Wstrzelili się idealnie. W 2009 r. nagrali i wydali debiutancką płytę, gdy wszyscy słuchali jedynie uznanych zagranicznych postrockowych grup, bo w świadomości szerszego rodzimego odbiorcy tych polskich w zasadzie nie było. No i się zaczęło. Kontrakt, wydanie dwóch kolejnych albumów w dwuletnich odstępach, koncerty w całej Europie, zarówno samodzielne jak i z uznanymi orkiestrami, ciekawe marketingowe zagranie z występami w Indiach i de facto pociągnięcie za sobą wielu młodych, krajowych przedstawicieli gatunku. I co dalej? Nie ma lekko. Trzeba mocno się napocić, by grając instrumentalną muzykę, raz jeszcze spróbować zaskoczyć wiecznie głodnych nowości fanów. A że dzięki uprzejmości warszawiaków już teraz mogłem w całości przesłuchać zapowiedziane na 6 maja "Sefahaven", w temacie czwartej płyty Tides From Nebula mam teraz znacznie więcej odpowiedzi niż pytań.
Tides Fom Nebula / Fot. Adam Bejnarowicz |
Nie spodziewajcie się rewolucji. Nie oczekujcie również powtórki z budzącego skrajne emocje onirycznego "Earthshine", czy wulkanu spontanicznej i nieco nieokrzesanej energii z czasów debiutanckiej "Aury". Całościowo tej płycie najbliżej do "Eternal Movement". Wydaje się, że zamykające poprzedni krążek "Up From Eden" w jakiejś mierze można uznać za pewien punkt wyjścia dla "Safehaven". Niestety w tym momencie muszę zabawić się w teoretyka, walczącego o Wasze zaufanie i odwołującego się do wyobraźni, gdyż legalnie mogę tu zamieścić jedynie odsłuch udostępnionego do tej pory singla, czyli poniższego "We Are The Mirror". Nie jest to jednak sytuacja bez wyjścia. Zarówno dla Was, jak i dla mnie.
Czy ten utwór jest reprezentatywny dla "Safehaven"? I tak i nie. Zawiera energię, której tej płycie nie brakuje, ale z drugiej strony w żadnej mierze nie zdradza wszystkiego, w tym chociażby wątku elektroniki, przewijającego się przez różne etapy krążka. W zasadzie im bardziej warszawiacy odchodzą od korzeni, tym lepiej się tego słucha. Ma się poczucie niespodzianki, świeżości, po prostu czegoś nowego. Tych momentów nie ma jednak aż tak dużo, jak mogłoby być. Choć nie oznacza to, że "Safehaven" to zwykła kopia tego, co znamy. Bez przesady. Muzycy zagrali w swoim, rozpoznawalnym stylu. Odważnie postawili na samodzielną produkcję, tym samym otwierając nowy etap w historii zespołu. Słychać dojrzałość i efekty pracy wykonanej przez 8 lat dotychczasowej działalności. To dobra płyta. Przypadnie do gustu zdecydowanej większości fanów, niemniej pokusiłbym się o stwierdzenie, że już czas na coś nowego, a przynajmniej nowszego. Nie trzeba od razu zrywać z przeszłością. Raczej umiejętnie uczynić z niej punkt wyjścia. Najbliższe dwa, trzy lata uznałbym za absolutnie ostatni dzwonek dla muzyków, by wszyscy pamiętający początki zespołu, nadal odnajdywali w nim to, co sprawiało, że zaczęli kupować płyty i chodzić na koncerty. Tytułowa bezpieczna przytań wydaje się nieco zbyt bezpieczna. Odważniej, panowie, odważniej. Na pewno na tym nie stracicie. Wręcz przeciwnie.
Okładka "Savehaven" |
By było nieco łatwiej wyrobić Wam sobie zdanie na temat tego, na co czekacie, poniżej znajdziecie charakterystykę wszystkich nagrań, jakie trafią na "Safehaven".
"Savehaven" - pogodne, słoneczne wręcz, wprowadzenie w nastrój płyty, w którym co ciekawe słuchać delikatny kobiety głos, a w zasadzie melodyjne, subtelne zawodzenie; średnie tempo, wysunięta perkusja i nieco elektroniki; (05:32),
"Knees To The Earth" - energicznie i ciężej w dobrze znam znanym stylu; solidnie, ale niestety bez zaskoczenia; do zamieszczenia w dowolnie wybranym miejscu koncertowej setlisty; (05:17),
"All The Steps I've Made" - niemal dwie minuty wprowadzenia pojedynczej gitary, a potem spokój i przestrzenna elektronika; w zasadzie bardziej interludium niż utwór; czyżby pierwotnie improwizacja? (04:48)
"The Lifter" - bardzo dobry moment na płycie; zalupowany bit, którego temat podchwytuje gitara; energia na średnich tempach i wpadająca w ucho melodia; nagranie z pewnością pojawi się na koncertach promujących "Safehaven" i oby nie tlyko na nich; (06:05),
"Traversing" - najdłuższe nagranie z przyjemną dla ucha partią wysuniętego basu; sprawdzona od lat postrockowa konstrukcja, niemniej bardzo dobrze zagrana i z gamą pomniejszych ozdobników; warto dać głośniej; (06:29),
"Colour of Glow" - najkrótszy utwór na płycie, subtelny przerywnik przechodzący w ambientowe outro, na przeczekanie przed następnym nagraniem; (03:31),
"We Are The Mirror" - udostępniony w sieci singiel; dużo energii i koncertowy pewniak podczas nadchodzącej trasy; spokojnie mógłby pojawić się na poprzedniej płycie; (05:48),
"Home" - dobre zakończenie płyty; najpierw elektroniczny wstęp, dalej perkusja, do której dołącza gitara, i przestrzeń z budowaniem napięcia i standardowymi nieco, ale mimo wszystko, efektownymi gitarowymi erupcjami; (06:21).
Zdanie naturalnie musicie wyrobić sobie sami, jednak pierwsze wnioski możecie wyciągnąć już teraz. Z pewnością dotychczasowi nieprzekonani raczej nie porwą się na kompletowanie dyskografii warszawiaków i gorączkowe sprawdzanie dostępności biletów na zapowiedziane koncerty. Ale ci, którzy lubią, szanują i cenią nie będą rozczarowani. Chyba że już teraz uznają, że studyjnie czas na coś więcej. Ale o tym w pełni przekonają się 6 maja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz