Larissa Iceglass i William Maybelline. Dziwna nieco z nich para. Ona pochodzi ze pięknych otwartych przestrzeni Szwajcarii, on z ponurego angielskiego Sunderlandu. Biorąc pod uwagę ich podejście pod życia, ludzi i muzyki bardziej przypominają głównych bohaterów z "Tylko kochankowie przeżyją" Jima Jarmusha niż kogoś, kogo można spotkać na ulicy. Jednak żeby było jasne, żadne z nich wampiry. Chodzi o wyobcowanie, introwertyzm i porzucenie cyfryzacji na rzecz analogowego podejścia do sztuki oraz relacji międzyludzkich. Karkołomne przedsięwzięcie? Niekoniecznie. Ich minimalistyczna i zimna muzyka cieszy się dużym zainteresowaniem, a koncerty w małych i średnich klubach często są wyprzedane. Z tym zbliżającym się w Warszawie jest z resztą podobnie.
Lebanon Hanover / Fot. facebook.com/lebanonhanover |
Zakładając Lebanon Hanover w 2010 r., chcieli grać przede wszystkim dla siebie. Dopiero po jakimś czasie otworzyli się na ludzi, widząc, jak ci reagują na ich zimne, analogowe i minimalistyczne pomysły. Ta muzyka to nieustanna podróż między latami 20. a 80. minionego wieku. Tam i z powrotem. Jest pełna tęsknoty, wyalienowanego romantyzmu i wbrew pozorom dość znacząco sprzeciwia się, jak to niegdyś ujęła Larissa, wielkiemu lenistwu ludzi w obliczu obecnych form komunikacji. Znajomości, przyjaźnie, spotkania, nawet uczucia. Wszystko przeniosło się do sieci. "Lose your digital life" - śpiewa nawet w jednym z utworów. Owszem, każdy może uznać tę muzykę za monotonną i zwyczajnie nudną, ale nie będzie w stanie zaprzeczyć, że w tych słowach jest zdecydowanie więcej prawdy niż taniej prowokacji.
Dotychczasową dyskografię Lebanonu tworzą cztery regularne płyty, debiutancki, kasetowy split z La Fete Triste oraz wydany w ubiegłym roku głośny singiel "Gallowdance". Bas, gitara, syntezatorowe loopy i dość dekadencki głos Larissy z powodzeniem pozwolą wam przekonać każdego postronnego, że ta muzyka została nagrana np. 30 lat temu. Czasem dominuje gitara, czasem syntezator. Nie ma reguły. Przy komponowaniu decydowały emocje i efekt końcowy. Podobnie było z tekstami. Jeśli coś dobrze brzmiało po niemiecku, jest zaśpiewane po niemiecku, a nie po angielsku. Niemniej drugi z języków zdecydowanie dominuje. Inna sprawa, że różne nagrania powstawały różnych zakątkach Europy i stanowią odrębne rozdziały w historii grupy. Raz był to dom w lesie nieopodal wiecznie ponurego Sunderlandu, przyszedł też czas na trzyletni pobyt w Berlinie, a później Zagłębie Ruhry w zachodnich Niemczech. Co ciekawe, od kilku lat Larissa i William nie są już razem, ale wciąż grają i nie mają zamiaru zmieniać składu Lebanon Hanover. Prędzej zakończą działalność i każde pójdzie w swoją stronę. W razie czego William z pewnością bardziej skupi się na solowym projekcie Qual.
Trzeba przyznać, że mają styl. Owszem, wiele zespołów gra podobnie, a ich muzycy marzą o wynalezieniu wehikułu czasu i przeniesieniu się do lat 80., ale w rzeczywistości to oni są tym wehikułem dla nas, a w czasie koncertu również sami odbywają tę podróż. Co dalej z Lebanon Hanover? Wydany w ubiegłym roku "Besides The Abyss" był zbliżeniem się do dark wave. Pojawiły się też nowe instrumenty. Jednak w rzeczywistości nie ma to aż tak dużego znaczenia. Wciąż jest zimno, analogowo, z pokaźną dawką alienacji i romantyzmu, za które Larissę Williama tak bardzo cenią fani. I pomyśleć, że niespełna trzy lata temu można było ich zobaczyć w stolicy za 15 zł. Tym razem będzie drożej, ale chyba niewielu się tym przejęło, skoro rozeszły się już niemal wszystkie bilety. Lebanon Hannover zagra 12 marca w warszawskiej Hydrozagadce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz