obszedłby się bez kilku nagrań. Im muzycy starają się grać szybciej, tym bardziej na tym tracą. Zdecydowanie ciekawiej wypadają utwory, którym daleko do hałasu. Może być ciężko, ale gdy jest przy tym nieco wolniej, z większą dozą melodii i przestrzeni, tym bardziej przyciąga to ucho. Podobnie rzecz ma się z wokalami. Ileż to razy słyszeliśmy typowy postmetalowy growl? Warto postawić na czyste partie. Taki głos, charakterystyczny dzięki swojej barwie, skuteczniej przyciągnie uwagę. Na "Behind The Apocalypse" jest go zdecydowanie za mało.    


Debiut Eta Nearrum to potencjał wymieszany ze sztampą, ale z widokami na przyszłość. Wiele będzie jednak zależało od produkcji. Pomysły są ciekawe, jednak bez nadania im odpowiedniej dźwiękowej formy bardzo dużo stracą. To niestety słychać. "Behind The Apocalypse" miałoby do zaoferowania więcej, gdy je nieco dopieścić. Niemniej sukcesor wydanej dwa lata temu epki "Event Horizon" to interesujący prognostyk, świadczący, że Trójmiasto i okolice to wciąż ważne miejsca na muzycznej mapie Polski.

niedziela, 16 października 2016

Gdańsk wysyła Europie wyraźny sygnał

O Signal From Europa po raz pierwszy można było usłyszeć w 2014 r. za sprawą "The Landscape After the Flood", kompilacji wydanej siłami internetowej społeczności Post-rock PL. Można było usłyszeć i dość szybko zapomnieć. Ich nagranie przeszło w zasadzie bez echa, przegrywając z utworami o wiele bardziej doświadczonych grup. Jednak minęły dwa lata i w kwietniu odezwali się sami, informując mnie o singlu zwiastującym debiutancką epkę. W czerwcu zaś premierowo zaprezentowałem go w Melodiach, mówiąc przy tym, że młodzież z Gdańska wysyła Europie wyraźny sygnał. Teraz jest on jeszcze wyraźniejszy, bo epka w końcu się ukazała.

Signal From Europa  /  Fot. facebook.com/SignalfromEuropa
Najbardziej w muzyce tych chyba od stosunkowo niedawna na poważnie golących się panach przypadł mi do gustu brak pośpiechu. Niewiele? Otóż wbrew pozorom nie, bo od tego wszystko się zaczyna. "Dusty Monuments" to co prawda zaledwie cztery instrumentalnie, czysto postrockowe nagrania, ale nagrania przemyślane, zarówno kompozytorsko, jak i produkcyjnie. Panowie nie pędzili ku uciesze diabła, lecz mozolnie szlifowali swoje, a dopiero potem weszli do studia. Opłaciło się, bo ta epka intryguje. Być może m.in. dlatego, że nie przypomina demówki, a z drugiej strony daleko jej też do wypieszczonego, sterylnego brzmienia. Dzięki temu brzmi autentycznie i czuć w niej salę prób. Inna sprawa, że jak na dość wąskie ramy gatunku jest całkiem zróżnicowana. Owszem, nie znajdziemy na niej niczego nowego, a utwory tradycyjnie rozkręcają się dość niemrawo, ale może się podobać. I to nawet gdy, tak jak ja, ktoś sądzi, że apogeum zainteresowania rodzimymi przedstawicielami gatunku już dawno minęło. No ale od czego w końcu jest młodzież, której zwyczajnie się chce. 


Debiut Signal From Europa to zdecydowanie zastrzyk świeżej krwi, mający szansę z pewnością nie powalić, ale przynajmniej przyciągnąć uwagę. Te niespełna czterdzieści minut muzyki to energia, emocje spontaniczność i swego rodzaju powiew optymizmu, mogącego zarazić nawet co bardziej zdeklarowanych malkontentów, do których zalicza się m.in. piszący te słowa. Rysuje się tu ciekawa perspektywa i apetyt na więcej, bo po prostu jest ciekawie. Warto dać im szansę, nadstawiając ucha na wyraźnie wysyłany sygnał. Póki co "Dusty Monuments" jest dostępne jedynie w wersji cyfrowej, ale niebawem ma ukazać się również na kompakcie. Słowem, powodzenia panowie.

poniedziałek, 10 października 2016

Stojąc w przejściu

Jeśli muzycy Moany chcieli się rozwijać, to po wydaniu "Descent" musieli usiąść i odpowiedzieć sobie na kilka pytań. Ich pierwsza regularna płyta była relatywnie ciekawa, ale niestety na tyle spóźniona w stosunku do debiutanckiej epki, że nie mogła wnieść do rodzimego grania tyle, ile chwielibyśmy tego my, słuchacze, jak i z pewnością sami zainteresowani. Minęły dwa lata i w nasze ręce trafia "Passage", którego tytuł nomen omen zdaje się dobrze oddawać miejsce bielszczan na zespołowej osi czasu. Panowie stoją w przejściu. Trochę bokiem, trochę przodem, ale tuż po tym, jak wykonali wyraźny krok w jak najbardziej słusznym kierunku.

Moanaa  /  Fot. Marcin Pawłowski
Jest lepiej, jest ciekawiej. Drugi krążek ma to, czego nie miał poprzednik, czyli świeżość. Może nie taką gatunkową, bo przed "Passage" nikt ze starych wyjadaczy raczej nie padnie natychmiast na kolana, ale w skali samego zespołu czuć znacznie więcej finezji i lekkości. Powiedziałbym nawet, że miejscami przypomina to kolory nieodżałowanego Psychotropic Transcendental. Oczywiście w znacznej mierze za sprawą głosu Rafała Kwaśnego, ale nie tylko. W niektórych fragmentach tuż za nim czai się odrobina psychotropowej melodii, której dość mocno mi brakuje. Może właśnie dlatego gdzieś podświadomie zastanawiam się, jak brzmiałaby Moanaa, gdyby popularny Kvass posługiwał się jedynie czystym głosem. No ale równie szybko pojawia się odpowiedź, że lepiej nie postrzegać jednego zespołu przez pryzmat drugiego, którego zresztą i tak już nie ma. W końcu bielszczanie wypracowali własny styl i choćby za to należy im się uznanie.


Jest i jednak druga strona medalu. "Passage" najwięcej oferuje w momentach, w których panowie odchodzą od gatunkowego kręgosłupa. Im więcej szukają, tym więcej dostajemy. Sęk w tym, że takich chwil mogłoby być o wiele więcej. Jakby ktoś nieco bał się zupełnie odpłynąć. Choć oczywiście muzycy z pewnością chcą, by Moanaa pozostała Moanaą i trudno, by ktokolwiek ich do czegoś zmuszał. Niemniej może warto się nad tym zastanowić? W końcu dotychczasowe, postępowe decyzje przyniosły interesujący efekt. Wystarczy postawić kolejny krok.


Póki co cieszmy się jednak z tego, co jest, bo w nasze ręce trafiła naprawdę solidna płyta. Nie dość, że słychać na niej wyraźny postęp, to jeszcze kreśli przed słuchaczem perspektywę czegoś więcej. Na to jednak będziemy musieli jeszcze nieco poczekać. Wszystko w sowim czasie. Teraz pozostaje stanąć w przejściu.