Czy muzyka potocznie uważana za piękną zawsze musi być nośnikiem smutnych uczuć i emocji? Z pewnością nie, choć niewątpliwie znacznie łatwiej znaleźć przykłady na to, że tak właśnie jest. Nie trzeba daleko szukać. Wystarczy sięgnąć po chociażby pierwszą lepszą ścieżkę dźwiękową z filmu obsypanego nagrodami lub posłuchać mistrzów muzyki klasycznej, których przecież największe dzieła są bardzo dalekie od dźwiękowej pogody ducha. Przemyślenia, refleksja i zaduma zdają się być bliskie twórcom szukającym różnych sposobów wyrażania swoich emocji i najwyraźniej podobnie jest również w przypadku samych odbiorców. Być może dlatego, że ci drudzy prędzej są skłonni uznać taką postawę za prawdziwą niż potencjalnie pretensjonalne uśmiechy i wesołe melodie, które raczej kojarzą się z szukaniem łatwego posłuchu. To zawiła kwestia i tym samym niewątpliwe temat na długą noc, niemałą ilość alkoholu i przy okazji pretekst do poszukania również odpowiedzi na pytanie, na ile współcześnie ten twórczy smutek jest maską, a na ile prawdą, której szuka odbiorca.
Carline Van Ross w 2011 r. / Fot. Arch. zespołu |
Od kilku lat uważnie śledzę poczynania Carline van Ross i co jakiś czas pytam sam siebie, czy jej muzyka jest szczera. Czy skoro tyle w niej refleksji i smutku, to czy są one autentyczne przez cały ten czas, gdy tworzy pod szyldem Aythis. Tego pewnie nigdy się nie dowiem, dlatego pozostaje mi wsłuchiwanie się przede wszystkim w barwę samego głosu i skomponowanej przez nią muzyki. A te, trzeba przyznać, są niezwykłe. W 2006 r. wszechstronna francuska instrumentalistka i wokalistka postanowiła poszukać nieco odmiennych, od typowej dla niej melodyjnej doommetalowej stylistyki, sposobów wyrażenia własnych emocji poza Lethian Dreams oraz Rememberence, znajdując czas na solowy projekt. Do tej pory nagrała trzy płyty, a o rzeczonym Aythis zrobiło się dość głośno wśród sympatyków tego, co można stworzyć, czerpiąc z dorobku neoklasyki, ambientu, dark wave i neofolku. Ta muzyka to przede wszystkim smutek i refleksja ubrane w dźwiękowe piękno.
Sesja nagraniowa w 2007 r. / Fot. Arch. zespołu |
Do tej pory ukazały się w sumie trzy regularne płyty Carline van Ross. Odróżniają je od siebie przede wszystkim przyjęte przez nią proporcje wspomnianych wcześniej gatunków. Gdzieś dominują klawisze, gdzieś indziej z kolei gitara akustyczna, ale za to zawsze można usłyszeć piękny głos rzeczonej damy. Oczywiście spośród ponad dwudziestu nagarniań składających się na rzeczone wydawnictwa część momentami to zwyczajny przerost formy nad treścią, gdzie jedno i drugie wydaje się być sztucznie rozbudowywane, tym samym narażając słuchacza na zwyczajne znużenie. Na szczęście lepszych pomysłów jest zdecydowanie więcej. Z biegiem czasu nagrania stały się bardziej złożone i ciekawsze, choć i sama gitara akustyczna oraz głos Carline również potrafią zdziałać bardzo wiele, czego dowodem jest chociażby poniższe nagranie z wydanej w 2011 r. płyty "The New Earth". Muzyka dla melancholików i tych, którym nieobca jest zaduma. A ile w niej prawdy? O to chyba trzeba by zapytać samą zainteresowaną. Niech każdy z Was oceni sam. Zaintrygowanych odsyłam do działu MP3, których warto posłuchać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz