Jest kilka takich zespołów, których debiutanckie wydawnictwo wzbudziło niemałe zainteresowanie w rodzimym podziemiu i po wielu latach od jego premiery wciąż jest wspominane, choć niewątpliwie z biegiem czasu przez coraz mniej liczne grono osób. Część z tych płyt lub materiałów demo to niekiedy także muzyka, która paradoksalnie pozostała tym najlepszym, co zachowało się po danym zespole. Muzykom już nigdy później nie udało się nagrać niczego tak ciekawego, niezależnie od tego, czy próbowali wrócić do przeszłości, czy nie mieli zamiaru tego robić. Wszystkie ich późniejsze studyjne zmagania spotykały się z co najwyżej umiarkowaną życzliwością. Niektórzy nazwaliby to przekleństwem debiutu, inni klątwą drugiej płyty. Różnie można to postrzegać. Jednym z zespołów, który mnie już zawsze będzie kojarzył się z tego typu prawidłowościami, jest z pewnością nieco zapomniane chełmskie Melancholy Cry.
Fot. Arch. zespołu |
To jedna z niezliczonych grup, które w połowie lat 90. powstawały na fali popularności klimatycznego grania. Wówczas niepodzielnie rządziły nastrój, wolniejsze tempa, melodie, łączenie instrumentów smyczkowych z klawiszami i ciężkim brzmieniem gitar. To były złote czasy dla melancholijnej odmiany doom metalu. Początkujący muzycy garściami czerpali m.in. z dorobku My Dying Bride, które było wtedy u szczytu popularności. I to niewątpliwie właśnie zespół z Bradford miał ogromny wpływ na powstanie dema "Lacryma Christi", debiutanckiej kasety wydanej siłami muzyków Melancholy Cry.
Pierwsze wydanie dema "Lacryma Christi" / Fot. metallyrica.com |
Taśma ukazała się w 1995 r., czyli stosunkowo szybko, gdyż zaledwie rok po powstaniu zespołu. Zawarta na niej muzyka została, najprawdopodobniej jak sądzę, następnie nagrana raz jeszcze i wydana już w 1997 r. na taśmie i kompakcie siłami Moonbow Empire, wytwórnią powiązanej z nieco bardziej rozpoznawalną Faithless Production, którą pamięta się m.in. za sprawą pierwszych płyt Darzamat. Trudno dziwić się temu wznowieniu akurat w tamtym czasie. To muzyczna kwintesencja smutku, melancholii i płaczu w formie wspomnianej Mojej Umierającej Panny Młodej. Gdy słyszy się zarówno polskie jak i angielskie partie wokalne Rafała Chmielewskiego, oczami wyobraźni widzi się Aarona Stainthorpe'a. Ta maniera wokalna z pewnością wielu będzie drażnić, ale przyznam, że z perspektywy czasu nie oceniałbym jej aż trak surowo. Doskonale wkomponowuje się zarówno w przewodnie motywy przeplatanych partii skrzypiec i gitar oraz przy akompaniamencie samego fortepianu. Mimo że to niewątpliwie w linii prostej kopia pewnej stylistyki, to jednak taka, która budzi pewną sympatię, tym bardziej jeśli w latach 90. pasjami słuchało się takiej właśnie muzyki. "Lacryma Cristi" okazała się bardzo przyzwoitą taśmą demo, która dziś pozostaje pamiątką po pewnej muzycznej epoce. A co z zespołem działo się później? Niestety niewiele, o czym warto byłoby wspomnieć.
Okładka kompaktowego wydania dema "Lacryma Christi" |
Muzycy ostatecznie doczekali się debiutanckiej płyty. "Melatoninae" zostało wydane w 2000 r. jednym z ostatnich tchnięć poznańskiej Morbid Noizz. Album był pozbawiony jakiejkolwiek promocji i przyznam szczerze, nigdy nie widziałem jego fizycznej kopii. Zmiana stylistyki na szybszą i mniej nastrojową niestety okazała się nieporozumieniem. Nagrania były pozbawione jakiegokolwiek charakteru, nawet w sytuacji rozpatrywania ich w kategoriach muzycznego żartu. Niedługo później zespół zakończył działalność. Paradoksalnie jego największym osiągnięciem okazało się debiutanckie demo, i to takie mocno inspirowane ówczesnymi trendami. Jednak ta taśma miała i wciąż ma w sobie na tyle atmosfery tamtych lat, że nadal budzi moją sympatię. Posłuchajcie. Poniższe "The Sons of Darkness" to najciekawsze nagranie z tego wydawnictwa. Co ciekawe, fizyczne kopie "Lacryma Christi" wciąż są osiągalne. Wystarczy tylko nieco uporu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz