środa, 31 lipca 2013

Nowe nagranie Lux Occulty

Jeden z najbardziej wyczekiwanych powrotów na rodzimej scenie w końcu stał się faktem. To już nie są  jedynie zapowiedzi i deklaracje. Muzycy Lux Occulty nareszcie spełniają daną obietnicę nagrania nowej płyty, udostępniając tym samym singiel "Dymy" zawierający jedną z ośmiu kompozycji, jakie trafią na "Kołysanki". Album ukaże się jesienią.

Okładka nowej płyty Lux Occulty /  Elżbieta Biryło
Zgodnie z zapowiedziami Jarosława Szubrychta, do naszych uszu trafia muzyka zgoła odmienna od tego, co pamiętamy z przeszłości zespołu i co też stoi na półkach większości z nas. Trudno po jednym nagraniu tworzyć sobie wyobrażenie całej płyty, tym bardziej że "Dymy" to zróżnicowana kompozycja pełna dźwiękowych i aranżacyjnych eksperymentów. Alternatywa? Owszem, ale taka prawdziwa, a nie za sprawą byle naklejki na pudełku, czy hasła wymyślonego przez "błyskotliwego" dziennikarza.



Już teraz słychać, że "Kołysanki" będą albumem przede wszystkim dla osób otwartych i myślących. Najpewniej nie zaszkodzi również wiedza z szeroko rozumianych tekstów kultury, które przy dobrych chęciach mogło napotkać się podczas edukacji. Coś mi podpowiada, że zainteresowanie tym wydawnictwem zaskoczy jeszcze muzyków. Więcej dowiemy się jesienią.

Lista utworów, które trafią na płytę

1. Dymy
2. Samuel wraca do domu
3. Mieczów siedem
4. Serca tu mają tylko dzwony
5. Sen jest lżejszy od powietrza
6. Karawanem fiat
7. Bieluń i chryzantemy
8. Bądź miłościw

poniedziałek, 29 lipca 2013

Powrót do przeszłości

Jesienią 2010 r. nie wierzyłem, gdy dowiedziałem się o reaktywacji Empyrium. Podobnie sceptyczny byłem w przypadku doniesień o pierwszym w historii koncercie tego niezwykle cenionego niemieckiego projektu. Ostatecznie jedno i drugie stało się faktem. Co więcej, teraz okazuje się, że rzeczony koncert, zagrany 11 czerwca 2011 r. podczas Wave Gotik Treffen w Lipsku, był z góry przemyślanym przedsięwzięciem. Dlaczego? Otóż 30 sierpnia zapis tego występu ukaże się na płycie kompaktowej oraz dvd. 


Trudno nie odnieść wrażenia, że niemiecka Propchecy Productions, jak i sami muzycy, chcą w ten sposób zarobić kilka euro na powszechnie uznanej i niezwykle cenionej historii Empyrium. Z drugiej jednak strony "Into the Panteon" nie można uznać za tani skok na nasze portfele. Wszak Markusa Stocka i Thomasa Helma na scenie wspomogli nie byle jacy muzycy. Wśród nich znaleźli się członkowie Alcest, Les Discrets, The Vision Bleak, Dornenreich czy chociażby Neun Welten. Oglądając amatorskie nagrania z tego występu i czytając spisane relacje, można odnieść wrażenie, że ta próba przeniesienia wieloletniego studyjnego projektu na sceniczne deski zakończyła się powodzeniem.

Okładka "Into The Pantheon"
Empyrium to muzyka pełna niezwykłego nastroju, melancholii, nostalgii oraz piękna natury i darzonego nią szacunku. Każda z wydanych do tej pory zaledwie czterech regularnych płyt tej grupy warta jest choćby minutę naszego cennego czasu. Nie jest istotne, czy o mowa symfonicznych i gitarowych początkach zespołu, czy o jego obecnym neofolkowym obliczu. Mimo upływu lat te dźwięki bronią się same. Pełne szeptów, śpiewu, akustycznych gitar i instrumentów smyczkowych zachęcają naszą wyobraźnię do podróży i poszukiwań. Tylko pytanie, co dalej? Tym wydawnictwem Niemcy wyczerpią wszelkie możliwości życia artystyczną przeszłością Empyrium i docierania do fanów wyłącznie w oparciu o wielki sentyment, jakim ci je darzą. Czas na nowe utwory. Oby już niebawem. Poniżej znajdziecie przedostatni jak dotąd premierowy utwór muzyków, który w 2006 r. trafił na kompilację "A Retrospective...".

czwartek, 25 lipca 2013

Kontrolowany chaos

Trudno zliczyć płyty wykonawców, których nagrania poznało się przez najzwyklejszy w świecie przypadek. Kto wie, być może paradoksalnie nawet byłoby ich więcej niż tych, do których docierało się świadomie. Ale od czego są przecież znajomi, zasłyszane historie i obecnie globalna sieć. W moim przypadku jednym z takich wykonawców jest amerykańskie Locrian, o którym po raz pierwszy usłyszałem trzy lata temu podczas, nazwijmy to, werbalnego wymieniania się płytami. Jak pokazał czas, przynajmniej dla mnie, owa dyskusja okazała się bardzo owocna. Poznałem zespół, do którego nagrań powracam co jakiś czas. Ostatnio nawet częściej, gdyż Amerykanie nagrali nową płytę.

Fot. locrianband  
To nie jest łatwa muzyka. Nigdy też taką nie była. Pełno w niej eksperymentów, przesterów, siły, ciężaru oraz energii przeplatanej przestrzenią i spokojem. Tak naprawdę to swego rodzaju kontrolowany chaos, czasem mniej, czasem bardziej. W przeszłości zamęt i niepokój w znacznej mierze muzycy kreowali elektroniką wpisaną w noise i industrial. Obecnie zaś w ich dokonaniach więcej jest gitar oraz ambientowej przestrzeni tworzącej tło dla postrockowych pasaży i ciężkich postmetalowych riffów, zza których słychać opętane krzyki. Pomysły zatem uległy zmianie, ale swoisty chaos pozostał.


Wydanie niedawno "Return To Annihilation" to w znacznej mierze drenaż mózgu, potężny hałas wprowadzający słuchacza w trans i jednocześnie paraliżujący go niemal od stóp aż po końcówki włosów. Co prawda, nie jest on aż tak surowy i bezwzględny jak chociażby w przypadku Moss za czasów "Sub Templum", wszak drone wg Brytyjczyków trudno porównywać z zaledwie inspiracjami black metalem muzyków Locrian, ale i tak zawarta na nim ekspresja na długo pozostaje w pamięci.



Dlaczego ta płyta tak szybko spodobała się tak wielu odbiorcom? Dlaczego taka muzyka wciąż cieszy się uznaniem roaz liczniejszego grona sympatyków? Otóż zwyczajnie jest w opozycji, w kontrze do tego, co każdego dnia słychać w radiu, za oknem i widać w telewizji. Amatorzy przyjemnych melodii będą rozczarowani, zaś poszukiwacze wymagających dźwięków powinni znaleźć coś dla siebie. Posłuchajcie uważnie i sięgnijcie po więcej, jeśli nie zniechęcicie się po pierwszym utworze.

niedziela, 21 lipca 2013

Azyl znaleziony we Wrocławiu

Przyjemnie jest słuchać cenionego, zagranicznego wykonawcy w nagraniach zarejestrowanych na żywo, które w pełni oddają atmosferę koncertu. Przyjemność jest tym większa, gdy pochodzą one z występu zarejestrowanego w naszym kraju, nie mówiąc już o odczuciach tych, którym było dane na własne oczy widzieć to, co działo się na scenie. Na szczęście w naszym kraju nagrano kilka ważnych i dobrych płyt koncertowych uznanych twórców. Większości  z nich nie trzeba przedstawiać. Są jednak i takie, o których mówiło się zdecydowanie mniej, a jedną z nich z pewnością jest "Live in Wroclaw" amerykańskiego Amber Asylum. 

Amber Asylum  /  fot. Alberto G
Płyta ukazała się w ubiegłym roku bez specjalnego rozgłosu. W zasadzie na tyle po cichu, że wielu polskich sympatyków twórczości dam z San Francisco do dziś może o niej nie wiedzieć. Być może wynika to z tego, że pierwszy koncertowy album Amber Asylum został wydany jedynie na winylu przez niewielką Cathedral Music. Wydawnictwo zawiera zapis koncertu, który Amerykanki zagrały 11 listopada 2011 r. w ramach dziesiątej edycji Wrocław Industrial Festival. To w sumie sześć kompozycji doskonale oddających melancholijny i oniryczny nastrój tworzony przez multiinstrumentalistkę Kris Force i jej koleżanki. Flet, skrzypce, klawisze oraz sekcja rytmiczna uzupełnione charakterystycznymi partiami wokalnymi udowadniają, jak niezwykła może być mroczna odmiana szeroko rozumianej neoklasyki. Wielu próbuje grać w ten sposób, ale styl Amber Asylum zawsze będzie rozpoznawalny.

Nagranie pochodzące z płyty "Live in Wroclaw"



To niezwykła płyta. I nie tylko dlatego, że pierwsza taka w dyskografii Amerykanek i jednocześnie zarejestrowana w naszym kraju. Ta muzyka potrafi również obronić się na żywo, w pełni oddając niezwykły nastrój charakteryzujący wszystkie dotychczasowe studyjne płyty Amber Asylum. Co prawda, wydanie tego albumu jedynie na winylu utrudnia nieco dostęp do jego zawartości, ale starania upartych i cierpliwych zostaną nagrodzone, gdy wreszcie włożą ją do adaptera. A kto wie, być może pewnego dnia doczekamy się reedycji "Live in Wroclaw" na kompakcie. Do tego czasu pozostaje uważnie rozejrzeć się za starszą siostrą srebrnego krążka. Ten winyl jest dostępny w naszym kraju.

Okładka "Live in Wroclaw"

Lista utworów

Strona A

01. Perfect Calm
02. Thee Apothecary
03. Looking Glass

Strona B

01. Tot
02. Your Executioner
03. Bitter River

środa, 17 lipca 2013

Muzyka sześciu strun

Każdy, kto aktywnie słucha muzyki, nabywając płyty ulubionych wykonawców, przynajmniej raz znalazł się sytuacji, gdy fizyczna kopia jednej z nich, wydanej w bardzo znikomym nakładzie, nagle stała się nieosiągalna i nawet dzięki dobrodziejstwom globalnej sieci ostatecznie nie udało mu się jej nabyć. Niby to tylko kawałek plastiku, wszak przecież samą muzykę dość łatwo dziś pozyskać. A jednak. Dlatego z niemałym entuzjazmem przyjąłem wiadomość, że 30 sierpnia za sprawą niemieckiej Auerbach ukaże się wznowienie "Forllat", debiutanckiego demo norweskiego muzyka tworzącego pod pseudonimem Vali. Co więcej, reedycja to nie wszystko. Tego samego dnia w nasze ręce trafi "Skogslandskap", regularna płyta, na którą czekano niemal dekadę. 

Fot. last.fm
To magiczna instrumentalna muzyka, w której prym wiodą gitara akustyczna, wiolonczela i flet. Owszem, brzmi to dość prosto i nieprzesadnie oryginalnie, ale wydane w 2004 r., co ciekawe przez nieistniejącą już polską Foreshadow Productions, wspomniane demo "Forlatt" odbiło się niezwykłe szerokim echem w całej Europie. Te nieco ponad pół godziny spokojnej, melancholijnej i nostalgicznej muzyki zaczęto porównywać do klasyków gatunku spod znaku "Where At Night The Wood Grouse Plays" Empyrium i "Kveldssanger" Ulver. Zresztą niebezpodstawnie. Vali, niemal anonimowy Norweg najwyraźniej wybitnie ceniący sobie prywatność, za pomocą sześciu strun i kilku wybranych instrumentów opisał to, co jest niezwykle bliskie Skandynawom. Bezkres i piękno przyrody północy Starego Kontynentu to główna inspiracja skomponowanej przez niego muzyki. W tych dźwiękach słychać niemalże wybrane pory dnia, rozciągające się po horyzont krajobrazy, a także szacunek i uznanie dla natury, która w pierwotnym kształcie zanika coraz bardziej.

Okładka pierwszego wydania "Forlatt"
Dobry muzyk wcale nie musi zabiegać o rozgłos. Jego kompozycje zrobią to za niego, a on spokojnie może usunąć się w cień, paradoksalnie zyskując w ten sposób jeszcze większe grono sympatyków. Ta prawidłowość znajdowała potwierdzenie w rzeczywistości już wiele razy. Przypadku Vali również tak jest. Co prawda, do ukazania się reedycji "Forllat", a także i premiery nowej płyty, zostało jeszcze nieco czasu, ale dzięki komuś życzliwemu wspominanej demówki możecie posłuchać już teraz. Poniżej znajdziecie ją w całości w formie playlisty. Warto sobie przypomnieć, warto poznać.

sobota, 13 lipca 2013

Zimna efemeryda

Niestety z biegiem czasu obecna liczba wciąż aktywnych lokalnych zespołów, których początki uważnie śledziłem jeszcze jako nastolatek, jest coraz mniejsza. W większości przypadków były to grupy założone przez moich rówieśników, których po latach życie lub chęci pokierowały do innego miasta, odmiennych zainteresowań, a w niektórych przypadkach także i daleko poza granice Polski. Dziś przypominają mi o nich przede wszystkim stojące na półce płyty cd-r zawierające materiały demo i regularne płyty, a także zdjęcia z licznych koncertów. Oczywiście, zazwyczaj były to mniej bądź bardziej amatorskie kolektywy powstałe wyłącznie dla dobrej zabawy. Jednakże w kilku z nich drzemał duży potencjał, a do ich nagrań wciąż wracam z przyjemnością, także w Waszej obecności. Jedną z takich grup był warszawski Thuoc.

Thuoc podczas koncertu w 2004 r.  /  Fot. thuoc.info1.pl
Ten zimnofalowy zespół działał na niezależnej scenie stolicy już pod koniec lat 90. Jego muzykom największy rozgłos przyniosło nagranie "You Never Know", otwierające wydaną w 2004 r. drugą z serii kompilacji "Minimax.pl", sygnowanych nazwiskiem Piotra Kaczkowskiego. Te powstałe przypadkowo na jednej z prób zapętlone partie gitary i sekcji rytmicznej do dziś pozostają znakiem rozpoznawczym debiutanckiej płyty warszawiaków. A ta zaś, nosząca tytuł "The Liesongs", była ciekawą dawką gitarowego chłodu o silnych postpunkowych korzeniach, choć i w tym wszystkim znalazło się miejsce także na wyraźną klawiszową psychodelę, a nawet czysto komercyjne pomysły. Wyobraźcie sobie Siekierę za czasów "Nowej Aleksandrii" połączoną z The Cure w okresie największej świetności nieodżałowanego Miquel And The Living Dead.

Okładka "The Liesongs"
Thuoc już nigdy poźniej tak nie zagrał. W 2006 r., podobnie jak w przypadku debiutu, siłami Fugu Fish Records - niezależnej, domowej wręcz inicjatywy, ukazał się album "Frial Existence". Była to płyta wciąż zimna, ale o wiele bardziej wygładzona i już nie tak spontaniczna jak "The Liesongs". Niemniej, w obliczu ogromnego deficytu nowych inicjatyw na rodzinnej zimnofalowej scenie, zawarta na niej muzyka wciąż potrafi przyciągnąć uwagę. Co ciekawe, kilka godzin po tym jak podczas jednej z audycji w Waszej obecności zakończyłem rozmowę z Jackiem Boruczem, wokalistą Thuoc, ten opuścił siedzibę radia i poleciał Irlandii Północnej, a za nim również pozostali dwaj muzycy zespołu.

Koncert z marca 2004 r.  /  Fot. thuoc.info1.pl
Przez kilka lat z większym bądź mniejszym szczęściem Thuoc działał w Belfaście i okolicach, a przez jego skład przewinęło się, jak sobie przypominam, przynajmniej dwóch Irlandczyków. Efektem tamtego okresu pozostaje wydany tylko na Wyspach minialbum "Psychodelic Romance", będący jednak już wyraźnym zwrotem ku lekkiej, przebojowej, po prostu komercyjnej muzyce pokroju HIM. W tym samym czasie w Warszawie pamięć o Thuoc wyraźnie się zacierała. Momentami tylko muzycy, zresztą bez specjalnej presji, starali się ją reanimować pojedynczymi koncertami granymi przy okazji krótkich pobytów w Polsce. I w zasadzie tak jest do dziś. Trudno zatem przewidzieć, czy ten zespół przypomni o sobie jeszcze jakimkolwiek wydawnictwem. Jednak niezależnie od tego, czy tak się stanie czy też nie, warto go wspomnieć lub poznać, szczególnie za sprawą rzeczonej debiutanckiej płyty. Szkoda, że już tak nie grają. Zajrzyjcie do działu MP3, których warto posłuchać. Znajdziecie w nim udostępnione wybrane kompozycje z obu albumów warszawiaków.  Zimna muzyka na gorące lato.

wtorek, 9 lipca 2013

Drapanie pod wiekiem trumny

Najpierw mówiło się o ubiegłorocznej jesieni, następnie o grudniu i początku tego roku. Ostatecznie nasza cierpliwość została wystawiona na jeszcze większą próbę, ale w końcu doczekaliśmy się. Fizyczne egzemplarze nowej płyty Nightly Gale zostały wydane na początku czerwca. Tym samym zabrzanie potwierdzili swój status jednej z bardziej niedocenionych, a przecież zarazem bardzo zasłużonych, rodzimych grup. Muzycy wciąż cieszą się uznaniem jedynie wąskiego grona odbiorców i najpewniej tak już pozostanie. Bynajmniej nie wynika to z faktu, że "Lust" jest przeciętną płytą. To po postu muzyka, która nie szuka rozgłosu. Chyba że ktoś sam zdecyduje się po nią sięgnąć, a następnie opowiedzieć innym o tym, co usłyszał.

Kadr z teledysku Nightly Gale do nagrania "Laura"
Czwarta regularna płyta Nightly Gale to oczywiście doom metal, ale zagrany nieco inaczej niż przeszłości. "Lust" bez wątpienia otworzyło nowy rozdział w muzycznej historii grupy dzięki wyraźnej rewitalizacji pogrzebowej muzyki. Ta zaś odżyła za sprawą uwspółcześnienia jej brzmienia i zbliżeniu się tym samym do obecnych tendencji mniej bądź bardziej oscylujących wokół post metalu. Z drugiej strony trudno tu jednak mówić o kompromisach w celu dotarcia do szerszego grona odbiorców. To wciąż muzyka zagłady pełna ciężaru, krzyków i pogrzebowych lamentów. Może już nie tak duszna jak za czasów "Illusion of Evil", nie wspominając nawet o skłaniającym do samookaleczenia "...and Jesus Wept", ale wciąż  na tyle silna, że nie pozostawia obojętną. Albo się ją akceptuje, albo natychmiast odrzuca. Co więcej, te dźwięki zyskały znacząco także za sprawą partii wokalnych Anety Romańczyk, której gardło wytrzymuje zarówno wściekły krzyk, jak i wysokie oraz niskie rejestry. Jej głos pozostaje doskonałym urozmaiceniem i uzupełnieniem wokali Sławomira Pyrzyka.     

Okładka płyty "Lust"
W przypadku "Lust" należy wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Te płytę odbiera się zupełnie inaczej, gdy zawczasu ma się możliwość przeczytania opowiadania "Słoje szczęścia", napisanego przez Radosława Daszkiewicza, klawiszowca Nightly Gale. To na nim oparto całą liryczną warstwę albumu. Po jego lekturze  oczami wyobraźni widzi się szpital psychiatryczny, wyczuwając jednocześnie panującą w nim sterylną czystość oraz ponury nastrój, w które wpisują się losy jego pensjonariuszy. Ten niedługi tekst to również próba postawienia kilku pytań dotyczących szczęścia i emocji. Z jakim skutkiem? Sięgnijcie po niego, a następnie posłuchajcie płyty, oglądając również poniższy teledysk. Odpowiedzi przyjdą same, ale wraz z nimi narodzą się kolejne pytania. Muzyka przede wszystkim dla wytrwałych.

czwartek, 4 lipca 2013

Nowy singiel Sirrah

Pewnego poniedziałkowego wieczoru w radiu do moich uszu dotarła nieoficjalna jeszcze informacja o reaktywacji Sirrah. Pochodziła ona od zaprzyjaźnionej osoby pozostającej w stałym kontakcie z jednym z muzyków opolskiej grupy. Wówczas niestety nie mogłem jeszcze podzielić się z Wami tą wiadomością. Ostatecznie uczyniłem to nieco później, wspominając także o występie zespołu na tegorocznej edycji Castle Party oraz planach związanych z nowymi nagraniami. Od tamtej pory minęło pół roku i wreszcie głośne zapowiedzi przyniosły ze sobą premierowe kompozycje. Singiel "Thrill You" stał się faktem.
 
Sirrah w 2013 r.  /  Fot. Jurek Walecko
W szeregach zespołu pojawiło się kilku nowych muzyków, w tym m.in. znany z Lecter Roman Bereźnicki oraz Paweł Nafus, były gitarzysta Asgaard. Na szczęście w obecnym składzie nie zabrakło także osób pamiętających czasy zespołu sprzed debiutanckiej płyty, jak wokalista Tomek Żyżyk, perkusista Michał Bereźnicki, klawiszowiec Krzysztof Passowicz oraz stojąca przy mikrofonie i sięgająca po skrzypce Magdalena Brudzińska. A co z muzyką?



Powyższe "Thrill You" udowadnia, że muzycy Sirrah nie odcięli się od korzeni, ale też najwyraźniej nie zamierzali raz jeszcze nagrywać tego samego. I dobrze. Nie jest to ani kopia "Acme", ani "Did Tomorrow Come...", lecz echa przeszłości zagrane i wyprodukowane na współczesną nutę. Warto jednak wspomnieć, że singiel to w sumie dwie bardzo odmienne kompozycje. Jeśli zatem tytułowe nagranie jest dla Was zbyt dynamiczne i bliżej Wam do debiutu opolan niż ich ostatniej płyty, zapoznajcie się z wolniejszym i bardziej przestrzennym "E.L.Lies". Rzeczony singiel to wyłącznie cyfrowe wydawnictwo, które oficjalnie zostało udostępnione w całości. Obie kompozycje znajdziecie w dziale MP3, których warto posłuchać.

Okładka singla "Thrill You"
Muzycy Sirrah chcieli nagrać coś nowego i nagrali. Choć dwa premierowe utwory to nieco za mało, by już teraz odpowiedzieć na pytanie, czy reaktywacja zespołu spotka się z entuzjazmem starych fanów przy jednoczesnym wzbudzeniu zainteresowania u potencjalnie nowych sympatyków. By w pełni się o tym przekonać, będziemy musieli zaczekać na całą płytę oraz rychłe informacje dotyczące pierwszego koncertu po wznowieniu działalności, który Sirrah zagra 13 lipca na zamku w Bolkowie. W tym wszystkim pewne natomiast jest to, że powrotowi opolan będzie przyglądało się wiele osób, nie tylko podczas Castle Party.