Trójmiejska Zoharum znana jest przede wszystkim z szalenie konsekwentnego wydawania, zarówno polskiej jak i zagranicznej, szeroko rozumianej elektroniki spod znaku ambientu, industrialu oraz wszelkich około gatunkowych eksperymentów. Gitarowe granie w jej macierzystym katalogu znajdujemy relatywnie rzadko. Nie jest to jednak niemożliwe. Jeśli połączymy umowne sześć strun z dźwiękami rozchodzącymi się aż po horyzont i raz jeszcze spojrzymy na premiery wytwórni Macieja Mahringa, to doszukamy się tam m.in. nowej płyty amerykańskiego Expo 70.
Justin Wright / Fot. facebook.com/pages/Expo-70 |
Justin Wright to jeden z muzyków pokroju Aidana Bakera z Nadji i Erika Quacha z Thisquietarmy. Mamy jednego człowieka z gitarą zastawionego kilometrami kabli oraz z całą gamą pedałów, pod którymi kryją się efekty pozwalające tak manipulować wydobywanymi dźwiękami, by zarówno kompozytor jak i słuchacze mogli przenieść się w odległą o lata świetlne bezkresną przestrzeń, osiągając tym samym alternatywne (ekhem...) stany świadomości. Wydaje się, że to nie jest takie trudne. Coś się zaimprowizuje, podłoży jakąś elektronikę, by zamaskować instrumentalne braki, a w celu osiągnięcia końcowego efektu wszystkie utwory zostaną rozciągnięte w czasie tak, by zegar w odtwarzaczu sugerował uczciwą regularną płytę. Nic bardziej mylnego. Nawet przy tego pokroju instrumentalnym graniu słuchacz dość szybko zacznie się nudzić, z łatwością wyczuwając fałsz i dosłowne przeciągnie struny. A jak jest w przypadku nowej płyty Justina Wrighta? Solidnie, miejscami bardzo ciekawie, wręcz odurzająco.
W dyskografii Expo 70 znajdziemy różne albumy. Niektóre bardziej elektroniczne, pełne syntezatorowych wariacji, inne bardziej gitarowe, ale wszystkie garściami czerpią z dorobku psychodelicznego rocka lat 70. "Frozen Living Elements" jest o tyle bliższe korzeniom gatunku, że tym razem Justin Wright nagrywał z dwoma muzykami tworzących sekcję rytmiczną. Efektem współpracy pozostają trzy tasiemcowe, najpewniej zaimprowizowane, nagrania - dwa gitarowe i jedno oparte na syntezatorze. Ta muzyka to kalejdoskop, ale nie z powodu nagłych i częstych zmian dźwięków, lecz konfiguracji zawartych w niej kolorów. To jakby wymieszać lata 70. z pomysłami My Sleeping Carma, przy jednoczesnym spożyciu popularnej tabletki na trzy litery oraz zawartości buteleczki z etykietą "wypij mnie", po którą sięgnęła Alicja. Każde z nagrań przenosi nas gdzieś indziej, pozwalając całkowicie odciąć się od rzeczywistości. Niezależnie od tego, czy poruszamy się po mieście ze słuchawkami na uszach, czy zamykamy drzwi od swojego pokoju, możemy wyłączyć umysł i odpłynąć. To prawda, że utwory są długie, oniryczne i przez to dość wymagające, ale muzyka wynagradza nam cierpliwość. Tyczy się to przede wszystkim dwóch rzeczonych gitarowych kompozycji. Dzieje się w nich na tyle dużo, choć wcale nie na pierwszy rzut ucha, że słuchacz może wraz z basem i perkusją podążać za prowadzącą całość gitarą. Wszystko o krok od hipnozy. A trzecie nagranie? Pozostaje dla najbardziej wytrwałych eskapistów.
Podobnych wykonawców jest dużo, ale z pewnością Justin Wright należy do cenionej mniejszości z nich, którą warto się zainteresować. W przypadku gdy lubicie eksperymenty polegające na odłączaniu głowy od reszty ciała, na "Frozen Living Elements" znajdziecie to, czego szukacie. A jeśli nawet nie w pełni, to przynajmniej po części. Bardzo udana płyta ciekawego muzyka. Bez zatuszowanych potknięć i niedociągnięć. Muzyka dla tych, którym się nie śpieszy.
W dyskografii Expo 70 znajdziemy różne albumy. Niektóre bardziej elektroniczne, pełne syntezatorowych wariacji, inne bardziej gitarowe, ale wszystkie garściami czerpią z dorobku psychodelicznego rocka lat 70. "Frozen Living Elements" jest o tyle bliższe korzeniom gatunku, że tym razem Justin Wright nagrywał z dwoma muzykami tworzących sekcję rytmiczną. Efektem współpracy pozostają trzy tasiemcowe, najpewniej zaimprowizowane, nagrania - dwa gitarowe i jedno oparte na syntezatorze. Ta muzyka to kalejdoskop, ale nie z powodu nagłych i częstych zmian dźwięków, lecz konfiguracji zawartych w niej kolorów. To jakby wymieszać lata 70. z pomysłami My Sleeping Carma, przy jednoczesnym spożyciu popularnej tabletki na trzy litery oraz zawartości buteleczki z etykietą "wypij mnie", po którą sięgnęła Alicja. Każde z nagrań przenosi nas gdzieś indziej, pozwalając całkowicie odciąć się od rzeczywistości. Niezależnie od tego, czy poruszamy się po mieście ze słuchawkami na uszach, czy zamykamy drzwi od swojego pokoju, możemy wyłączyć umysł i odpłynąć. To prawda, że utwory są długie, oniryczne i przez to dość wymagające, ale muzyka wynagradza nam cierpliwość. Tyczy się to przede wszystkim dwóch rzeczonych gitarowych kompozycji. Dzieje się w nich na tyle dużo, choć wcale nie na pierwszy rzut ucha, że słuchacz może wraz z basem i perkusją podążać za prowadzącą całość gitarą. Wszystko o krok od hipnozy. A trzecie nagranie? Pozostaje dla najbardziej wytrwałych eskapistów.
Podobnych wykonawców jest dużo, ale z pewnością Justin Wright należy do cenionej mniejszości z nich, którą warto się zainteresować. W przypadku gdy lubicie eksperymenty polegające na odłączaniu głowy od reszty ciała, na "Frozen Living Elements" znajdziecie to, czego szukacie. A jeśli nawet nie w pełni, to przynajmniej po części. Bardzo udana płyta ciekawego muzyka. Bez zatuszowanych potknięć i niedociągnięć. Muzyka dla tych, którym się nie śpieszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz